Świadek
Primo Levi, Rozejm, przeł. Krzysztof Żaboklicki,
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009
Książki Primo Leviego należą do klasyki literatury obozowej, lecz także – co
mniej oczywiste – jest on jednym z najwybitniejszych myślicieli zajmujących się
tzw. syndromem poobozowym. To prawda, że obok Pożegnania z Marią Tadeusza
Borowskiego, Nocy Elie Wiesela czy Losu utraconego Imre Kertésza właśnie Czy to
jest człowiek Primo Leviego wyznacza kierunek naszego myślenia o niepojętej rzeczywistości obozów koncentracyjnych. Natomiast jego ostatnia książka – Pogrążeni
i ocaleni (opublikowana po włosku w 1986 roku, a po polsku wydana w 2007) – stanowi najbardziej wnikliwą analizę konsekwencji doświadczenia Auschwitz. Levi nie
poprzestał na opisie obozowego koszmaru, lecz nakreślił swoiste uniwersum obozowe, do którego włączył również rzeczywistość łagrów sowieckich. Nade wszystko
zaś, antycypując wiele dzisiejszych debat, postawił problem pamięci, i to dotyczący
zarówno tych, którzy przeżyli koszmar obozowy, jak i katów. Dla tych pierwszych
owa pamięć oznaczała przekleństwo na całe życie, dla drugich zaś – bodziec przemyślnych strategii wymazywania. W rozmowie z Ferdinandem Camonem Levi powiedział, że choć miał już uniwersytet za sobą, to „prawdziwym uniwersytetem był
Oświęcim. Mam wrażenie, że jakoś się tam wzbogaciłem wewnętrznie”1. Oznaczało
to również ostateczne rozstanie się z istnieniem Boga: „Skoro jest Oświęcim, to nie
może być Boga”2. Przeżycie obozu koncentracyjnego nie zamknęło kręgu obozowych doświadczeń. Wyzwolenie obozu przez Armię Czerwoną 27 stycznia 1945 r.
oznaczało dla pozostałych przy życiu więźniów długą wędrówkę do rodzinnych
stron. Primo Levi przekroczył próg rodzinnego domu w Turynie 19 października
tego roku. Co się z nim działo, po wyzwoleniu opisał w Rozejmie.
By wrócić do tych wspomnień, potrzebował czasu. Kreślił je prawie rok, od
grudnia 1961 do listopada 1962. Książka ukazała się w 1963 r. pod tytułem La tregua. Polski tytuł – Rozejm – nie do końca oddaje sens włoskiego oryginału, może
„Zawieszenie broni” byłoby bliższe sensu zamyślonego przez autora. Trzeba wspomnieć przy tym, że droga do rynków wydawniczych była w przypadku Leviego długa i wyboista. Włoski wydawca wiele lat się zastanawiał, czy w ogóle warto wydać
Czy to jest człowiek. Książka nazbyt odbiegała od zapotrzebowania na heroiczną
wykładnię przeszłości. Więzień obozowy żydowskiego pochodzenia nie spełniał
1
2
F. Camon, Rozmowa z Primo Levim, przeł. E. Kabatz, Oświęcim 1997, s. 54.
Ibidem, s. 62.
298
Recenzje
oczekiwań stawianych męczennikom ruchu oporu (którym zresztą Primo Levi był),
jego historia wydawała się zbyt „banalna”.
Dzięki takim książkom jak Powojnie. Historia Europy po roku 1945 Tony’ego Judta czy Kryzys społeczny, antysemityzm, narodowy socjalizm Wernera Jochmanna
wiemy o tym czasie znacznie więcej niż w chwili ukazywania się Rozejmu. I może
dlatego właśnie jesteśmy lepiej przygotowani do tej lektury. Tak więc nie zawsze
opóźnienie w przekładach jest niekorzystne dla książek. Levi dość szczegółowo
opisał, co się z nim działo później, po wyzwoleniu. Tak – co się z nim działo, bo
wpływu na toczące się wydarzenia właściwie nie miał. A działo się dużo, i to głównie w Polsce i w zachodnich republikach ZSRR, określanych przez niego jako Rosja.
Po przekroczeniu granicy ukraińsko-rumuńskiej wydarzenia potoczyły się szybko.
Choć oryginał włoski ukazał się – jak wspomniałem – w 1963 r., książka zachowuje
charakter nieomal reportażowy. Wydarzenia stają nam przed oczyma z siłą filmowego zapisu. Wzbogaceni historiografią holokaustową, potrafimy lepiej docenić zapisy świadka tamtych wydarzeń.
Primo Levi nie był pisarzem zawodowym. Był chemikiem. Pisarzem stał się
za sprawą obozowych przeżyć. Jego pierwsza książka Czy to jest człowiek poraża
chłodnym realizmem, w Rozejmie znajdujemy przenikliwe opisy ludzkich charakterów – ich słabości, śmiesznostek, ale też paraliżującej niemożności zapomnienia
o straszliwej przeszłości. Najwięcej w tych opisach ludzi bezpośrednio związanych
z poobozową tułaczką, a więc głównie Włochów, choć nie brak również przypadkowych spotkań z Polakami, Grekami i obywatelami Związku Sowieckiego, których Levi nazywa po prostu Rosjanami. Zresztą Włosi wcale nie stanowią grupy
monolitycznej, wprost przeciwnie – każdy z towarzyszy podróży to mikrokosmos
zasługujący na oddzielną opowieść. Każde zdarzenie zaś opatrzone jest odautorskim komentarzem (a więc jednak nie zapis dziennikowy, raczej retrospektywna
refleksja).
Zacznijmy od końca. „Wyjechało nas sześćset pięćdziesiąt osób, wracaliśmy we
trzech. Ile przez te dwadzieścia miesięcy straciliśmy? Co zastaniemy w domu? Ile
w nas samych wykruszyło się, zgasło? Wracaliśmy bogatsi czy biedniejsi, silniejsi
czy puści wewnątrz? Nie wiedzieliśmy tego. Wiedzieliśmy jednak, że na progu naszych domów czeka nas próba i myśleliśmy o niej z obawą. Czuliśmy, że w naszych
żyłach wraz z rozcieńczoną krwią płynie trucizna Auschwitz” (s. 306). O tej truciźnie przenikliwie pisał przez laty krakowski psychiatra Antoni Kępiński3, a stworzony przez niego zespół niemal od początku prowadził badania nad tzw. syndromem
oświęcimskim. Maria Orwid, która po śmierci Kępińskiego kierowała tymi badaniami, opisała je w szerszym kontekście, nie pomijając swego własnego życiowego
doświadczenia Żydówki uratowanej na aryjskiej stronie4. Orwid nawiązała do tych
3
A. Kępiński, Refleksje oświęcimskie, Kraków 2005.
M. Orwid, Przeżyć… i co dalej? Rozmawiają Katarzyna Zimmerer i Krzysztof Szwajca,
Kraków 2006.
4
Recenzje
299
badań w wydanej już pośmiertnie Traumie, w której pokazała również pozytywny
wymiar tamtych doświadczeń5.
Równie trudny optymizm wyłania się ze wspomnień Leviego, który u kresu tułaczki, zbliżając się do rodzinnego miasta, kreśli stan psychiczny ocalałych: „Czuliśmy się wiekowymi starcami przytłoczonymi rokiem okrutnych wspomnień, pustymi
wewnątrz, bezbronnymi. Jakże trudne miesiące, które właśnie minęły, miesiące włóczęgi na obrzeżach cywilizacji, wydawały nam się teraz okresem rozejmu, przerwą
obfitującą w nieograniczone możliwości, opatrznościowym, lecz niepowtarzalnym
darem losu” (s. 307). Najbardziej zdumiewająca w całej książce jest scena powrotu
do domu, do domu, w którym nikt nie czeka na powracającego: „Przyjechałem do
Turynu dziewiętnastego października po trzydziestu pięciu dniach podróży. Dom
stał, wszyscy członkowie rodziny żyli, nikt na mnie nie czekał. Byłem spuchnięty,
zarośnięty i obdarty, z trudem mnie rozpoznawano. Odnalazłem przyjaciół pełnych
życia, ciepło zastawionego stołu, konkretność codziennej pracy, wyzwalającą radość
opowiadania” (s. 308). Tej opowieści jednak nikt nie chciał słuchać.
A jednak Primo Levi nie poddał się, nie zraził murem obojętności i niechęci i po
latach zaczął snuć opowieść. Pewnie myślał, że tylko dla siebie, dla uratowania
pamięci o tych, którym nie dane było przeżyć. Dziś wiemy, że również dla nas,
którym tamte doświadczenia było oszczędzone. Wróćmy więc do chwili wyzwolenia Auschwitz: „Tak więc nawet godzina wolności wybiła dla nas w nastroju powagi i skupienia, napełniając nasze dusze radością i bolesnym uczuciem wstydu
zarazem; pragnęliśmy bowiem oczyścić sumienia i pozbyć się przynoszących ujmę
wspomnień, lecz cierpieliśmy, wiedząc, że to niemożliwe, że nie zdarzy się nam już
nigdy nic tak dobrego i czystego, co byłoby w stanie zatrzeć naszą przeszłość i że
ślady poniżeń pozostaną w nas na zawsze: w pamięci świadków, w miejscach, gdzie
do nich doszło, w naszych własnych o nich opowiadaniach” (s. 9). W tym krótkim
fragmencie pojawiają się pojęcia kluczowe dla zrozumienia syndromu obozowego,
w którym najbardziej tajemnicze jest poczucie wstydu tych, którzy przeżyli. Pamiętam spotkanie grupy polsko-izraelskich psychiatrów, w czasie którego właśnie z ust
jednego z uczestników padły dokładnie te słowa: poczucie wstydu, że się przeżyło.
Zapytałem wspomnianą Marię Orwid, która to spotkanie prowadziła, o co tutaj chodzi, przecież powinni się cieszyć, że przeżyli. Z krótkiego wywodu Marii zrozumiałem, że niczego nie rozumiem. I że to zrozumienie nie będzie mi dane.
Chłodna, obfitująca w porażające szczegóły narracja Leviego przypomina, że
moment wyzwolenia oznaczał dla większości „häftlingów” nie tylko koniec obozowej katorgi, ale również szybką śmierć. Tylko nieliczni przeżyli. On sam potrzebował miesiąca, by w ogóle wstać z łóżka: „Pod koniec lutego, po miesiącu spędzonym w łóżku, poczułem się już trochę lepiej, choć jeszcze nie wyleczony. Miałem
przeświadczenie, że dopóki nie przybiorę znowu – nawet kosztem wielkiego wysiłku – pozycji pionowej i nie włożę na nogi butów, nie odzyskam sił ani zdrowia”
(s. 37). Opuszczając obóz, mógł wiele zobaczyć, także i to, jak jest przyjmowany
5
M. Orwid, Trauma, Kraków 2009.
300
Recenzje
w świecie poza drutami. Ot, choćby polski adwokat, który tłumacząc ciekawskim
wieśniakom, kim on jest, lekko modyfikował jego opowieść, z której znikło słowo
Żyd, a pojawiło się określenie „więzień polityczny”. Na zdziwienie Leviego odpowiedział krótko: wojna się nie skończyła. Sam Levi pozostał ze swoim zdziwieniem,
my dziwimy się razem z nim. Czyżby i Żydzi mieli z nią jakiś związek, który był
oczywisty dla adwokata znającego swoich pobratymców, a niejasny dla wyzwolonego z obozu włoskiego Żyda? (s. 69–70).
W narracji Rozejmu sporo miejsca zajmują opisy żołnierzy radzieckich. Mimo
doświadczanych niedogodności podczas przedłużających się pobytów w tymczasowych obozach czy w trakcie naznaczonych niewiadomą podróży kolejowych, Levi
darzy ich wyraźną sympatią i nie szczędzi ciepłych uwag pod ich adresem: „Pod
niedbałą i anarchizująca powierzchownością łatwo było jednak dostrzec w nich,
w każdej z tych surowych, otwartych twarzy, dobrych żołnierzy Armii Czerwonej,
dzielnych obrońców Rosji dawnej i nowej, łagodnych w pokoju i strasznych na
wojnie, silnych wewnętrzną dyscypliną, zrodzoną ze zgody, ze wzajemnej miłości
i z miłości ojczyzny; dyscypliną mocniejszą – właśnie dlatego, że wewnętrzną – od
mechanicznej i służalczej dyscypliny niemieckiej. Żyjąc wśród Rosjan, nietrudno
było zrozumieć, dlaczego ich dyscyplina zatriumfowała wreszcie nad tą ostatnią”
(s. 77). W tej krótkiej charakterystyce odczytujemy i wdzięczność za wyzwolenie,
i dystans wobec ideologicznych sporów. Przywodzi na myśl styl wielkiego epika
XX wieku, a zwłaszcza II wojny światowej, Wasilija Grossmana, skazanego przez
sowiecki reżim na długie lata milczenia6. Tak jak u Grossmana, nie ma u Leviego
rozrachunku ideologicznego, jest natomiast opis losu ludzkiego, który z trudem
przeciska się przez tryby historii.
Najbliżsi towarzysze poobozowego życia, Grek Mordo Nahum i Włoch Cesare,
zostali odmalowani z niezwykłą dokładnością i znawstwem ludzkiej psychiki. Już
nie ramy machiny obozowej wyznaczały ludzkie losy, teraz kreatywność stawała
się najcenniejszym kapitałem pozwalającym kształtować rzeczywistość. Osobiste
cechy stanowiły o jakości życia, o sposobie radzenia sobie zarówno z przeciwnościami losu, jak i z nadzwyczajnymi okazjami. One też stanowiły kryterium oceny:
„Cesare był pełen ludzkiego ciepła, pełen zawsze, w każdej godzinie swojego życia,
nie tylko poza godzinami pracy jak Mordo Nahum. Dla Cesare praca stanowiła przykrą konieczność, mogła też dać mu okazję do zabawnych spotkań: nie była nigdy
zimną obsesją ani szatańską afirmacją własnego »ja«. Cesare był człowiekiem wolnym, Mordo Nahum – niewolnikiem samego siebie; pierwszy był kapryśnym rozrzutnikiem, drugi – rozsądnym skąpcem. Grek był samotnym wilkiem w wiecznej
wojnie ze wszystkimi, przedwcześnie postarzałym, zamkniętym w kręgu smutnej
ambicji. Cesare był synem słońca, przyjacielem całego świata nie znającym nienawiści i pogardy” (s. 108). Takich iście homeryckich epitetów Primo Levi nie szczędzi swym przygodnie spotykanym bohaterom. Czujemy, że nie są to określenia na
wyrost, wszak oddają ze skrupulatnością istotę człowieka, wielkiego w zdolności
6
W. Grossman, Życie i los, przeł. J. Czech, Warszawa 2009.
Recenzje
301
do poświęcenia i wyrzeczeń, a małego w nieposkromionej potrzebie panowania
nad innym.
„Nadszedł 8 maja – dzień szalonej uciechy dla Rosjan, nieufnego czuwania dla
Polaków, dla nas dzień radości zabarwionej głęboką tęsknotą” (s. 123). To zdanie
mówi więcej o przenikliwości autora Rozejmu niż setki książek opisujących bezwarunkową kapitulację hitlerowskich Niemiec. Spotkani przypadkowo niedoszli panowie świata, teraz wojenni jeńcy, budzą w Levim raczej zadumę nad znikomością
ludzkiej ambicji niż satysfakcję z widoku niedawnych ciemiężycieli: „Twarze wychudłe, zmartwiałe, dzikie; przyzwyczajeni żyć, działać i walczyć ujęci w żelazne
schematy władzy, ich podpory i pokarm, stali się bezsilni i bezradni w chwili, gdy
tej władzy zabrakło. Ci dobrzy poddani, dobrzy wykonawcy wszelkich rozkazów,
dobre narzędzia władzy, sami nie posiadali najmniejszej nawet jej cząsteczki. Mieli
wewnątrz pustkę, byli bezwładni jak suche liście, które wiatr gromadzi w odosobnionych kątach. Nie szukali ratunku w ucieczce” (s. 170). Niektórzy z nich przeżyli. Spotykałem takich w Niemczech w latach osiemdziesiątych, byli wśród nich
zakonnicy. Niechętnie opowiadali o latach spędzonych w niewoli rosyjskiej, a jeśli –
to wspominali te lata jak horror7, główną odpowiedzialność za swoje cierpienia
przypisując naturalnie barbarzyńskim Rosjanom.
Z przejściowego obozu w Katowicach grupa kilkuset Włochów – byłych więźniów Auschwitz – została skierowana do Odessy, skąd statkiem mieli odpłynąć
do swojego kraju. Stało się inaczej. Zamiast do Odessy, pociąg został z Przemyśla skierowany na północ w kierunku Mińska (na stronach 288–289 zamieszczono
szczegółową mapę z zaznaczeniem krętej trasy pociągu). Relacja z ciągnącej się
w nieskończoność podróży po sowieckich republikach obfituje również w epizody niepozbawione humoru, a nawet prawdziwego komizmu, jak chociażby przezabawna wymiana talerzy na kurę w zapadłej w środku lasu wsi (s. 178–193). To
prawdziwe arcydzieło etnologicznego opisu wymiany towarowej obywającej się bez
znajomości języka. Z kilkunastu nieprzewidzianych, acz przymusowych postojów
Levi wywiózł obraz przyrody wschodnioeuropejskich lasów, które napawały go podziwem i lękiem. Najbardziej interesowali go jednak spotykani ludzie. Szczególnie
wiele dowiadujemy się o mieszkańcach Starych Dróg, najbardziej na północ wysuniętej wsi białoruskiej, w pobliżu Mińska. To właśnie tam dochodziło do ciekawych
spotkań. Dwumiesięczny pobyt w Starych Drogach, od piętnastego lipca do piętnastego września 1945 r., był wyraźnie fascynującym czasem. Ale przecież nie tylko
do wzbogacających doświadczeń tam dochodziło. Auschwitz objawiał swoje groźne oblicze w nieoczekiwanych spotkaniach z dawnymi towarzyszami niedoli, jak
chociażby z Florą: „Z litości dla niej i dla siebie samego nie dałem się jej rozpoznać.
7
Por. A. Leugers, Jesuiten in Hitlers Wehrmacht: Kriegslegitimation und Kriegserfahrung;
mit 66 bisher unveröffentlichten Dokumenten, Paderborn 2009. Autorka podaje, że w Wehrmachcie służyło prawie trzystu jezuitów, którzy z przekonaniem szli na Wschód, by walczyć
z zagrożeniem komunistycznym. Zapewne podobne badania można kontynuować na przykładzie innych zakonów katolickich, jak też duchownych różnych wyznań protestanckich.
302
Recenzje
Wobec takich widm, wobec mnie samego w Bunie, wobec kobiety ze wspomnień
i jej nowego wcielenia czułem się zmieniony, całkowicie inny, jak motyl wobec gąsienicy. W otchłani Starych Dróg czułem się brudny, obdarty, zmęczony, ociężały,
wyczerpany oczekiwaniem – a przecież młody, obdarzony zasobem możliwości,
zwrócony w przyszłość” (s. 238). A więc nie do końca miał rację Antoni Kępiński,
gdy pisał o tym, że doświadczenia obozowe, a więc swoista inicjacja w granice ludzkich możliwości, stwarzały szczególne więzi: „Ci, co przeszli obóz, próbę tę wytrzymali, stąd bierze się ich poczucie wyobcowania w stosunku do zwykłych ludzi
i szukanie grup odniesienia wyłącznie wśród byłych więźniów, gdyż ci tylko potrafią ich zrozumieć”8. Jak zdaje się sugerować Levi, bywało też odwrotnie – wspólnie
przeżyte upokorzenie nie sprzyjało potem obcowaniu ze sobą…
Tymczasem wspomnienia obozowe zostały skutecznie przyprószone nowymi
obrazami, tym razem pozytywnymi. Stanęły one żywo przed tułaczami, gdy chwila
rozstania okazała się nieodwołalna: „Kiedy wyjazd był już pewny, zauważyliśmy
z dziwnym dla nas samych zdumieniem, że ta bezkresna ziemia, te pola i lasy –
świadkowie bitew, którym zawdzięczaliśmy zbawienie, te nienaruszone, pierwotne
krajobrazy, ci pełni wigoru, kochający życie ludzie zamieszkali w naszych sercach,
przeniknęli w nas i mieli pozostać tam długo jako chlubny, czysty obraz jedynego
okresu w naszej egzystencji” (s. 263). I tak właściwie można by zakończyć ten tułaczy szlak Primo Leviego i jego włoskich towarzyszy i towarzyszek niedoli. A jednak
chcę przywołać jeszcze jeden obraz, tym razem zniszczonego Wiednia, jak wiadomo miasta szczególnie zasłużonego w gorliwym spełnianiu chorobliwych fantazmatów antysemickiej Rzeszy niemieckiej. Warto przywołać znaną anegdotę mówiącą o szczególnym podejściu Austriaków do historii. Otóż udało im się przekonać
świat, że niemiecki kompozytor Ludwig van Beethoven jest Austriakiem, a austriacki twórca Endlösung, Adolf Hitler – uosobieniem niemieckości. W każdym razie
to właśnie stolica Austrii dostarczyła Leviemu okazji do zadumy nad paradoksem
historii: „Nie ucieszył nas bynajmniej widok zburzonego Wiednia i pokonanych
Niemców. Wręcz przeciwnie, wzbudził on w nas przykrość – nie współczucie, ale
przykrość sięgającą daleko, zalewającą naszą własną nędzę, z męczącą, przygnębiającą świadomością zła nieuleczalnego i ostatecznego, obecnego wszędzie, gnieżdżącego się jak gangrena we wnętrznościach Europy i świata, zarodka przyszłych
klęsk” (s. 299). I tak już zostanie. Levi z podobnym uczuciem lęku i niemożności
podzielenia się własnym przerażeniem będzie obserwował Monachium – jedną
z twierdz hitleryzmu, zaludnioną mieszkańcami, którzy niechętnie konfrontują się
z własną historią. Z lękiem dojedzie do Turynu, gdzie najbliżsi bez entuzjazmu
wsłuchiwać się będą w jego nieludzką opowieść. Tak jest i dzisiaj.
Również my w Polsce niechętnie słuchamy opowieści tych, którzy ocaleli. Lektura Rozejmu może nam pomóc przezwyciężyć inercję i wsłuchać się uważniej
w racje tych, którzy nie tylko przeżyli, ale też zostawili ślad swojego ocalenia.
Stanisław Obirek
8
A. Kępiński, op. cit., s. 33.