Location via proxy:   [ UP ]  
[Report a bug]   [Manage cookies]                

Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Morze nie odda ofiar
Morze nie odda ofiar
Morze nie odda ofiar
Ebook249 pages2 hours

Morze nie odda ofiar

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Powieść, której akcja dzieje się na morzu. Jest historią ludzi zmuszonych przez los do uczestnictwa w tragicznych wydarzeniach, opowieścią o determinacji i ciężarze sprawowania władzy. Kapitan Wenta obejmuje dowództwo "Prosny", statku rybackiego, na którym szybko wprowadza nowe rządy. Nagła choroba dwóch członków załogi wymusza decyzję skutkującą uszkodzeniem statku. Niebawem rozpoczyna się dramatyczna walka o życie.Powieść luźno inspirowana autentycznymi wydarzeniami, doczekała kontynuacji pt. "A żyć trzeba dalej".-
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateOct 19, 2021
ISBN9788728023525

Read more from Stanisław Goszczurny

Related to Morze nie odda ofiar

Related ebooks

Related categories

Reviews for Morze nie odda ofiar

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Morze nie odda ofiar - Stanisław Goszczurny

    Morze nie odda ofiar

    Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

    Zdjęcia na okładce: Shutterstock

    Copyright © 1981, 2021 Stanisław Goszczurny i SAGA Egmont

    Wszystkie prawa zastrzeżone

    ISBN: 9788728023525

    1. Wydanie w formie e-booka

    Format: EPUB 3.0

    Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

    www.sagaegmont.com

    SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

    Powieść ta jest osnuta na tle wydarzeń prawdziwych. Nie jest to jednak wierna relacja ani dokumentalne sprawozdanie. Nazwiska bohaterów, nazwy statków i postaci pozostałych osób oraz ich zachowanie — są nieprawdziwe, a jedynie tło głównego dramatu wzięte zostało z życia.

    Jest to opowieść o ludzkiej tragedii, której sprawcą było bezlitosne morze.

    Tym, którzy już nigdy nie wrócą do macierzystego portu.

    Autor

    Rozdział pierwszy

    1

    — Dobrze, że pan tak szybko przyjechał.

    — Połączenie lotnicze jest dobre — wzruszył ramionami.

    — Dwudziesty wiek — roześmiał się gospodarz.

    — Niech to cholera! Jeszcze wczoraj byłem w górach. Depesza, nagłe wezwanie, manatki do walizki i po urlopie. — Był wyraźnie zły. Gospodarz, niewysoki pulchny mężczyzna, z dobroduszną okrągłą twarzą i oczami patrzącymi jakby trochę drwiąco a trochę ze współczuciem, pokiwał głową.

    — Nie takie to znów rzadkie — powiedział. — Sam pan wie, kapitanie.

    — Ale po dwóch latach pływania bez przerwy mogliby dać mi trochę oddechu — złościł się kapitan. — Człowiek dziczeje, dzieci go nie poznają, żona nie wie, że ma męża. Pan sobie wyobraża co ona czuła, kiedy po paru zaledwie dniach wczasów przyszło to wezwanie?

    — Wyobrażam sobie, jak pan klął — uśmiechnął się gospodarz. — No, ale co zrobić? Stało się. Zdarzył się ten nieszczęśliwy wypadek i musiałem zażądać nowego kapitana.

    — No dobra — kapitan sapnął jakby odczuł ulgę po tym wybuchu rozżalenia. — Jestem, obejmę statek i nie ma o czym gadać.

    Podczas całej tej rozmowy obaj stali naprzeciw siebie w niewielkim pokoju-biurze przedstawiciela armatora rybackiego. Gospodarz widać uznał, że wstęp mają za sobą, bo jakby przypominając sobie o obowiązku gościnności powiedział:

    — Niechże pan kapitan siada. Tak od razu zaczęliśmy gadać, że o wszystkim zapomniałem. Zaraz dam kawę. Proszę zdjąć kożuszek, tu ciepło. Może kieliszek koniaku?

    — Dziękuję — kapitan siadł, ale kożuszka nie zdjął, tylko go rozpiął. — Niech pan sobie nie robi kłopotu — powstrzymywał krzątającego się gospodarza. Ale ten wiedział, co do niego należy. Wyjął z barku płaską butelkę i pękate kieliszki. Z dużą wprawą napełnił je do połowy brązowym płynem.

    — Zdrowie pańskie — uniósł kieliszek. — Za dobry rejs i pełne ładownie.

    Kapitan skinął głową, wypił łyk, postawił kieliszek i zapalił podanego przez gospodarza papierosa.

    — No dobra — powiedział. — Do rzeczy. Jak statek?

    — W porządku. Prawie gotowy do wyjścia. Za parę godzin może pan iść na łowisko.

    — Załoga?

    — W komplecie. Kubiak to dobry chief, zadbał o wszystko. Jak się zdarzyło to nieszczęście kapitanowi Majowi, objął statek i do tej chwili tam rządzi.

    — Kubiak? Jerzy Kubiak? — w głosie kapitana było coś więcej niż zdziwienie. W każdym razie nie ucieszyła go wiadomość, że Kubiak jest chiefem na statku, który ma objąć. Zaintrygowany gospodarz spytał odruchowo:

    — Pan go chyba zna?

    — Nie.

    Zapadła niezręczna cisza. Gospodarz czekał na coś więcej, ale kapitan poprzestał na tym lakonicznym zaprzeczeniu. Po chwili więc, chcąc sprowokować swego rozmówcę, podjął temat.

    — Kubiak to stary rybak. Ma kwalifikacje kapitańskie, swoje wypływał...

    — Dlaczego zatem nie dano mu dowództwa, tylko mnie ściągnięto z urlopu? — odwrócił sprawę kapitan, stawiając gospodarza w nieco kłopotliwym położeniu.

    — Nie wiem. Zresztą nie moja sprawa — wzruszył wymownie ramionami — o tym decyduje dyrekcja w Gdyni. Oni prowadzą swoją własną politykę. Ja się do niej nie wtrącam. A co do Kubiaka, to chyba nie jest w najlepszej formie. Pływa już sporo czasu bez przerwy. Miał zejść teraz, ale skoro zabrakło kapitana, polecili mu zostać.

    — Jasne, musi mnie wprowadzić. Nowy kapitan i nowy chief to trochę za dużo na raz. — Gospodarz nie mógł się zorientować, czy kapitan drwi, czy mówi poważnie. — W każdym razie ten rejs odbędziemy razem. A potem?

    — Potem musi zejść. Chyba trochę choruje.

    Gospodarzowi wydawało się, że kapitan odetchnął z ulgą i jakby poweselał.

    Dokończył koniak, zakrył dłonią kieliszek, kiedy gospodarz chciał mu nalać ponownie, wstał i podszedł do okna.

    Biuro przedstawiciela armatora znajdowało się nie w samym porcie. Z okna pierwszego piętra można było dostrzec tylko budynki portowe, czubki masztów stojących przy nabrzeżach statków i długi betonowy falochron zamykający wejście od strony otwartego morza. Dzień był szary, mglisty, chmury wisiały nisko, bure, skotłowane, niewiele różniące się od powierzchni widocznego stąd dość dobrze morza. Zaraz za falochronem linia horyzontu zlewała się, zacierała, jakby niebo i morze łączyły się tam tworząc nieprzyjazną, trudną do przebicia kurtynę. Kapitan widział, jak nad falochronem od czasu do czasu ukazują się białe, niezbyt wysokie wytryski piany, którą wiatr natychmiast zamienia w pył. Nad całym portem wisiała nieprzyjemna atmosfera, zdawało się, że wszystko jest lepkie, brudne, szare.

    — Nie lubię tego portu — powiedział odruchowo kapitan, stojąc wciąż przy oknie.

    — W zimie nie jest tu przyjemnie — zgodził się przedstawiciel armatora. — Latem jeszcze można wytrzymać, ale jesienią i zimą jest rzeczywiście paskudnie. No i łatwy to on też nie jest — podszedł do kapitana i stanąwszy ramię w ramię patrzył na port.

    — To dlaczego nasz armator trzyma się tej dziury?

    — Łowiska blisko. Odbiór ryby bezbłędny, organizacja dobra, warunki finansowe nie najgorsze, to poważne plusy — odparł. — A pan tu pierwszy raz?

    — Nie, już bywałem — powiedział kapitan. Odwrócił się od okna, zapiął kożuszek, nałożył czapkę i sięgnął po walizeczkę. Pójdę, jak mamy dziś jeszcze wyjść w morze, to szkoda czasu.

    — Wypada, żebym pana wprowadził na statek — bez przekonania zaofiarował się gospodarz.

    — Nie jestem dzieckiem — kapitan uśmiechnął się lekko i wyciągnął dłoń. — Sam trafię, a przy okazji bez uprzedzenia zobaczę, jak oni tam gospodarują. Do widzenia.

    — Jak pan sobie życzy, kapitanie — gospodarz nie wyglądał na zmartwionego. — W każdym razie wpadnę potem na statek, podrzucę papiery. Kapitanat też zawiadomię, że wychodzicie, tylko jeszcze ustalimy godzinę.

    — Dobrze — kapitan już szedł ku drzwiom. — Niech pan zawiadomi Gdynię, że jestem, objąłem statek i że wszystko o.k.

    — Naturalnie — powiedział gospodarz do pleców kapitana, który już opuszczał biuro.

    2

    Zaraz po wyjściu z budynku uderzył go ten charakterystyczny, silny zapach rybackiego portu: ostra woń ryb pomieszana z mocnym zapachem bliskiego morza, soli, dymu z pobliskich wędzarni i statkowych smarów, które, mimo dość ostrych rygorów portowych, zawsze jednak jakoś wydostawały się na zewnątrz, tworząc tłuste plamy w basenach i osad na burtach statków.

    Pogoda była paskudna. Dopiero teraz, gdy szedł od biura w głąb portu, poczuł w pełni wilgoć wciskającą się za kołnierz, oblepiającą twarz i sprawiającą, że cały stawał się lepki. Niewielki mrozek był niemal nieodczuwalny, a roztopiony solą i rozjeżdżony kołami licznych pojazdów śnieg tworzył pod stopami brudną, czepiającą się butów bryję i sprawiał, że stopy ślizgały się nieustannie w tej lepkiej mazi.

    Wielki samochód-chłodnia z wymalowaną na aluminiowych bokach reklamą wyrobów rybnych przejechał tuż obok niego. Spod kół trysnęła fontanna błota, ochlapując go od stóp do głów. Zaklął gniewnie, otarł rękawicą bok kożuszka, strząsnął brudny śnieg z walizki i poszedł dalej.

    Przy dość szerokim betonowym nabrzeżu trwała zwykła krzątanina. Wyładowywano beczki ze śledziami, skrzynki pełne ryb w lodzie, w drugą stronę, na statki, wędrował prowiant: połcie mrożonego mięsa, opakowane w kartony produkty potrzebne w rejsie.

    Rozejrzał się przystając. Szukał wzrokiem swego statku. Stało ich bowiem przy nabrzeżu wiele. Były różne: niektóre duże, kilkudziesięciometrowe, stare i nowe, a nawet zupełnie nowe, widocznie niedawno wypuszczone ze stoczni. Te ostatnie wyróżniały się białymi nadbudówkami, gładko i równo pomalowanymi burtami; wyglądały jak arystokracja wśród szarej, roboczej, rybackiej braci.

    Nie brakowało też rybackiego drobiazgu: kutrów, trawlerów, czasem starych smoluchów, biednych i mocno zaniedbanych, którym nie wiadomo jakim cudem wydawano jeszcze zezwolenia na połowy, i nowszych, wygłaskanych, starannie utrzymanych, motorowych, z antenami radarowymi na niewysokich masztach.

    Kapitan ogarniał to wszystko wzrokiem stanąwszy z boku, by nie przeszkadzać stale kręcącym się pojazdom. Z miejsca, w którym stał, widział cały port. Był to niezbyt wielki prostokątny basen. Od strony lądu ciągnęło się główne nabrzeże, przy którym cumowało najwięcej statków. Tam też wznosiły się główne budynki portowe, magazyny, biura firm obsługujących statki, pomieszczenia armatorów, chłodnie, składowiska beczek i skrzynek, poukładanych dość porządnie na szerokiej przestrzeni między statkami a zabudowaniami. Biegła tam też linia kolejowa, aby ładunki ryb mogły wędrować wprost do chłodzonych wagonów. Samochody najróżniejszych marek i firm uzupełniały transport portowy.

    Tuż przy nim ciągnęło się drugie nabrzeże, wychodzące poza ów basen, który miał przed sobą. I tu cumowały statki, choć było ich znacznie mniej, bo miejsce to było mniej zaciszne. Gdy morze silnie atakowało wejście do portu, dochodziła tu niekiedy fala. Dalej, na lewo od niego, jako przedłużenie owego bocznego nabrzeża, widać było długi, dość wysoki, betonowy falochron. Załamany pod kątem prostym, zamieniał się jakby w poprzeczne molo dochodzące aż do miejsca, w którym znajdowały się dwie „główki" oznaczające wejście. Ten falochron chronił cały port przed atakami morza, za nim była już wielka, niczym nie ograniczona przestrzeń wody. Tam była reda, gdzie statki niekiedy musiały czekać na wejście do portu.

    Między pierwszym głównym basenem portowym, tym wypełnionym statkami i dość szczelnie zabudowanym, a owym falochronem, ciągnął się jeszcze jeden betonowy falochron. Sprawiał on, że cały port był przedzielony na dwie części: tamtą wewnętrzną, cichą, bezpieczną, w pełni chronioną od największych nawet fal sztormowych i najsilniejszych podmuchów wiatru, i drugą, bliższą morzu, już nie tak szczelnie osłoniętą, ale jednak odgrodzoną tym długim pasmem betonu od otwartego morza. To był awanport. Tu nie cumowały żadne jednostki, chyba że w razie ostatecznej konieczności i to nie przy betonowym pirsie, a z boku, przytulone tak, by od morza idące powiewy lub falowanie nie wyrządziło im szkody. Mowy nie mogło być, żeby cumowały tam jednostki podczas dni sztormowych, gdyż morze potrafiło się przedostawać do awanportu i przy wietrze północno-wschodnim lub północnym powodowało dość silną falę. Tu właśnie, w tym awanporcie, po przejściu między główkami z otwartego morza, statki musiały wykonywać zwrot, płynąć czas jakiś w prawo, do końca poprzecznego falochronu i tam ponownie skręcać, tym razem w lewo, już do portu wewnętrznego. Betonowe, palczaste, grube gwiazdobloki chroniły ten pirs przed szczególnie silnymi atakami fal i dawały gwarancję, że w wewnętrznym basenie będzie spokojnie i bezpiecznie. One też sprawiały, że choćby była najlepsza pogoda, przy tym poprzecznym betonowym pirsie statki cumować nie mogły, a kapitanowie podczas manewrów wejściowych woleli trzymać się środka awanportu.

    Ten układ sprawiał, że port nie cieszył się zbyt wielką sympatią, zwłaszcza kapitanów większych statków, którym trudniej było manewrować w awanporcie i wykonywać aż dwa zwroty na stosunkowo niewielkiej przestrzeni.

    Kapitan wiedział o tym wszystkim, znał ten port, jego zalety i wady. Toteż patrząc teraz wokół siebie, nie przyglądał się nabrzeżom, falochronom, budynkom portowym i całej tej tak dobrze mu znanej scenerii. Przenosił wzrok z kadłuba na kadłub starając się odnaleźć statek, który miał za chwilę objąć i poprowadzić na morze.

    Nie musiał długo szukać. Przy końcu głównego nabrzeża, tam zresztą, gdzie zwykle stawały jednostki jego gdyńskiego armatora, dojrzał czarny kadłub, znajome nadbudówki, charakterystyczny komin i mostek. Statek wyróżniał się wyraźnie spośród innych. Był duży, rzadko który ze stojących w porcie mógł się z nim równać. Na tle rybackich prywatnych kuterków i większych łodzi zdawał się być prawdziwym dalekomorskim kolosem. Z daleka też widać było przy nim ruch: stała ciężarówka wyładowująca zaopatrzenie, bomy wnosiły z nabrzeża beczki na śledzie i inne ładunki potrzebne do połowów. Widać było ludzi krzątających się na pokładzie, choć z tej odległości trudno było rozpoznać poszczególne osoby.

    Nie namyślając się dłużej i nie zważając już na rozpaćkany śnieg, poszedł szybko w tym kierunku. Po chwili znalazł się przy burcie statku. Podniósł głowę. Na dziobie widać było biały duży napis „GDY-79. Na mostku widniała biała tabliczka z napisem „Prosna. Ta sama nazwa z dodatkiem portu macierzystego wypisana była na rufie.

    Poczuł się tak, jakby dotarł do domu. W tej chwili nie pamiętał już o tym, że niespodziewanie przerwano mu urlop.

    Miał przed sobą swój statek, swoją załogę i wiedział, że jeszcze dziś musi opuścić port i iść na łowiska.

    Odczekał aż większy hiw przejdzie mu nad głową, po czym niosąc swoją walizkę wstąpił na trap.

    3

    Statek lekko chodził przy nabrzeżu, ale były to ruchy tak nikłe, że mógł je poczuć tylko ktoś doświadczony, przywykły do życia na morzu.

    Z pomieszczenia tuż przy trapie wyszedł człowiek z waciaku i czapce z nausznikami. Zagrodził mu drogę i zapytał twardym, niewiele mającym wspólnego z angielskim językiem akcentem:

    — Yes sir?

    — Dobra — kapitan mimo woli uśmiechnął się. — Możecie mówić po polsku.

    — O, to dobrze — wachtowy ucieszył się wyraźnie. Zaraz jednak obrzucił przybysza czujnym spojrzeniem. — Pan do kogo?

    — W porządku — kapitan zrobił nieokreślony ruch ręką, ale nie podał dłoni rybakowi. — Jestem waszym nowym kapitanem.

    To zrobiło wrażenie na wachtowym. Nie był przygotowany na widok nowego „starego" w cywilu. Mimo woli wyprostował się, z twarzy zniknął mu uśmiech.

    — Tak, panie kapitanie — bąknął — dzień dobry — dodał i zawiesił głos, nie wiedząc co mówić dalej. Kapitan wybawił go z kłopotu pytaniem:

    — Chief na pokładzie?

    — Tak jest, panie kapitanie — odparł skwapliwie rybak. — Są wszyscy oficerowie. Starszy mechanik i...

    — Dobrze — przerwał mu kapitan. — Nie potrzebujecie podawać mi pełnej listy obecności. Pytałem tylko o pierwszego.

    — Tak jest, zawołać go? — wachtowy całą sylwetką wyrażał gotowość spełnienia każdego życzenia kapitana. Z tyłu, w korytarzu, ukazała się czyjaś głowa i zaraz zniknęła.

    „Oho, już statek będzie wiedział, że jestem" — pomyślał kapitan, a głośno odparł wachtowemu:

    — Nie trzeba. Powiedzcie mu tylko, żeby za chwilę przyszedł do mojej kabiny.

    — Tak jest — rybak powtarzał to jak wojskowy podwładny wobec przełożonego. Kapitan spojrzał na niego uważniej. Lubił dyscyplinę, cenił i zachowywał dystans między sobą a podwładnymi, uważał, że poufałość i nadmierne zbliżenie prowadzi do rozluźnienia i sprawia, że załoga rozłazi się kapitanowi w rękach, a obowiązki wypełnia byle jak. Wiedział, że we flocie rybackiej znają go jako człowieka surowego, wymagającego bezwzględnego posłuszeństwa, a nawet tyrana, który zbyt mocno trzyma ludzi „za mordę". Nie przejmował się tym. Sam sobie stawiał wysokie wymagania na służbie i tego samego oczekiwał od załogi.

    Niewątpliwie wachtowy musiał to i owo o nim słyszeć. Przemknęło mu więc przez myśl pytanie: lizus czy służbista? Ale tylko przemknęło; nie zastanawiał się nad tym dłużej uznając, że zdąży jeszcze poznać i tego rybaka i całą załogę. Skierował się do drzwi wiodących w głąb statku. Usłyszał jeszcze za sobą głos:

    — Pomogę panu kapitanowi — i poczuł, że wachtowy chce wziąć od niego walizkę.

    — Nie trzeba — żachnął się szorstko. — Pilnujcie trapu. — Rybak cofnął się speszony, a kapitan wszedł do wnętrza.

    Nie potrzebował przewodnika. Znał te

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1