Location via proxy:   [ UP ]  
[Report a bug]   [Manage cookies]                

Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

From $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Bies i skarbonka
Bies i skarbonka
Bies i skarbonka
Ebook124 pages1 hour

Bies i skarbonka

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Alina, piękna aktorka, przyciąga wzrok wielu mężczyzn. Stanisław, utalentowany malarz nie pozostaje obojętny jej wdziękom i zupełnie traci dla niej głowę. Bezgraniczne uczucie artysty nie wystarcza kobiecie, gdyż ta pozostaje w skomplikowanej relacji z innym. Tadeusz, bo o nim mowa, szczyci się tytułem hrabiego, ale w niczym nie przypomina arystokracji. Jego położenie finansowe jest fatalne. Mężczyzna wykorzystuje urok Aliny do zarabiania pieniędzy na wspólne utrzymanie. Ta zdaje się zaślepiona uczuciem i nie dostrzega toksycznego wpływu Tadeusza, pozostając mu wiernie oddaną. Czy jest szansa na zmianę relacji między trójką bohaterów?-
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateOct 23, 2020
ISBN9788711676684
Bies i skarbonka

Read more from Maciej Roman Wierzbiński

Related to Bies i skarbonka

Related ebooks

Related categories

Reviews for Bies i skarbonka

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Bies i skarbonka - Maciej Roman Wierzbiński

    Bies i skarbonka

    Zdjęcie na okładce: Shutterstock

    Copyright © , 2020 Maciej Roman Wierzbiński i SAGA Egmont

    Wszystkie prawa zastrzeżone

    ISBN: 9788711676684

    1. Wydanie w formie e-booka, 2020

    Format: EPUB 3.0

    Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

    SAGA jest wydawnictwem należącym do Lindhardt og Ringhof, spółki w grupie Egmont.

    I.

    — Czyś jeszcze nie ubrana? Jakże z tym obiadem, psia krew?...

    Zgryźliwy pomruk barytonowego głosu ozwał się w ciszy obszernego pokoju na czwartaku.

    Milczenie. Z przyległej sypialni nie dochodził najmniejszy szelest.

    — Czy ty jeszcze śpisz? — warknął po chwili smagły, wygolony brunet przed siebie.

    Zaraz skończę fryzurę. Idź do kuchni i powiedz Nastusi, by spieszyła się z obiadem — odpowiedział dźwięczny głos z poza kotary wyblakłej, może z starych rekwizytów teatralnych wywleczonej.

    — Kazałaś przynieść wódki?

    — Stoi przy piecu.

    Kocim ruchem mężczyzna sięgnął do kąta, zalał kieliszkiem śliwowicy krzyk dokuczliwego apetytu i począł znowu wymierzać pokój cichuteńkiemi, długiemi krokami.

    Nie chodził, lecz raczej ślizgał się jaszczurczymi ruchami, jakby przejętymi od cyrkowego „człowieka kauczukowego", pełzał po przez przestrzeń złodziejskiemi nogami wałkonia, co zwykł w nocy czaić się u węgła domu, przypadać cichaczem w zaułki mroczne, szpiegować, czyhać. W chodzie jego było coś złowrogiego, w linjach i arabeskach, jakie zakreślała jego niewielka figura, rysowały się jakieś chimery czy bazyliszki z fantazji zbrodniczej zrodzone.

    Fałda prostopadła zaznaczyła się niby brózda na zoranem czole typowo aktorskiej maski, powleczonej siatką, delikatnych zmarszczek, o rysach regularnych, o rozluźnionych, obwisłych mięśniach licowych. Zmięta, zniszczona twarz ta napiętnowana była wprost uderzającym wyrazem nikczemności i kabotynizmu, odzwierciadlała prześwietnie istotę jego, wydzielała z siebie jakiś wstrętny zapaszek trującej zgnilizny.

    Przyglądały mu się z podełka tandetne, seledynowe meblątka, ambicjonujące do parodji burżuazyjnego saloniku, odznaczające się dziwacznością rysunku, ogromnym niesmakiem i niemal absolutną bezużytecznością. Harmonizowały wybornie z zwiędłymi wieńcami, ostentacyjnie rozwieszonymi na ścianach w całej okazałości barwnych szarf, oraz liczne fotografje jego maski, bogato oprawione i rozmieszczone nabożnie. Te trofea pseudotriumfów prowincjonalnych starały się przypomnieć komikowi dawne, lepsze czasy, urągały w żywe oczy „artyście", przez głupią ludzkość zapoznanemu i skazanemu na swój spryt życiowy.

    Zwano go „hrabią" wśród garstki wyplutych na bruk wielkomiejski aktorów, wałęsających się niby psy bez budy, bez pana, wylegujących po kawiarniach i szukających w chronicznem próżniactwie zmiany losów, albo raczej pokątnej tranzakcji na koszt przygodnej ofiary młodzieńczej lekkomyślności.

    Hrabią był pięćdziesięcioletni pan Tadeusz — nie z ojca, który był urzędnikiem kolejowym w Jaśle, ale z babki węgierskiego rodu. Miał to nawet na piśmie.

    Siadłszy przy stole nakrytym do objadu, oparł się o ścianę i bębnił wychudzonemi palcami po talerzu, kombinując coś w głowie, gdy wpłynęła do pokoju dystyngowanym krokiem wysoka, wiotka kobieta o złoconych włosach, wzbogaconych ufryzowanym starannie postich’em.

    Bez słowa zajęła miejsce przy stole przedziwnie Wielkiem, ślicznym ruchem i poczęła krajać chleb. cukierke wyczerpanie leżało na całem tem ładnem, cukierkowem a bladem i lymfatycznem zjawisku — teatralnem, a jakby słodką naiwnością dziecka wyidealizowanem. Z miłej twarzy wyzierały senliwie ciemne oczy ocienione łukami gęstych brwi.

    Gdy barszcz zadymił się na stole, „hrabia" ozwał się niedbale:

    — Niezłą kolacyjkę stawił wczoraj pan Seweryn. Pija, bestja, tylko „wdowę" Cliquot jak król Edward. Ma podniebienie. Rasowy! Trzeba mu to oddać. Ale ty na winie się nie znasz.

    — Głowa mnie strasznie boli. Wmusili we mnie kawę i likier. Ten nieznośny dym... hałas. Tak późno wróciliśmy do domu.

    Jadła niby pod przymusem, zacichła, zagasła.

    Ubiegły wieczór pozostał w umyśle jej upostaciowany w nadzwyczajnym kapeluszu szczęśliwej u złotej młodzieży aktorki Gawlikowskiej. Nie zazdrościła teatralnej i gabinetowej koleżance pochodzenia ani zgoła niczego, już dlatego, że w apatji duchowej rzadko tylko i przelotnie wznosiła się do uczuć silniejszych, lecz ów czarny kapelusz z królewskiemi ponsowemi pleureuse’ami, pachnący Paryżem, budził w jej porcelanowej piersi dreszcze dojmującej pożądliwości.

    — Jaka ta Gawlikowska krzykliwa! — mruknęła.

    Dużym zasobem intuicji wyposażony „hrabia" odgadł co dzieje się w duszyczce Aliny i w myśl jej rzekł:

    — Lafilistyczny ¹ , ordynarny tłuk!... A zuchwałe to jak trzyrublówka.

    W gruncie rzeczy podziwiał Gawlikowską za jej sztukę „brania" mężczyzn z miejsca i gniewały go jej sukcesy, jako należące się jego Linie.

    — Gdyby nie ja, nigdy w życiu nie była byś w tak dystyngowanem towarzystwie. Nie licząc mnie: jeden hrabia, jeden dobry szlachcic, no i ten meches, ale bogaty. Uważałaś jak hrabia Józef był ze mną za pan-brat? Poprostu dlatego, że uznaje we mnie familjanta... Łyk, dobkiewicz, brząkający złotem wynosiłby się nademnie, ubogiego człowieka, tymczasem prawdziwa arystokracja... Ot widzisz tu całą różnicę. Słuchaj Lino! — rzekł nagle ostrym tonem, topiac tępy wzrok piwnych, głęboko zapadłych oczu w bladej twarzyczce. — Przynieś zaraz swój medaljon z perłami!

    Przerażenie i gniew zamigotały w jej źrenicach, ale stopniały w momencie i podniosła nań błagalne wejrzenie psa nogą do ziemi przyciśniętego. Gdy spotkała promień jego oka zadygotał w niej lęk mistyczny. Spuściła powieki i wyszła bezzwłocznie do sypialni.

    Dopiero za kotarą ośmieliła się.

    — A nie zawieruszyłeś jeszcze mych brylantowych butonów?

    — Muszę właśnie opłacić procent, by nie przepadły — kłamał hrabia, zajadając sztukę mięsa, i dorzucił: Gdyby nie ja, nie oglądałabyś w życiu takich rzeczy, nie wiedziała co to butony.

    Gdy pojawiła się w pokoju powitał ją:

    — Słowo honoru, prześlicznie ci w tej sukience. Umiesz ją nosić. Voilá tout!

    I sięgnął zgrabnie po medaljon.

    — Czekaj! Muszę wpierw... — poczęła Lina i wyjęła z pod szkiełka w medaljonie minjaturową podobiznę męskiej głowy.

    Zerknąwszy na fotografję, hrabia wyeskamotował jej w mgnieniu oka z pod rąk medaljon.

    — Cóż robi ów sławny pendzlarz? — bąknął, rozciągając ironicznie wyraz „sławny", niby skrzypiącą harmonikę i, nie ciekawy odpowiedzi, zabrał się raźnie do mięsa.

    — Jak to on... maluje — odparła Lina sennym tonem, pytania takie zbywając zawsze nic nie mówiącemi lakonizmami, bo życie wyrobiło w niej kamienną skrytość.

    Nawet przed mistrzem swego życia, taiła się literalnie z wszystkiem, zamykała przed nim wszystkie sprawy, gdzie nie wchodził w grę. Ale hrabia sam wiedział wszystko, co było mu potrzeba.

    Lina nie wzięła już nic w usta, zmartwiona rozstaniem się z złotym medaljonem. Przykrość wszakże roztapiała się powoli w rezygnacji.

    Zapytanie o malarza było li tylko wstępem do rozkazu, podanego w formie niedbałej:

    — Pewnie pójdziesz do niego dzisiaj?...

    Podkreślił to szybkiem, imperatywnem spojrzeniem, które przeszyło ją na wylot i serduszko ptasie przyprowadziło o drżenie.

    Ponieważ pan Seweryn i jego przyjaciele nie „reagowali" na piękną acz zgasłą Linę, trzeba było wysłać ją do niezawodnego malarza, który tymczasem, faute de mieux, nie zawadzał hrabiemu, a niejednokrotnie już leczył go za pośrednictwem Liny z okropnych suchot kieszeniowych.

    Lina rozumiała doskonale, że musi pójść do malarza po pieniądze i odrazu powzięła to postanowienie, które przed chwilą było jeszcze od niej dalekiem. Cierpiała na chroniczną, do ostateczności posuniętą niemoc woli tak, iż była literalnie automatyczną lalką poruszaną przez przyzwyczajenie, nałóg a nakręcaną ręką hrabiego.

    W pierwszych czasach znajomości z malarzem coś jakby miłość, z zadowolenia miłości własnej i próżności zrodzona, zapaliła się w jej łonie, rozświetliła ją, upiększyła i ożywiła w posadach. Niebawem jednak przygasła w przyrodzonej anemji i niemocy uczuciowej; podnosił się w niej tylko raz blask sympatji, mglistego oczekiwania i nadziei, że z jego strony spotka ją coś bardzo dobrego, raz lekceważenie i po garda dla człowieka, który ją kochał. Kochał prawdziwie, głęboko. Ją!!

    Ta prawdziwa miłość malarza dokuczała jej nieraz, bo wkładała mu w usta tyrady poważnych słów, przestrogi, upomnienia. Uprzykrzywszy sobie te „kazania", ozwała się w nadziei, że kochanek zwolni ją dnia tego od wizyty w pracowni:

    — Nieznośny ten malarz!

    — Ba! Głupiec malowany!... Cała jego sława sztucznie sfabrykowana przez baby i tę trochę pieniędzy co ma. Taki szlachetka zagrodowy! Świszczypałka!

    Począł operować wykałaczką spróchniałe zęby.

    — Migrena mi dokucza... Nie wyjdę dziś z domu — ośmieliła się Lina.

    — Idź do niego!

    Po długiem milczeniu Lina absolutnie dnia tego wyczerpana i bezsilna, szepnęła raz jeszcze błagalnym tonem:

    — Ach, głowa mnie tak boli…

    Nie słysząc tego

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1