Location via proxy:   [ UP ]  
[Report a bug]   [Manage cookies]                
"Jechaliśmy tu dwa tygodnie w wagonie towarowym. Tam były krowy, świnie, dzieci i starsi - wszyscy razem." "Zachwyciły mnie tam najpierw przecudne lipy. Wielkie, pachnące lipy. I te domy... Było tu wtedy więcej domów i kawiarnia, której teraz już nie ma. No i ludzie - to była wieś, która żyła." ISBN 978-83-937560-0-1 Cena 39,99 zł Przesi ed l on a m ł od ość Lata powojenne, szczególnie pierwszy okres zagospodarowywania Ziem Odzyskanych był czasem biedy i ciężkiej pracy, prób ułożenia sobie życia w nowym miejscu. Kolejne dekady Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej upływały na podniesieniu z wojennych zniszczeń i zagospodarowaniu tych terenów przez przybyszów z całego obszaru II Rzeczpospolitej, jak również tych nielicznych autochtonów, którzy zdecydowali się pozostać w miejscu swojego urodzenia. Przesiedlona młodość Wspomnienia mieszkańców gminy Główczyce Przesiedlona młodość Główczyce 2013 Przesiedlona młodość Wspomnienia mieszkańców gminy Główczyce wydawca: Gminny Ośrodek Kultury w Główczycach pomysł i opracowanie: Paweł Żmuda redaktor naczelny: Paweł Żmuda redaktor techniczny: Tomasz Niklas zbieranie wspomnień: Teresa Janusewicz, Bogusław Chyła, Paweł Żmuda digitalizaja i opracowanie fotografii: Bogusław Chyła skład i oprawa graficzna publikacji: Bogusław Chyła druk: Drukarnia TOTEM Inowrocław wydanie: drugie, poprawione i uzupełnione nakład: 300 egzemplarzy Fotografie i reprodukcje wykorzystane w publikacji pochodzą ze zbiorów prywatnych oraz ze zbiorów Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku ISBN 978-83-937560-0-1 © Wszystkie prawa zastrzeżone © All rights reserved Publikacja zrealizowana przez Teresę Janusewicz oraz Pawła Żmudę w ramach projektu "Seniorie Główczyckie". Publikacja sfinansowana ze środków Towarzystwa Inicjatyw Twórczych "ę" w ramach projektu "Seniorzy w akcji" Spis treści Podziękowania Mapa Wstęp Glowitz znaczy Główczyce 7 8 9 10 Regina Śpiewak Irena (Irmgard) Kłos Władysława Kos Felicja Lachowska Emilia Zimnicka Henryka Baszko Józefa i Stanisław Szmajdowie Leon i Danuta Kiereccy Maria i Michał Starkowscy Franciszka Skarżyńska Marianna Babiarz Marian Zieliński Rozalia Czyżewska, Helena Kijewska Bernard i Wanda Labudowie Halina Duda Anna Szot, Maria Wójcik, Natalia Rejmak, Zofia Tarka Andrzej Kostiw Michał Ziatyk 18 24 38 46 56 64 68 78 86 90 94 98 104 114 120 Zdjęcia Z archiwów parafialnych 138 158 124 132 134 Podziękowania W pierwszej kolejności chcielibyśmy podziękować Seniorom, którzy wprowadzili nas w świat czasu swojej młodości i dorastania po przyjeździe ze swoich rodzinnych stron do gminy Główczyce. Bez Was i bez Waszych opowieści ta książka z pewnością by nie powstała. Dziękujemy za historie opowiadane przy kawie i cieście, często ze łzą w oku, a czasem szeptem lub wśród głośnego śmiechu. Dzięki Wam, ten dawny świat trwa w swych żywych barwach, uwieczniony teraz na stronach niniejszej publikacji. Dziękujemy osobom, które otworzyły dla nas swoje rodzinne albumy – staraliśmy się, by jak najwięcej z tych zdjęć znalazło się w książce. Szczególne podziękowania składamy na ręce Krystyny Drużby, która z zapałem włączyła się w nasze działania, prowadząc zbiórkę fotografii mogących zasilić ten album. Olbrzymią pracę wykonał także Bogusław Chyła, który wszystkie te zdjęcia przekształcił w formę cyfrową, poprawił ich jakość i przygotował do publikacji. Jego zasługą jest również szata graficzna oraz skład niniejszej publikacji. Dziękujemy też tym, którzy w jakimkolwiek stopniu wsparli projekt i poprzez swoją pracę dołożyli cegiełkę do budowanego przez nas obrazu dawnych Główczyc. Równie życzliwie chcemy podziękować osobom, których pozytywne nastawienie do naszego pomysłu dało nam siłę by go doprowadzić do końca. Utwierdziliście nas w przekonaniu, że jest to ważny temat, dla Was, dla nas i dla potomnych. Zespół redakcyjny 7 - miejsca skąd przybyli bohaterowie wspomnień - miejsca w których zamieszkali 8 1 - Regina Śpiewak 2 - Irena (Irmgard) Kłos 3 - Władysława Kos 4 - Felicja Lachowska 5 - Emilia Zimnicka 6 - Henryka Baszko 7 - Józefa i Stanisław Szmajdowie 8 - Leon i Danuta Kiereccy 9 - Maria i Michał Starkowscy 10 - Franciszka Skarżyńska 11 - Marianna Babiarz 12 - Marian Zieliński 13 - Rozalia Czyżewska, Helena Kijewska 14 - Bernard i Wanda Labudowie 15 - Halina Duda 16 - Anna Szot, Maria Wójcik, Natalia Rejmak, Zofia Tarka 17 - Andrzej Kostiw 18 - Michał Ziatyk Granice dzisiejszej Gminy Główczyce Granice Polski przed 1939 rokiem Wstęp P odejmując się badania przeszłości, próby odtworzenia i zrozumienia czasu minionego, przychodzi zetknąć się z szeregiem trudności, spośród których jedną z największych wydaje się różnica mentalna pomiędzy ludźmi współczesnymi, a tymi żyjącymi w przeszłości. Czasy i wydarzenia, nawet pozornie bliskie, szybko tracą na wyrazistości, ulatują z powszechnej świadomości, a ich pamięć pozostaje tylko w kręgu nielicznych, choć i tam postępuje z wolna zamazywanie ostrości i konturów tego co było, co miało miejsce kiedyś. Jeżeli ten nieubłagany w swej konsekwencji proces gmatwa nawet to, co wydaje się być ledwie wczorajsze, niedawne, cóż wtedy począć z wydarzeniami, których świadkowie już odeszli, a wiele ówcześnie ważnych elementów otaczającego świata przeminęło bądź zmieniło swą formę, zyskując inne treści? W tej sytuacji rekonstrukcja przeszłości staje się zadaniem niezwykle trudnym. Historia bowiem to nie tylko znane postaci, wielkie bitwy i pamiętne daty, to również materia tkana z setek tysięcy indywidualnych losów, dopiero razem wiążących się w coraz grubsze sploty. Dzięki życzliwości osób, które zechciały się podzielić swoimi wspomnieniami możemy zapoznać się z ich burzliwymi, a często i tragicznymi losami. Przegrana wojna obronna, bestialstwo obu okupantów – niemieckiego i sowieckiego, wysiedlenia i ludobójstwo polskiej ludności na Kresach – Historia wyjątkowo ciężko doświadczyła pokolenie bohaterów tej książki. Brutalność wojny dosięgła również zamieszkujących te tereny Niemców, a szczególnie cywilów, których w 1 945 roku spotkał odwet wkraczającej na te tereny Armii Czerwonej. Pomorze Środkowe stało się także nowym domem dla wysiedlonej z południowo-wschodniej Polski ludności łemkowskiej i ukraińskiej. Lata powojenne, szczególnie pierwszy okres zagospodarowywania Ziem Odzyskanych był czasem biedy i ciężkiej pracy, prób ułożenia sobie życia w nowym miejscu. Kolejne dekady Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej upływały na podniesieniu z wojennych zniszczeń i zagospodarowaniu tych terenów przez przybyszów z całego obszaru II Rzeczpospolitej, jak również tych nielicznych autochtonów, którzy zdecydowali się pozostać w miejscu swojego urodzenia. Ludzkie widzenia świata wraz ze sposobami jego postrzegania i porządkowania są ściśle powiązane nie tylko z miejscem, ale i z konkretnym czasem. Tak złożona i wieloaspektowa konstrukcja jaką jest świadomość jednostek czy grup społecznych pozostaje w dużej mierze poza strefą osiągalną przez badanie wyłącznie zabytków kultury materialnej. Niezbędnym uzupełnieniem będzie w takiej sytuacji pamięć ludzka, dzięki której obraz tego „co było” i co ważniejsze „jak było” zostanie nie tylko zachowany w świadomości samych świadków, ale staje się również udziałem kolejnych pokoleń. Próbą takiego utrwalenia dla obecnych i przyszłych mieszkańców Główczyc historii tej ziemi jest właśnie niniejsza książka. Tomasz Niklas 9 Glowitz znaczy Główczyce N a płaskowyżu, na południe od jeziora Łebsko, w północnowschodniej części powiatu ziemskiego Słupsk (Landkreis Stolp in Pommern) znajduje się Gmina Główczyce, która była kiedyś uważana za serce Kaszub. Nazywana była nawet „Kaszubskim Jeruzalem”. O najwcześniejszej historii Główczyc świadczą zapiski dokonane w 1931 roku przez P. Scharnofske. Stanowiły one część przemówienia z okazji uroczystości rocznicowych dziesięciolecia poświęcenia nowego kościoła w Główczycach, wygłoszonego w 1901 roku przez pastora J. Wegeli: fii smołdzińskiej. W księgach z tego okresu odnajdujemy również zapiski o parafii w Cecenowie.” Kościół. Pierwszy kościół w Główczycach został więc zbudowany już w 1062 roku, później została dobudowana dzwonnica. Istnieją świadectwa, że kościół istniał w 1585 roku. Następnie znany z zapisów, a także z fotografii jest budynek wzniesiony w roku 1699. Składał się on pierwotnie z głównej nawy, do której dobudowano w latach 1745-1749 nawy boczne. Kościół ten spłonął w 1889 roku wraz z całym niemal wyposażeniem. Odbudowany w 1890, został rozbudowany o wielokątne prezbiterium, transept (nawa krzyżowa) oraz potężną Wieżę Zachodnią – jest to budowla, którą mamy obecnie. „Gmina kościelna w Główczycach będzie najprawdopodobniej jedną z najstarszych w okręgu słupskim. Za datę jej powstania przyjmuje się rok 1026, natomiast już w 1062 została wybudowana pierwsza wieża [kościelna]. Jeśli nawet w tym czasie zostały założone również inne wspólnoty, nie oparły się one naporowi pogaństwa i szybko popadły w niepamięć. Jedynie główczycka parafia przez ponad 200 lat była jedyną w okolicy chrześcijańską wyspą na pogańskim morzu. Dopiero po 1200 roku powstała wspólnota kościelna w Gardnie Wielkiej, do której należał cały obszar para- Ostatni kaszubski pastor, Lohmann, znany jest nam z kroniki kościoła z zapisków datowanych na 1864r. W utworze „Dwa Kamienie” pisał on: „główczycka parafia, która wiernie trwa przez wieki działając w zgodzie z Bogiem, naszym potomkom pozostawiamy: to jest zgoda wewnątrz parafii, a po drugie bezinteresowne poświęcenie dla księcia i ojczyzny. Ta ostatnia cnota [jest ważna], gdyż historia nasza przeplata się 10 Główczyce na pocztówce z 1 91 5 r. Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka z historią naszego narodu. Wydaje się być ograniczona granicami Łeby i Łupawy, lecz jako część, tak daleko, daleko od centrum kraju, mimo czasu burzy zachowuje [ojczyznę] w sercu" ry około roku 1 475 był w posiadaniu Główczyc. Jego syn, Lawrence, w 1 523 roku w swoim herbie tytularnym zwie się Laffrens Putkummer thor Glouetze, co w 1 527 jest potwierdzone poprzez przywołanie w nadaniu lennym. Z powodu zaniku starej gałęzi rodu Puttkamer sprawę dziedziczenia majątku główczyckiego trzeba było rozstrzygnąć sądownie. Główczyce przypadają rodowi Nossin i zostają wzięte w dzierżawę na prawie pół wieku. Richard von Puttkamer odbiera majątek w 1 855 roku. Dalej Główczyce są dziedziczone przez tę samą rodzinę, tak że do 1 945 były własnością Puttkamerów. Główczyce. Pochodzenie nazwy „Główczyce" można doszukiwać się w różnych źródłach. W starym dokumencie z 1 252 roku jest wezwany w charakterze świadka wojownik Ratislaus z Glovectz. Na przestrzeni wieków pojawiają się różne zapisy nazwy miejscowości jak: Glovcicz, Glovezit, Glovicze, aż w końcu, w 1 561 roku, pojawia się nazwa Glonitze. W lokalnej tradycji przytacza się nazwę Głowa jako wyraz z języka kaszubskiego określający wysokość lub szczyt – zapewne ten, na którym obecnie stoi kościół. W 1 402 roku jest przywoływane nazwisko Nicholas van de Glouitze, lecz jego pochodzenie nie jest potwierdzone. Główczyce zostają następnie przejęte w spadku lub zakupione od Nikolausa von Puttkamera z Nożyna, któ- Według pisarza Ludwika Wilhelma Brueggemanna w Główczycach w 1 784 roku znajdował się folwark (majątek dworski), młyn wodny, kaznodzieja, kościelny, dziesięciu rolników, sześciu rolników małorolnych (lub czynszowych), trzy karczmy, z których jedna należała do majątku w Rumsku, kuźnia gminna i dwa domy le11 wskazuje zmianę kierunku wiatru na wschód. Obecnie uznaje się, iż spłonęły zabudowania aż do ul. Pocztowej. […] Dopiero trzy lata później Główczyce powróciły do normalnego życia gospodarczego. Od tego czasu tylko na obrzeżach miejscowości pozostały domy, które były kryte słomą.” (S. Sielaff). śników - w sumie 38 „dymów”. W tym czasie Główczyce uważane były za główny ośrodek religijny Kaszubów w okolicy. W 1 829 roku, dwie trzecie mieszkańców wsi uczestniczyło we mszy odprawianej w języku kaszubskim, w 1 835 roku jedynie co trzeci mieszkaniec, a już w 1 886 roku zaprzestano odprawiania w tym języku. Siegfried Sielaff relacjonujcie, że jego babka prowadziła od 1 860 do 1 885 zajęcia z czytania Biblii dla grupy 8-1 0 osób, które potrafiły powiedzieć po kaszubsku kilka zdań. Prawdopodobnie kaszubskie i niemieckie druki były w tym czasie połączone w ramach jednej książki do nabożeństwa. Kiedy Richard von Puttkamer został starostą powiatowym, przeniósł się do Słupska i tam zmarł w 1 898 roku. Ostatnim właścicielem był syn Richarda, Gerhard, który otrzymał majątek już pod koniec lat 80-tych XIX wieku i utrzymał go przez 60 lat, do 1 945 roku. Był on zapalonym gospodarzem, prowadzącym własną stadninę koni gorącokrwistych. W roku 1 874 wybuchł wielki pożar, który jest relacjonowany następująco: „ogień najpierw pojawił się w starej szkole przy drodze do Ciemina. Silny wiatr z północy i suchy mróz sprzyjały rozprzestrzenianiu się pożaru. Cały rząd domów, najczęściej krytych strzechą, spłonął. Spłonęły zabudowania w kierunku wyjazdu na Warblino, co Centrum regionu. Główczyce z bardzo dobrze rozwiniętym handlem dla okolicznych obszarów wiejskich były ważnym ośrodkiem gospodarczym północnowschodniej części powiatu. W 1 941 roku Główczyce na starej pocztówce - obecna ulica Słupska Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka 12 Główczyce na starej pocztówce z 1 921 r. Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka stwa, dekarz, hydraulicy, zakład malarski, który zajmował się także tapetowaniem. Rzemiosło odpowiadało przede wszystkim na potrzeby rolnictwa: istniały trzy warsztaty siodlarskie, kilka kuźni, a także usługi kołodziejskie. Istniały dwie piekarnie, a także liczne masarnie, które zapewniały miejscowym wybór produktów spożywczych. były tu trzy banki. Największe przedsiębiorstwo posiadał handlujący zbożem, ziarnem i nawozami kupiec Adolf Pleines. W Główczycach działał duży zakład mechaniczny o szerokim zakresie działalności: handel maszynami rolniczymi, warsztat ślusarski, kuźnia, kowalstwo, kołodziejstwo, usługi tartaczne oraz zakładanie elektroinstalacji. Rozległą branżą był również handel nabiałem (mleczarnia) dla której obsługi w 1 932 roku zbudowano nową stację kolejową. Z jej usług korzystali zarówno sprzedawcy towarów, chłopi, jak i parafia. Funkcjonował zakład pogłębiania studni, a także kominiarski. O dobry stan włosów dbali dwaj fryzjerzy. Sklepy z odzieżą męską prowadziło trzech kupców, natomiast konfekcją damską zajmowało się czterech sklepikarzy. Dla zamożniejszej klienteli był sklep z tekstyliami i odzieżą modną, w której można było nabyć także buty i pościel. Okucia domowe i budowlane, meble oraz meble kuchenne, a także żywność sprzedawał August Sielaff (Luise Sielaff), który prowadził sklep mający najdłuższą historię, bo istniejący od 1 868 Również przemysł był świetnie rozwinięty: funkcjonowała cegielnia oraz przedsiębiorstwa budowlane. Istniały tu także przedsiębiorstwa zajmujące się handlem węglem, wytwarzaniem cementu do produkcji pokryć dachowych, tartak i usługi ciesielskie. W miejscowości działali stolarze, monterzy pieców, mistrz kamieniar13 Pocztówka z 1 938 r. - widok z wieży kościelnej Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka W Główczycach działali również przedsiębiorcy żydowscy, którzy jednak z powodu prześladowań rasowych od 1 933 roku musieli zamknąć swoje sklepy. Byli to przede wszystkim ludzie zajmujący się obsługą zwierząt pociągowych, rzeźnicy oraz sprzedawcy markowych tekstyliów. Opuścili oni Główczyce w latach 1 935-1 938 i wyjechali do innych krajów lub ukrywali się w Berlinie i jego okolicach. roku. Ponadto istniał też sklep z artykułami papierniczymi i zabawkami, sprzedający również urządzenia i naczynia kuchenne, a także sklep obuwniczy (były też dwa zakłady produkujące obuwie). Zegarki i biżuteria były w ofercie dwóch zegarmistrzów, istniało także nieduże studio fotograficzne. Wielu rzemieślników hodowało bydło, a także posiadało po kilka hektarów ziemi, stanowiącej zabezpieczenie egzystencji w przypadku braku zleceń usług, które świadczyli. Rękodzieło stanowiło wtedy jedną z głównych metod utrzymania mieszkańców. Szkoła. Stara główczycka szkoła położona między majątkami mieszkańców Karla Kubitz i Pana Poschke przy trasie na Ciemino było pokryta słomianą strzechą. Budynek pochodził prawdopodobnie z czasów uwłaszczenia chłopów (nadania ziemi). W wielkim pożarze w 1 874 budynek nie spłonął, jednak jeszcze przed przełomem wieków miejscowość zaczęła się rozwijać wokół nowego budynku szkoły. Nowa szkoła składała się z dwóch klas, natomiast na poddaszu urządzono pomieszczenia mieszkalne dla drugiego na- W Główczycach działały również Hotel Pomorski (Hotel Pommerscher Hof) oraz Hotel Północnoniemiecki (Hotel Norddeutscher Hof) – oba posiadały zarówno salę klubową jak i salę taneczną. Karczmę zaopatrzoną w piwa z słupskiego Starego Browaru (Bierverlag der Stolper Sternbrauerei) prowadził Wilhelm Ness. 14 uczyciela. Dyrektor szkoły (główny nauczyciel), który był także organistą i kierownikiem chóru w kościele, mieszkał w domu poniżej kościoła. Na początku lat dwudziestych budynek szkoły został przedłużony o dwie dodatkowe klasy, a kształcenie w szkole obejmowało pięć pierwszych lat nauczania. W 1932 roku, trzech nauczycieli nauczało pięć klas liczących w sumie 202 dzieci w wieku szkolnym. Od przełomu XIX i XX wieku jako dyrektorzy działali kolejno: Kühler, Koglin, Lips i Rohner. W górnej sali prowadzono nauczanie prywatne, przygotowujące młodzież do nauki w klasach o rozszerzonym zakresie (klasy od piątej do siódmej). Przygotowywano tam młodzież do nauki w szkole ponadpodstawowej w Słupsku, aby zaoszczędzić rodzicom wysokich kosztów utrzymania w mieście. ki” – Stowarzyszenie Kyffhäuser, urządzające co roku zawody strzeleckie, funkcjonował chór mieszany oraz chór męski. Istniał Główczycki Klub Gimnastyki i Sportu prowadzący zajęcia w następujących dziedzinach: w gimnastyce, lekkiej atletyce i piłce nożnej. Wielkim wydarzeniem był organizowany w lutym każdego roku wielki bal maskowy w sali trenerskiej przygotowywany przez klub sportowy. Główczyce były swego rodzaju centrum administracyjnym w północno-wschodniej części powiatu słupskiego. Swoją siedzibę miał tu powiatowy lekarz weterynarii dla wschodniej części powiatu, pielęgniarka słupskiego departamentu zdrowia, oddział urzędu pracy, załoga utrzymania torów, budowy i naprawy telegrafu, a także zespół do utrzymania i konserwacji dróg. Urzędujący przed wojną burmistrz Wilhelm Pleines zgłosił się po wybuchu wojny W Główczycach kwitło bogate życie społeczne – istniał „klub walStowarzyszenia. Główczycach na starej pocztówce - ulica Kościuszki Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka 15 stracyjnego. Pojawiła się polska milicja, która składała się częściowo z jeńców wojennych i robotników przymusowych, którzy pracowali w okolicznych gospodarstwach rolnych. W ciągu następnych kilku miesięcy, zarządzanie gminą całkowicie przeszło w polskie ręce. Milicjanci kwaterowali przesiedleńców przybywających z różnych części Polski w domach Niemców. Osiedlający się Polacy przejmowali też mieszkania oraz mienie pozostawione przez poprzednich właścicieli. Dawni właściciele w znaczącej części opuścili teren gminy przenosząc się na tereny po zachodniej stronie nowej granicy. do armii i jako żołnierz zginął w styczniu 1 943 r. pod Leningradem. Jego następcą został budowniczy Karl Klick. W dniu 8 marca 1 945 o godzinie 1 1 na Szosie Słupskiej od strony Żelkowa nadjechały rosyjskie czołgi. Jedynie niewielka część mieszkańców pozostała we wsi, większość uciekła na bagna lub na wydmy, lecz po kilku dniach wrócili. Oprócz uchodźców z Prus Wschodnich znalazło się w tym czasie w Główczycach również 200-300 osób ewakuowanych z Bochum, a także wielu uchodźców ze Słupska. Majątki ziemskie oraz duża część zakładów w okolicy była zarządzana przez Rosjan. Zajęli się oni rekwirowaniem i wywożeniem z tego terenu zarówno maszyn rolniczych jak i bydła. Opracowano na podstawie Karl-Heinz Pagel: Der Landkreis Stolp in Pommern. Lübeck 1 989, s. 483-492. Tłumaczył Paweł Żmuda Pod koniec maja 1 945 roku pojawił się w wiosce dwa ośrodki władzy, gdyż doszło do utworzenia polskiego urzędu admini- Wieś Izbica na starej pocztówce - 1 926 r. Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka 16 Sala dzisiejszego Gminnego Ośrodka Kultury w Główczycach - 1 937 r. Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka Pałac w Główczycach - 1 91 5 r. Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka 17 Regina Śpiewak "Wielu tu przyjechało z kieleckiego, którzy pozostawiali gospodarstwa, ale ze wszystkim tu przyjechali, z krowami, mieli mleko, mieli inne rzeczy." Z esłanie. Wyjechaliśmy z kieleckie- a to też tylko tyle, żeby jeden wyszedł z wiadrem i nabrał wody. Gdy pociąg stał, to były tam takie piecyki i jak ktoś zdążył, to sobie coś tam ugotował. Do kąpania to razem kobiety z dziećmi szły, bieliznę do parowni, a potem nazad do wagonów i jechać dalej. Jedliśmy to, co tam dali, chleba czasem, ale każdy też miał coś swojego, co tam złapał w domu, chleb czy coś. Bo nie można było nic zabierać, ojcu kazali ręce na stół i koniec, ubierać się. Mama co mogła, to łapała, co się wzięło, pierzynę na przykład to później musiała sprzedać, by było na życie. Przecież nie było za co żyć. go, ojciec kupił ziemię w województwie tarnopolskim. Jak byłam mała, to ojciec wyjechał do Argentyny, zarobił pieniądze i wrócił, wyjechaliśmy z rodziną z kieleckiego i wybudował się w tarnopolskiem, pobyliśmy tam tylko parę lat. Bracia ojca mówili: „Nie wyjeżdżaj nigdzie, nie wyjeżdżaj”. Ale ojciec: „Nie, tam ziemia buraczana, pszenna, ja tam będę gospodarzył”. I tak się stało, że nas zaraz po tym wszystkim wywieźli. Byliśmy tam około 7 lat, a w 1 940 roku wywieźli nas do Rosji. O 3 nad ranem cała wioska, wszyscy o jednej godzinie zostali wywiezieni. Wszystkich Polaków, którzy tam zakupili ziemię, którzy się wybudowali i byli bogaci, nazywali kułakami i wszystkich ich wywozili, wszędzie i to każdą wioskę, w tarnopolskim. Wieźli nas miesiąc czasu, miałam wtedy 1 0 lat, ale to się pamięta. W dzień ojciec w polu robił, a on dobrze żył z Ukraińcami, oni też tam mieszkali. Mówili ojcu: „Kwiatkowski, my ci tu wszystko przypilnujemy, ty wrócisz”. Jak chodzę na te zebrania sybirackie, to każdy mówi, że wszystkich w ten sam dzień i tę samą noc zabrali. Jechaliśmy zamknięci w wagonach towarowych. Wypuszczali nas tylko rano i w porze obiadu, W obozie. Wywieźli nas na Sybir. Na Sy- birze byliśmy około roku, ale tam nie można było przebywać, zbyt wielkie mrozy, więc nas przerzucili do kołchozu. Tam byliśmy sześć i pół roku. Było ciężko. Nas było pięcioro i ojciec z matką, ale wszyscy wróciliśmy, to szczęście, że wróciła cała nasza rodzina. Tam były takie duże baraki dla sześciu, siedmiu rodzin. Nikt nie miał swojego domu, tylko w tym dużym baraku. W kołchozie to i ja musiałam iść do pracy, 200 gramów chleba dziennie sobie zarobiłam. Poszłam układać buraki, które przywozili z kołchozu. Układałyśmy je z koleżanką, dzięki temu miałyśmy już ja18 podstawiali do tego kotła. Pszenica, kukurydza ususzona, podpiekli i to jedli. Taka była zagryzka przy tym samowarze. Ciepło tam było, nie było zimy, tylko potem mówili, że jak Polaczków przywieźli to i zima przyszła, bo raz śnieg się pokazał. Latem boso się chodziło, nie było butów, nic. Co się nosiło, to się przeprało i znów ubierało, strojów żadnych specjalnych też nikt nie miał. kąś zupę i te 200 gramów chleba. Bardzo ciężkie było to życie. Mama za to w polu pracowała w kołchozie i tam też stróżowała. Ojciec był trochę z nami, ale potem poszedł, nie mógł tego znieść, uciekł do Andersa, do wojska. Dowiedział się, że biorą, na ochotnika i poszedł. Gdy wracaliśmy stamtąd, to spotkaliśmy się dopiero w Kieleckiem, mieliśmy tam rodzinę i ojciec się z nimi kontaktował i tak się spotkaliśmy. W tym kołchozie to dużo Kozaków było. My po ichniemu trochę rozumieliśmy, trochę się nauczyli, ale ich język był podobny jak ruski. Oni mieli tam swoje mieszkania, jak oni to nazywali – jurta. W nich mieli takie maty, kto był bogatszy to miał dużo, kto biedny, to nie miał. Gdy tam byliśmy, to zimy nie było, tylko lato i lato, w polu sadzili pomidory, a także ogórki, arbuzy, melony – przy tym wszystkim robiliśmy. I tak ponad sześć lat. Potem zrobili tak, że kto chce do szkoły zawodowej pójść to będzie mógł. Moja siostra pojechała, ja i koleżanki. Tam one poszły do fabryki takiej, co trykoty wyrabiają, okrągłe szpule. Mnie dali do innej maszyny, 24 szpule, pamiętam jak dziś. Musiałam przy tej maszynie stać i patrzeć, gdzie się która urwała. Umiałam to robić i tak szło. Raz maszyna mnie złapała, bo nie było nic zabezpieczone. Dobrze, że ktoś przybiegł i maszynę wyłączył, bo już by mnie nie było. Po tym wypadku już mnie do tej maszyny nie stawiali. Tak było. Byłyśmy prawie pół roku w tej szkole, chciałyśmy do domu, ale nie chcieli nas puścić. Ja byłam najmłodsza i mi pozwolili. Gdy wróciłam do domu to mnie nie poznali, taka byłam wycieńczona. Miałam tam wrócić do szkoły, ale ani ja nie wróciłam do tej szkoły, ani siostra. I tak się pracowało, od młodości. Święta w kołchozie. Tam nikt nie wie- dział, kiedy są święta, nie było możliwości, żeby do kościoła iść. Tam nawet kapliczki w maju nie można było zrobić, nikt nigdzie nie chodził. Sześć i pół roku. Był chleb to dobrze, a nieraz, gdy byliśmy w kołchozie, to i tydzień czasu chleba nie przywozili. Czasem dwa, trzy dni nie było chleba i jeszcze dzielili, po 20 deko. Rodzice też mało dostawali, może troszkę więcej, ale szli do pracy, to taki przecież musiał zjeść. Później, w kołchozie, to już rosły ogórki, pomidory, to latem już troszkę myśmy odżyli. A każdy kto miał troszkę zboża, to przy młynach były żarna, mama tam kręciła i mieliśmy mąkę. A ilu ludzi poumierało z głodu… Mieszkała tam obok nas kobieta, jej mąż wysiadł z pociągu, nie trafił, nie dojechał. Miała takiego chłopczyka, miał z 8-9 lat gdy ona zmarła. A dziecko poszło do Ruskich. Było ciężko. Dzieci, takie małe, tam nie pracowały, biegały, gdy ciepło było i tak się bawiły, ale kto tam widział zabawkę? Większe dzieci szły do kołchozu pracować. Buraki ładowały i przywoziły, a później musiały te buraki układać tak, by jeden do drugiego dobrze pasował. Moje siostry ładowały te buraki do wagonów pociągu towarowego. Tam już ciężko pracowali. Nowy dom. Po wojnie ojciec mógł wy- brać sobie miejsce, gdzie chciał. Tam, gdzie myśmy mieszkali, to już nie było po co wracać, tam wszystko zajęli Ukraińcy. Ojciec miał dom wybudowany, ale wracać Jak zabili owcę, to całą wrzucali do kotła. Patyczkami wyjadali, bo łyżek też nie było. Takie miseczki, na które mówili pijawki, 19 Damnicy często chodziliśmy na pieszo, nawet do dentysty chodziłam na pieszo. Jak się chciało do kościoła, to tylko do Główczyc, też na pieszo. Nic tu nie było. Ojciec gdy tu zajął miejsce, to byli jeszcze Niemcy. Niemiec miał trochę zboża, to chodziliśmy do młyna, robiliśmy mąkę i chleb. Mama już tu piekła. Chleb mieliśmy, ale nic do chleba, a tu siostra była malutka, 2-3 latka. Ona strasznie przeżyła to wszystko, dziecku trzeba było mleka więc się do sąsiadów poszło, żeby z litr mleka dla tej młodszej kupić. Kartofle to się zawsze gdzieś wzięło, a później to już każdy zaczął jakoś sobie radzić. W kołchozie to tylko kasze jaglane, co było w stołówkach ugotowane, czy mleczne czy tak na wodzie. nie było jak. Jak już przyjechaliśmy do Polski, to ojciec mógł wybierać, gdzie chce mieszkać, bo był osadnikiem wojskowym. Jedna siostra chciała do miasta, żeby tam pracę znaleźć, to jeszcze miesiąc czasu w Jeleniej Górze zostaliśmy. Tam nas wysadzili i dopiero stamtąd odsyłali, gdzie kto chciał. Pamiętam, że ojciec przyjechał po nas i powiedział, że na wioskę pojedziemy i tu zostaliśmy. Tak w 1 946 roku trafiliśmy do Będziechowa. Przyjechaliśmy, a tu pustki, nie było nic − ani do jedzenia, ani nic. A my wszystko tam zostawiliśmy − konie, krowy, obora była pełna. Będziechowo. Przywieźli nas do Polski pociągiem towarowym. Wysiedliśmy w Jeleniej Górze, z Jeleniej Góry dopiero rozsyłali, ale tam byliśmy jeszcze miesiąc czy dwa. Przyjechaliśmy do Damnicy a stamtąd na miejsce wozami. Ale później, do Niemcy. Byli tu Niemcy i to jeszcze ilu! Byli i u nas w domu, nawet jedna Niemka była tu u góry. I Niemiec też był. On robił Szkoła w Główczycach. Nauczyciel: Zenon Król Uczniowie (od pierwszej ławki): Krystyna Duda i Krystyna Kosińska, Bronisława Kłos i Teresa Łuczak, Jadwiga Knietowska i Jadwiga Bukowska, Sylwia Grześkowiak i Budaj Irena, Wanda Kardaś i Stanisława Krupa, Anna Kostiów, Bogdan Świetlicki (w lewym dolnym rogu) fot. z albumu p. Wójciak 20 pompy i centralne, był zaradny i my mieliśmy wszystko. Tak było. Ale jak już wyjechali, to wszyscy. Później niektórzy przyjeżdżali, odwiedzali, zaglądali. U nas ten Niemiec był długo, bo był fachowcem i jeszcze mój mąż się od niego dużo nauczył. Ale później musieli wszystko opuścić i wyjechać. Nieraz tu nas odwiedzali. Niemka, gdy przyjechała, to wpadła do pokoju sprawdzić, czy jeszcze są te meble. I wtedy jeszcze stały, a ona się ucieszyła. Wtedy co oni mieli, to brali, ale tylko podręczne rzeczy, tylko swoje ciuchy zabierali. Czy do Niemiec ich wywieźli, tego już nie pamiętam. w domu było inaczej, wszystko już było: kura, świnia, krowy. 22 lata już jestem wdową, tak on mi młodo zmarł. Miał 63 lata. Później już było dobrze, to się rozchorował. Tu robił, w Wielkiej Wsi, ze szwagrem pracował. Był kowalem, mieli pracę. Ale na początku to trzeba było iść do lasu, żeby zarobić parę groszy. Nie było tak lekko, nie, zanim każdy się czegoś dorobił. Wszyscy musieli iść do pracy. Zmiany. Moje dzieci chodziły jeszcze tu do szkoły. Nauczycielki były dwie młode. Powychodziły za mąż, ale już poumierały. Szkoła najpierw była taka stara, później tu zrobili jeszcze większą, a na końcu zrobili tak, że ani tam, ani tu i teraz szkoły nie ma. W ogóle nie ma, bo dzieci nie ma. Ludzi było dużo i mieszkań więcej, a teraz ludzi starszych, takich jak ja, to pięcioro, wszystko poumierało. Młodsi, tacy którzy już pracują, wszyscy poszli do miasta. Mało kto został. Nawet domów już tylu nie ma, pozawalały się. Kiedyś tu był PGR, majątek, ale później to rozparcelowali, lu- Mąż. Męża tu, w Będziechowie poznałam. Chodziło się na dyskoteki, jak to teraz mówią. Poznaliśmy się i pobraliśmy. W domu wesele się zrobiło. Jakie się zrobiło, takie się zrobiło, ale kiedyś każdy robił wesele w domu, teraz już nie robią. Zawsze się trochę sąsiadów sprowadziło, a to rodzina była. Jak wyszłam za mąż, to już był rarytas, bo mąż do pracy poszedł, Od lewej: W. Biliński, Władysław Gruchała, Janina Szary, p. Łach, Anna Łach, Anna Kociumbas fot. z albumu Jadwigi Bilińskiej 21 nie żyją te kobiety, do których chodziliśmy na te pierze. Ja lubiłam chodzić do sąsiadki tu niedaleko. Mężczyźni za to głównie przy radiu spędzali czas. To siedział, to gazetę poczytał, jakąś robotę miał i tak schodziło. Chłopy się schodziły na ławeczkach przed domem, posiedzieli, pogadali, a na wieczór to już obrządki trzeba było porobić. Schodzili się tu wszyscy na salę, czasem w sobotę, przeważnie jednak w niedzielę. Każdy przyszedł. Jeden na skrzypkach umiał grać, elegancko na tych skrzypcach grał. My młode były takie, to się skakało, jak nie wiem. Tak było często. Skrzypek mawiał, że za darmo nie będzie grał, no to dostał na piwo i grał, grał. Z Lipna mąż kuzynki grał na organkach. Przyszedł tu do nas na podwórko, posiedzieliśmy, on na organkach pograł, ludzie się schodzili. Kto chciał to skakał sobie. Takie było życie. Jak już się tu przyjechało, to człowiek cieszył się, że tu już wszystko nasze, że jesteśmy już na swoim. Teresa Gardzielewska i Stanisława Karolewska fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej Wielu tu przyjechało z kieleckiego, którzy pozostawiali gospodarstwa, ale ze wszystkim tu przyjechali, z krowami, mieli mleko, mieli inne rzeczy. My wtedy nie mieliśmy nic, więc jak ktoś miał krowę, to mleko nam sprzedał, musieliśmy kupić za parę groszy, żeby było dla dzieci. Jeden drugiemu pomagał, ten miał konia, ten co innego, to temu pomógł, to znów innemu. Później już były ciągniki, wszyscy mieli lżej. Kiedyś każdy pole orał konno, nie tak jak dziś, że ciągnikiem. Kosić trzeba było ręcznie. Ręcznie myśmy wszystko wiązali, nie było żadnych maszyn. Młockarnie były ale nie we wszystkich gospodarstwach. Myśmy też wszystko mieli już później, mąż pojechał i w Siodłoniu kupił młockarnię. Później gdy kombajny nastały, to już był rarytas. Każdy wjechał, zmłócił w polu, wywiózł zboże i już było. dzie poprzyjeżdżali, zajęli sobie pola. Piekarni tu nie było, prawie każdy miał swój piec i chleb się samemu piekło, gdy już było lepiej, gdy było zboże. Mąka była pszenna i inna, wtedy to już był rarytas. Kiedyś młyn był w Drzeżewie, to łatwiej było ze zbożem. W budynku gdzie była stara szkoła, prawdopodobnie była masarnia, ale jak my tu przyjechaliśmy, to tej masarni już nie było. Wieczorami. Jak już gęsi dorosły, to cho- dziliśmy codziennie pierze drzeć. Raz u mnie byli, drugi raz gdzie indziej, po wsi, która tylko chciała piórka drzeć. Wtedy było wesoło. Nie śpiewaliśmy, tylko żartowaliśmy, śmialiśmy się, a jak dwunasta dochodziła, to czy skończyliśmy, czy nie, to flaszkę stawiali, zagrycha, no i już. Już 22 fot. z albumu Krystyny Nowosieleckiej p. Piotrowski - ojciec Pani Heleny Basek podczas żniw 1 970 r. fot. z albumu Heleny Basek Żniwa - 1 970 r. - Klęcinko fot. z albumu Heleny Basek 23 Irena (Irmgard) Kłos "Tu nie ma w Główczycach już takich rdzennych mieszkańców" J stanku autobusowego. Najpierw żeśmy się schowali na gospodarce w piwnicy (za obecnym przystankiem autobusowym), a ja miałam jeszcze małe siostry, jedna 1 ,5 roku miała, mała była w wózku. Jak Ruscy przyszli, to myśmy zostawili w wózku tego dzieciaka i żeśmy zwiali. Ruscy wzięli tego dzieciaka i zanieśli kobiece, która mieszkała blisko tego gospodarstwa i miała go pilnować. Jak się o tym dowiedzieliśmy, to poszliśmy i zabraliśmy ją z powrotem. Siostry moje później pojechały do Niemiec a najdłużej tu mieszkam. Urodziłam się 20 maja 1 929 r. w Cecenowie, mieszkaliśmy w takim domu koło pałacu, który obecnie już nie istnieje. Gdy miałam dwa lata wprowadziłam się do Główczyc. Tam gdzie teraz stoi dom Gardzielewskich był jeszcze dom, ale od dawna jest już rozebrany, tu myśmy mieszkali. Tu poznałam męża, który był na robotach przymusowych pięć lat w Główczycach. A później, jak Rosjanie weszli na nasze tereny, pojechaliśmy do babki do Cecenowa i tam nas zastało zakończenie wojny. Wieczorem, jak byliśmy w Cecenowie było widać łunę na niebie. To było 8 marca 1 945 roku i wieczorem już było widać, że Ruscy w Słupsku już są. Ruscy przyszli do Główczyc ze Słupska. W Cecenowie spalili knajpę w nocy, to my już wiedzieliśmy, że musimy uciekać. Knajpa była naprzeciwko przy- Antoni Nowosielecki - służba wojskowa - 1 951 r. fot. z albumu Krystyny Nowosieleckiej 24 Przemarsz wojska, w tym Antoniego Nowosieleckiego - 1 951 r. fot. z albumu Krystyny Nowosieleckiej dzieliśmy, że obie nie żyją i słychać było krzyki i strzały, to żeśmy wszyscy uciekli z domu, leżeliśmy za pałacem w rowie, potem siedzieliśmy w polnej stodole, następnie przyszliśmy przez łąkę. Szli tamtędy ludzie ze Sławna do domu, to my się dołączyliśmy do nich, to była cała grupa i tak przyszliśmy do Główczyc. Później był już spokój. W Sylwestra tylko dużo strzelali. Mieliśmy gości z Gdyni, którzy dziwili się co tak głośno, a Ruscy już o 22.00 mieli nowy rok. Tylko rano polska i rosyjska policja sprawdzała co się działo. Polska policja miała siedzibę w domu obok GOKu, a Ruscy stacjonowali w pałacu. z bratem. A ta mała siostra zmarła nam później - zachorowała na dyfteryt i zmarła. Druga siostra nadal żyje, mieszka niedaleko Hamburga. Od czasu jak wyjechała, tylko dwa razy u mnie była. Brat żyje, ale nie był po wojnie w Główczycach. Tam się ożenił i pilnuje swojej rodziny. Już nie utrzymujemy ze sobą kontaktu, z początku jeszcze był kontakt. Ja byłam u niego w odwiedzinach. Ojciec był w niewoli angielskiej i jak wrócił, to został już w Niemczech, bo po co miał tutaj wracać. Na pogrzeb jego tylko pojechałam. Każdy ma swoją rodzinę. Kiedyś odwiedzały mnie też koleżanki z Niemiec, teraz już nie, bo stare poumierały, a dzieci już nie jeżdżą. Długo razem się trzymaliśmy. Nieraz nie zdążyliśmy po jednych posprzątać, a już drudzy przyjeżdżali. 9 marca 1 945 roku matka z babką zdążyły wybrać się jeszcze do lasu, skąd chciały drzewa przywieźć i już nie wróciły, zostały zabite w tym lesie. Jak tylko się dowie- Ja jeszcze pamiętam jak Żydów tu wypędzili. To było jak już chodziłam do szkoły podstawowej. Szłam rano do szkoły, patrzę, już szyby rozbite, drzwi rozwalone, już nie było ich w nocy, zginęli wszyscy. Wszystkie duże domy co tu są, wszystkie były żydowskie kiedyś. Potłukli 25 chodzili po wiosce na biało ubrani kolędnicy − bocian i koń − jeden grał, a drugi bił batem, koń to tańczył. W Sylwestra chodził niedźwiedź po wiosce. Chodzili po wiosce, po sklepach i zbierali na alkohol. Dzieci za nimi biegały, a jak chciało im się psocić, to zaraz batem dostały. W Wielkanocny Poniedziałek dziewczyny szły po wodę do rzeki na dół − do najbliższej rzeki. W Sylwestra ludzie broili, na złość robili. Bramy przestawiali, w domach, gdzie panny były, okna malowali i właściciele musieli pucować rano. Jak pracowałam w budynku koło gminy, to nie mogłam do budynku wejść, bo w drzwiach stała łódka przez kogoś przyniesiona. im szyby i wszystko, ale kto to zrobił w nocy to nie wiem, bo myśmy szli rano do szkoły, to już były zepsute. Okna wystawowe były pobite, drzwi rozwalone i jeszcze nocnikiem oblane, wszystko pobrudzone. to było w nocy i nie wiemy kto to zrobił. To tak może być 1 934-1 935 rok, toż ja byłam całkiem mała. Sześć lat miałam jak szłam do szkoły. Jak byłam mała, bawiłam się lalką. Wówczas były szmaciane i plastikowe lalki. Pamiętam, jak ja i siostra dostalim lalki i jechalim na Boże Narodzenie do babki w Cecenowie i zabrał nas pocztowy samochód do Cecenowa, bo jak pociągiem, to musieliśmy pieszo iść z Dargolezy do Cecenowa. Mieliśmy takie ładne te lalki, były już ładne zabawki. Święta Bożego Narodzenia wyglądały tak samo jak teraz. Też były zjazdy rodzinne na święta. Z dawnych zwyczajów, tydzień przed świętami Szkoła w Główczycach. Taka całkiem pierwsza szkoła była na ulicy Ciemińskiej, zaraz za moim płotem, tu gdzie ten pusty plac. Tu mieszkał taki starszy Pan, Pan Szkoła w Główczycach. Nauczycielka: Maria Komarczewska Uczniowie: Helena Waśkiewicz, P. Toha, Danuta Wartacz, Janina Kiedrowska, Barbara Pająk, NN, Urszula Wielebska, Stefania Kociumbas, Andrzej Grablewski, Andrzej Chustak, Bogdan Zych, Krystyna Paweska, Maryla Kiedrowska, Aniela Okuniewska, Ewa Filipowska, Halina Matkowska, Maria Nieckarz, P. Sołowiej, NN, Wiesław Drużba, P. Kociuba, Andrzej Blok, Włodek Wojciechowski, Edward Ulewicz, Maciek Krajewski fot. z albumu Krystyny Drużby 26 Widok na szkołę i kościół z boiska szkolnego fot. z albumu Krystyny Drużby Eick, i zawsze pokazywał, gdzie on siedział w klasie i gdzie jego ławka była. Ja to już nie wiedziałam, że ta szkoła tu była, tylko on nam zawsze opowiadał. Podobno ta szkoła spłonęła, ale ja nie pamiętam. Ten stary dziadek, mówił nam też, że pierwszy samochód w Główczycach kupił właściciel cegielni. Przyjechał samochodem pod kościół i powiedział: „Kupię sobie jeszcze jeden samochód i ściągnę kościół z tej góry”. Po mszy pojechał samochodem do domu i na „krzyżówkach” rozbił się i zginął na miejscu. Wiem to z opowieści starszych mieszkańców. Budynek nowej szkoły znajdował się w miejscu obecnej szkoły (gimnazjum), ale myśmy mieli w ten czas tylko cztery klasy, bo każda wioska miała swoje szkoły. Cztery klasy były, z przodu się weszło i po każdej stronie po dwie klasy. To było nas 8 dziewczyn i 4 chłopaków, jak ja skończyłam, a tak wszystkie lata to nie mogę spa- miętać, ale mało. Tu było tylko 3 nauczycieli, siedzieliśmy po dwie klasy, łączone. W szkole tablice były takie jak teraz są, a ławki były takie tylko dwuosobowe, z miejscem na kałamarz, a potem były też i długie takie na cztery osoby. Jedna sala była podczas wojny workami założona, żeby wszystkie dzieci mogły się schować w razie nalotu. Nie było mundurków, do szkoły chodziliśmy normalnie ubrani. Wszystkie zajęcia trwały zawsze od rana. A jak wojna była, to na takiej zwyczajnej szkolnej tablicy mieliśmy sznurkiem i szpilkami zaznaczone: ile było zatopione statków, ile zestrzelonych (samolotów). Tam też nam codziennie mówiono, gdzie to było i co się tam działo, wszystko to było z rana wpierw mówione. Jak coś się działo we wsi, to wszystkie dzieci były wyprowadzane przed szkołę, ustawiano je wzdłuż ulicy z wyciągniętą ręką do przodu i musiały śpiewać na cześć Hitlera. Na 27 Sala Gminnego Ośrodka Kultury w Główczycach - zebranie partyjne w 1 953 r. fot. z albumu Janiny Pląder placu za budynkiem gimnazjum był budynek mieszkalny, ale dawno go rozebrali, bo mógł się zawalić. To był dom jednorodzinny, mieszkał tam gospodarz. godziny. Kary najczęściej były za drobne rzeczy: za to, że rozmawiali, lekcji nie mieli odrobionych, czy tym podobne. Nauczyciele - jeden był Block, drugi był Ośrodek Kultury teraz, tam miałam koleżanki. Latałam już jak byłam dzieciakiem do tego domu, jak coś było na sali, to my zawsze u góry - puściła nas jej matka na balkon i widzieliśmy wszystko z góry. Właściciel nazywał się Arnold Züger, ale on prędko zmarł, nawet wiem gdzie pochowany był, tu u nas w Główczycach. Przyjeżdżali zawsze z kinem, jeszcze mąż opowiadał kiedyś, jak pokazywali niemiecki wojenny film i wszyscy robotnicy przymusowi poszli, to ich wyprosili, powiedziano im, że na drugi raz mają przyjść, ale do tego filmu nie. Drugi hotel w Główczycach był w budynku, gdzie obecnie Gmina jest. Był też jeszcze mniejszy, gdzie Kamińska mieszka, Hotel Ness na Podgórnej, koło tej Staropolskiej re- Największy hotel był tam gdzie Gminny Runo i była jedna starsza panna z Niemiec, Floren Eick. Później tych naszych nauczycieli zabrali, a przyjeżdżał taki starszy ze Słupska, to było jeszcze podczas wojny. Ja szkołę podstawową skończyłam przed wojną. Chciałam iść do szkoły handlowej, więc musiałam najpierw na rok iść do gospodarstwa domowego, dzieciaka pilnowałam przez rok w budynku, w którym obecnie jest Urząd Gminy. Przedmioty w szkole były podobne jak dzisiaj: j. niemiecki, matematyka, nie było języków obcych. Nauczyciel karał lub nawet bił niegrzeczne dzieci, tego brakuje dziś i dzieci nie boją się nauczycieli. Ja nie dostałam ani razu kary, ale ci niegrzeczni musieli w kącie stać, czasem nawet pół 28 stauracji. W budynku gminy był hotel Muszcz. Po wojnie pewno, że się dużo zmieniło, nawet ulice − były te kocie łby, czy jak to się mówi, teraz ulice są inne. My mieliśmy Zeminstrasse obecna Ciemińska, a to była Podgórna − Bergstrasse, wiem tylko, że ta co idzie do góry tu, to była Poststrasse, poczta tam była, to Bahnhofstrasse − Dworcowa, Midelstrasse było Mickiewicza i na dole też ta długa była Stolpestrasse − Słupska. W dużym budynku obecnej szkoły gimnazjum był kiedyś duży sklep odzieżowy, były tam takie cztery duże okna wystawowe. Tam był wpierw sklep, którego właścicielami byli Hans i Ginter Schüler, ten Żyd tak się nazywał, który następnie został przejęty przez Niemca nazwiskiem Koch. Jeszcze u starych właścicieli tam matka kupiła dywan, to musiałam drogą boczną, przez cmentarz, ten dywan razem z siostrą nieść, bo matka bała się iść sama, gdyż nie wolno było wtedy kupować u Żydów. W tym sklepie handlowali głównie odzieżą, mieli kilku pracowników, a sami zajmowali się prowadzeniem sklepu. Cały dół budynku był przeznaczony na sklep, a na górze mieszkali, mieli największy sklep w Główczycach. Drugi, prawie równie duży sklep był naprzeciwko pawilonu, prowadził go Stihl. Mleczarnia była całkiem nowa tu zrobio- na, to jak zawozili wszyscy gospodarze z całej Gminy mleko, to tylko musieli na rampie postawić, dalej już wszystko samo jechało, wszystko nowe. Właściciele mleczarni powiesili się, jak Ruskie weszli. Mleczarnia była nowoczesna, nawet pociąg podjeżdżał tam i mleko zabierał. Stacja osobowa była w miejscu, gdzie obecnie Bank Spółdzielczy w Główczycach Hasło na budynku głosi: "Wyżywienie narodu sprawą całego społeczeństwa" fot. z kroniki Banku Spółdzielczego w Główczycach 29 Główczyce, ulica Mickiewicza - 1 970 r. fot. z albumu Heleny Basek pobierana jest woda, a stacja towarowa była przy mleczarni. Pociąg towarowy jeździł ze Słupska do Dargolezy, dalej już nie jeździł. Pociąg do Dargolezy często kursował − parę razy na dzień. Ludzie mieli dobrze, bo do szkoły też jeździli, do Słupska. Jak ktoś chciał dalej się uczyć, to musiał do Słupska, bo w Główczycach tylko ta mała szkoła. W Klęcinie był przystanek, Wykosowie, Przebędowie i Dargolezie. Nie wiem kiedy rozebrano dworzec i tory w Cecenowie, wiem, że jak byłam mała, to zawsze nam mówili, że tutaj była stacja, my już jednak na pieszo do Cecenowa chodziliśmy. dzielczego znajdował się dentysta, w budynku obok był doktor, tak że nie trzeba było do miasta jeździć, tu było wszystko na miejscu. Plac sportowy w Główczycach był, jak cegielnia była i jeszcze kawałek w las. Tam była nawet strzelnica. Zostały jeszcze po niej mury. Plac sportowy był po lewej stronie kolejki, tam jest taki lasek. Jak były dożynki to szło się z orkiestrą aż tam, było fajnie. Plac był ogrodzony takimi drągami, nic specjalnego, siatka i drągi. Budynków nie było, tylko strzelnica i budka, żeby się mogli przebierać i więcej nic. Odbywały się tam zawody sportowe ze szkół, dożynki. Pamiętam, że były kluby sportowe kobiet i mężczyzn, ale ja byłam za młoda jeszcze, żeby brać udział, zresztą byłam za sztywna do sportów. Przed wojną był w Główczycach klub piłkarski, ale chłopaki zawsze przegrywali. Oni się za- Bank w Główczycach był w miejscu pawi- lonu, nowo wybudowany. Drugi bank znajdował się na dole, gdzie mieszka Pani Siudowa (koło budynku Urzędu Gminy) − to był mały bank wyłącznie dla gospodarzy. W obecnym budynku Banku Spół30 pałacu na sanki, zjeżdżaliśmy z góry. Dziedzicom nie przeszkadzało, że dzieci ze wsi biegają po parku lub kręcą się w obejściu. W pałacu przy wejściu stał wypchany niedźwiedź (obecnie znajduje się w muzeum w Smołdzinie). Nie pamiętam jaki był wystrój w środku, nie zwracałam na to uwagi, bo byłam mała. Pamiętam ostatniego proboszcza niemieckiego, potem przyjeżdżał do nas ze Słupska. Był jeszcze w parafii, jak kościół się spalił. Proboszcz miał 1 2 dzieci: tutaj miał 7 dzieci, a jak wyjechał do Niemiec, to dowiedziałam się, że miał kolejnych 5 dzieci. Jak 1 2 apostołów. Nazywał się Bertold, urodził się w Smołdzinie, tam był jego ojciec księdzem. Byli to księża protestanci, mogli mieć dzieci. Ostatni niemiecki pro- Prace przy wykopkach fot. z albumu Barbary Chyły wsze śmieli, że stale przegrywają, a teraz młodzi tak samo robią. Nawet z Cieminem nie mogli wygrać. Każda wieś miała swoją drużynę piłkarską. Dwa lata temu było spotkanie w Słupsku niemieckiego klubu sportowego z Główczyc. Spotkali się z Polakami na boisku i pograli w piłkę. Ród Puttkamerów. Miałam koleżankę z tej rodziny, pamiętam, jak zjeżdżałyśmy w pałacu po poręczy. Starszych Państwa Puttkamerów nie widziałam, wszędzie mogliśmy po pałacu chodzić, tylko tam, gdzie starsi mieli pokoje, to tam nie wolno nam było, dziadkom nie wolno było przeszkadzać. Córka Puttkammerów pracowała w sklepie, gdzie ja pracowałam (właścicielem był Niemiec Koch). Wszystkie dzieci Państwa Puttkamerów pracowały we wsi, można było z nimi normalnie porozmawiać. Chodziliśmy do parku przy Łowienie ryb. Franciszek Chyła, Kazimierz Mania fot. z albumu Barbary Chyły 31 Państwo Gardzielewscy w drodze do zakładu fotograficznego - Główczyce 2 lipca1 955 r. fot. z albumu Krystyny Wielgus boszcz miał dom i gospodarkę, na której pracowali robotnicy. Na msze do Izbicy proboszcz jeździł bryczką. Mój mąż był siedem lat ode mnie starszy. Został przywieziony do Główczyc jako robotnik przymusowy, gdy miał 1 7 lat. Pochodził z Gdyni − stamtąd dowieźli ich do Rumii, tam zbierali wszystkich i rozdzielali do gospodarstw państwowych i tak trafił do Szczypkowic. Gdy się te wykopki skończyły, to ich podzielono do gospodarzy. Jak się wojna skończyła, tam w Gdyni nie miał już do czego wracać, to wziął tę gospodarkę i przyszedł do tego starego ojca gospodyni u której pracował i tu został. Ślub braliśmy u nas w Główczycach w 1 946 r. Byliśmy trzecią parą, która wzięła ślub po wojnie. Pierwsi byli Dobrosielscy z Warblina. Z mężem znaliśmy się z widzenia, on właśnie się dowiedział, że matka nam zginęła. Matka musiała zawsze odrobić u gospodarza, jak on nam od gospodarza nieraz drzewa przywiózł czy torfu nakopał. Jak on się dowiedział, że my same, to zaszedł do nas, no i zaopiekował się nami. Żeby wziąć ślub z mężem, musiałam przejść na wiarę katolicką, bo inaczej nie dostalibyśmy ślubu. Musiałam pójść do zakrystii, tam siedział ksiądz i miał świecę zapaloną i Biblia leżała. Musiałam rękę na niej położyć i powtarzać za nim po polsku słowa. Ja wtedy nie rozumiałam dobrze po polsku, ale on mi powiedział, że jak będę chciała, to mogę przyjść do niego i on mi przetłumaczy te słowa. Ale ja nie chciałam. Musiałam przysięgnąć, że w tę wiarę będę wierzyła. Potem już nie chciałam nic zmieniać, rodzina powinna mieć jedną wiarę. Mam pięcioro dzieci − cztery córki i jednego syna. Każdy miał wybór − kto chciał mógł wyjechać, a kto chciał mógł zostać. Po wojnie w 1 946 r. niektórzy Niemcy musieli opuścić te tereny, dostali nakaz wyjazdu, 32 Zakład krawiecki przy ul. Mickiewicza w Główczycach Przy maszynie na środku - Helena Zych, Urszula Peta mierzy ubranie na Agnieszce Peta fot. z albumu Jadwigi Peta wszyscy zbierali się w GOK-u i wywieźli ich do Słupska i stamtąd na pociąg. Później, jak powstały PGR-y, to nie pozwalali wyjeżdżać Niemcom do Niemiec, bo byli dobrymi pracownikami. Ja musiałam przyjąć obywatelstwo polskie po mężu. Niemcy nie dostawali obywatelstwa polskiego, tylko Kaszubi i Słowińcy. Mnie zapisali jako Kaszubkę, chociaż nią nie jestem. Kiedyś w Cecenowie był „król kaszubski”, no to wpisali mi, że jestem Kaszubką. Jak chodziłam do szkoły, to wszystkie dzieci mówiły po niemiecku, nie było dzieci mówiących po kaszubsku czy słowińsku. Kiedyś była odprawiona msza w języku kaszubskim, to specjalnie na nią pojechałam. Jak ksiądz mówił po kaszubsku, to wszystko rozumiałam, a jak Kaszubi zaczęli mówić, to już nic nie rozumiałam. Ja nadal nie umiem mówić po kaszubsku. Zmianę obywatelstwa z niemieckiego na polski miały tylko osoby, które się ożeniły z Polakami, reszta nie zmieniała obywatelstwa. Ja nie bywałam często w Izbicy. Mąż jak tylko skończył robotę, to już na rybach był w Izbicy. No i tam zmarł. Miał 64 lata. Był już w szpitalu na zapalenie płuc. Oni mu mówili, że już nie może sam jechać. Rano prosił mnie, żebym mu żyłkę na haczyk zawiązała. Powiedział: „Ja wiem, że już nic nie złapię, ale niech będzie, tam będę lepiej się czuł”. Ja poszłam do sklepu, jak wróciłam do domu, to już policja czekała, żeby powiedzieć mi, że mąż zmarł nad rzeką. On był umówiony z chłopakami od Chustaków i oni mieli się tam spotkać. On jechał prędzej, tak go ciągnęła woda. I tam go później znaleźli. Francuzi. W czasie wojny każdy gospo- darz dostał robotnika przymusowego do pomocy, gdy jego syn był powoływany do wojska. W czasie wojny byli tutaj Francu33 Samolot. Zaraz po wojnie na łąkę nieda- leko Główczyc spadł samolot. Jeszcze suknię ślubną miałam uszytą ze spadochronu. Samolot spadł na łąkę, jak się na Izbicę jedzie. Chłopacy przynieśli spadochron i pytali, czy nie chcemy kupić. Obok nas mieszkała krawcowa z Prus Wschodnich, to mi koronki dodała. Nie pamiętam czyj to był samolot, polski czy radziecki? Zabawa. Kiedyś było lepiej, ludzie byli inni. Jak wracało się z pola i tylko ktoś powiedział, że jest zabawa, od razu wszyscy z wiosek się na nią wybierali. Ludzie koniami i wozami przyjeżdżali na zabawę. Zabawy odbywały się w GOK-u na tej dużej sali. Raz w Sylwestra, 1 2 godzina wybiła, jeden gospodarz nie miał siły do domu wrócić, to poszli do domu po pomoc i przyjechała po niego 5-letnia córka. Na zabawach była zawsze orkiestra, ludzie bawili się do rana, a rano do pracy. Po wojnie zostało trochę Rosjan w Główczycach, ale oni bawili się sami, oddzielnie. Miejscowi Niemcy byli normalnie traktowani przez mieszkańców, bo wszyscy założyli rodziny. Robotnicy, którzy zostali po wojnie w Główczycach też potrafili dobrze mówić po niemiecku, dlatego wszyscy dobrze się dogadywali ze sobą. Zabawy były dla wszystkich mieszkańców, wszyscy bawili się razem (Polacy i Niemcy). Orkiestry na zabawach były polskie. Po wojnie, w pałacu zamieszkali Ruskie. Nie pamiętam jak to było z budowaniem PGR-ów. Na początku pracowali tam Niemcy, którzy przed wojną tam robili, później musieli też Polaków do pracy szukać. Niemcom zaraz po wojnie nie płacono za pracę, dostawali za to mąkę, ryby, chleb, ale później to już normalnie dostawali pensje. Za uprawianie gospodarki wszyscy gospodarze musieli dawać Ruskim kontyngenty. My musielim płacić za tę gospodarkę, ale to było w towarze obliczone. Tyle i tyle zboża co rok i tyle a tyle wszystkiego. A później mąż dostał się do Zakład krawiecki Pani Urszuli Peta w Główczycach przy ul. Mickiewicza 3 na zdjęciu: Agnieszka Peta, Urszula Peta fot. z albumu Jadwigi Peta zi, którzy pracowali u gospodarzy. Na naszej gospodarce pracował jeden Polak i jeden Francuz. Po wojnie w Główczycach pozostała Pani Nowosielecka, która z pochodzenia była Francuzką. W czasie, gdy się ożeniliśmy, to żyły tu jeszcze dwie Francuzki, mieszkały po drugiej stronie drogi. Znałam je od małego, męża mojego też znały, bo z jej siostrą pracował na gospodarstwie. Francuzi nie byli gnębieni, bici, byli traktowani normalnie. Mogli wychodzić poza teren gospodarstwa, tylko jak była kontrola oficerów niemieckich, to musieli zostać na gospodarstwie. Jeden drugiemu pomagał, wszyscy trzymali się razem (Francuzi). Wszystkim mieszkańcom żyło się tutaj dobrze, nikt nawet nie czuł, że wojna jest. 34 Pałac w Główczycach fot. z albumu Heleny Czaji policji i uznali go za kombatanta. Wtedy to zostało nam zwrócone, ale nie w towarze, tylko podatek nam odliczyli. I do dzisiaj mam za to, że mąż był kombatantem dodatek do renty. Jak był w policji, to raz miał przyprowadzić piekarza (aresztować) i on go znał, wiedział, że dobry z niego chłop. Jak on tam poszedł z karabinem na plecach, a te dzieci skoczyli na jego plecy i prosiły, żeby nie zabierał im taty. On nie mógł go aresztować i poszedł z powrotem na policję, zdał karabin i powiedział, że nie może być policjantem. Tak naprawdę był nim tylko z pół roku, ale się zrobiło z tego rok. Na policji pracował zaraz po wojnie. Policja znajdowała się w GOK-u, tam też spali (w pomieszczeniach, gdzie teraz biura są). Mieli ciemne ubrania, ale to nie były mundury. Gospodarka była dosyć duża, ale my jeszcze dokupiliśmy część od państwa, za to musieliśmy już zapłacić. Sami żeśmy obra- biali gospodarkę. Wpierw mieliśmy dwa konie, a później dostaliśmy stare maszyny z PGR-u i traktor, to było już trochę lżej, ale z początku końmi. Jak były wykopki czy coś, to ludzie przychodzili do pracy. Na wykopki mieliśmy często 30 osób. Mąż znał te osoby, więc zawsze byli chętni do pracy, no ale trzeba było im za to zapłacić, np. ziemniaki się dało. Wszystkich nowych osiedleńców znał mój mąż z czasów wojny, jak pracowali. Po wojnie wszyscy pracownicy wrócili do Główczyc i ściągnęli tutaj swoje rodziny. Najpierw mieszkali u nas. Mąż był policjantem, po wojnie broń miał i chodził na polowanie, to my tego jedzenia mieli, to zawsze im żeśmy pomagali. U nas najpierw nocowali, mąż dawał im jedzenie na początek, bo jak przyjechali, to nic nie mieli. Nocowali gdzie się dało, w kuchni, w pokojach, na podłodze, w stodole. Jak my tą stodołę rozbierali, to przyjechali 35 Jako jedni z pierwszych mieliśmy telewizor w Główczycach. Na pewno miał Stencel, Stachu Krajewski, nie wiem, my chyba mieliśmy czwarty telewizor na wsi. A później już jak żeśmy ostatniego konia sprzedali, to mąż kupił telewizor kolorowy. Pierwszy telewizor był ruski, na wkręconych nogach. Jak w Ameryce ktoś umarł, nie pamiętam kto, to mieliśmy pełny pokój, nawet Cyganie z Główczyc przyszli patrzeć. Cyganie mieszkali po domach u gospodarzów. W Sylwestra schowali im budę cygańską. To było zmartwienie dla nich, tydzień szukali wozów. Potem, jak je znaleźli, nie mogli ich ze sobą zabrać, sprzedali je na miejscu i na koniach pojechali dalej. Przyszła osoba z urzędu, która nie pozwoliła im dalej na wozach jeździć. Cyganie nie pracowali, mieli swoje orkiestry, więc chodzili grać. Dzieci cygańskie chodziły do szkoły w Główczycach. Jeden mały Cygan odprowadzał moją córkę do szkoły i ze szkoły. Cyganie mówili dobrze po polsku. sportowcy z Gdańska, bo mąż puścił w gazecie anonse, że jest stodoła do rozbiórki. Przyjechało ich z ośmiu, wszystkie deski zabrali. Trwało to ze dwa dni. Też spali wszędzie, na tapczanie, na podłodze. W czasie wolnym mąż pomagał sąsiadom, a ja w domu musiałam zawsze coś zrobić wekować słoiki, nie było czasu wolnego. Jedno dziecko urodziłam w ośrodku zdrowia, a resztę rodziłam w domu. Porody odbierały akuszerki. Raz, jak rodziłam najmłodszą córkę, to była u nas rodzina męża z Gdyni, szybko myli podłogę w pokoju, a ja na tej podłodze miałam rodzić. Akuszerka przyjechała do mnie rowerem bez hamulców, więc musiała najpierw zjechać na dół, a potem na pieszo przyszła. Nie było czasu na odpoczynek, jak wróciłam z porodówki, to od razu poszłam na pole pracować. W niedzielę to też zawsze trzeba było w domu coś zrobić. Dzieci pomagały pilnować rodzeństwa, ale nieraz nie wiedziałam, co się z nimi dzieje − czy śpią i gdzie są. Wykosowo fot. z albumu Genowefy Krajewskiej 36 Będziechowo. Pocztówka z 1 927 r. Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka Pobłocie. Pocztówka z 1 938 r. Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka 37 Władysława Kos "Na zabawach były orkiestry, na sali to non stop były zabawy, co sobotę i to starsi byli, nie było młodzieży, nie wpuszczali ich, tylko same starsze w naszym wieku, żonate. Na spacery chodziliśmy i to naprawdę." U wartości. Ale to było jeszcze za Polski, jak przyszedł Rusek i się dowiedział, że mamy pieniądze, to powiedział, że kułak. I ileś nocy my nie spali, bo wszystkich tych bogatych wywozili na Sybir. Dużo ludzi wywozili na Sybir, wszystkich księży, bogatych także. rodzona 2 grudnia 1 935 roku w Dajnówce (obecnie Dajnowa), województwo Wileńskie, później Litewska SRR, niedaleko Wilna (50 km), gmina Soleczniki Wielkie (1 2 km). My tu, do Główczyc, przyjechaliśmy w 1 958 r. 1 2 czerwca, miałam 22 lata jak tu przyjechałam, a siedem lat mieszkaliśmy pod Ruskim. Życie pod ruskim zaborem. Nam z po- czątku to było bardzo dobrze, bo była tam Polska, a później przyszedł Rusek. Pamiętam, jak wcześniej nasz ojciec miał sklep prywatny w domu, 50 kilometrów na pieszo chodził do Wilna po towar i przynosił po 1 0 butelek wódki. Nie miał pozwolenia na wódkę, ale ją trzymał i dobrze my mieliśmy. Dziadek nasz miał wybudowany dom, mieliśmy pszczoły, piękny ogród i piękne podwórko, ludzie byli zgrani, gościnni. Pięknie obchodziliśmy święta: Wielkanoc, Boże Narodzenie. Tata miał niekastrowanego ogiera, dzwonki żeśmy zakładali i jechali wtedy ponad 5 kilometrów do kościoła. Była taka moda, że kto pierwszy przyjdzie do wsi, to szczęście będzie miał. Jak wracaliśmy z kościoła, ludzie mieli pootwierane okna i śpiewali. Przed wojną nasza miejscowość była pol- ska. Tatuś nasz przeprowadzał Żydów za granicę, a u nas było ich bardzo dużo w miejscowości, więc tata wziął ze sobą dziesięciu Żydów i przeprowadził przez granicę. Oni dawali dużo pieniędzy, żeby tylko znaleźć się po drugiej stronie i uciec od Niemców, ale mama płakała i czekała, jak tata idzie. Kiedyś to było pomieszane, że na przykład w Wilnie było więcej Litwinów i do dzisiaj tak jest, że Polaków nie chcą do wszystkiego dopuścić, bo oni chcą rządzić te Litwiny. Tata, jak przeszedł przez granicę, to zawsze tam coś sprzedał, jak już szedł. Byki pędził, pięć byków i w okolicy miał masarnię, w której je ubijał, a mama kiełbasy robiła i to mięso sprzedawał za litewską granicą. Płacili mu za te mięso workami ze zbożem, bo za granicą te pieniądze do wyrzucenia były, bez Jeszcze nigdy tak źle nie było jak Rusek przyszedł. Wszystko się zmieniło, 38 Orka - prace polowe PGR Cecenowo fot. z albumu Barbary Chyły wałam. W nocy wstałam i poszłam pod piekarnię kupić chleb i czekałam do rana. W pierwszym sklepie dostałam tylko dwa chlebki, a nam było za mało, więc biegiem pod drugą piekarnię. Tam kupiłam 1 0 chlebów i do worka na plecach. Potem wyszłam het daleko za miasto, żeby w tej samej wywrotce przyjechać z powrotem do Turgieli. Jak już przyjechałam, to potem znowu 1 8 km na pieszo. Przyniosłam do domu razowy z foremek chleb. W sklepie do dziś nigdy nie wybieram, czy pęknięty, czy stary. W domu każda kromka chleba jest zjedzona, nie wyrzucona nigdzie, nawet teraz. To trzeba przejść. wszystko. Zabrał nam wszystko, pędził wszystkich do kołchozu. Zabrał ziemię, zabrał stodołę i nie płacił. Ktoś teraz mówi, że był w Niemczech i mieli źle, ale u nas to było źle. Siedem lat to trwało. Osiem km trzeba było pieszo iść, wziąć sierp i ścinać żyto. Ścinałam sierpem po 30 arów żyta i związywałam snopki, tylko mężczyźni nosili z tyłu snopki. Całe lato siano trzeba było grabiami grabić. Tata dostał siemię lniane, to nam mama zagotowała. Teraz ludzie mówią, że bieda, wtedy siedem lat w kołchozie, to była bieda. Było i tak, że pół litra mleka odciąganego z tej odciągaczki, to mama musiała masło zrobić i zanieść do Solecznik na rynek sprzedać, a ja wzięłam tych parę groszy od mamy i 1 8 km szłam na pieszo. Takie wywrotki samochody przyjeżdżali do miasteczka Turgielów, tam był kościół, po kamienie i na tym samochodzie ja 30 km w kąciku na tych kamieniach się zabrałam do ciotki, która mieszkała w Wilnie, tam przenoco- Nikt nie chciał się zapisać do kołchozu. Usłyszeliśmy, że Ruskie w pięciu pod bronią chodzą po domach i namawiają, żeby się zapisać do kołchozu. My się dowiedzieliśmy o tym, a że był w pobliżu lasek, to tata poszedł przez pole. Oni zauważyli, jeden miał karabin, położył go na płot 39 Helena Drużba (Szydłowska) podczas wykopków w 1 973 r., okolice Główczyc fot. z albumu Barbary Brylowskiej i chciał tatusia zabić. A mama to widziała i zaczęła szarpać za broń, no i tata uciekł do lasu. Ale co z tego. Za chwilę wzięli od drugiego gospodarza konia, przyjechali na nasze podwórko, zabrali nam 3 owieczki, zabrali 3 świniaki. Nigdzie nikomu się nie poskarżysz, nikomu! Mieliśmy krosna, wszystko robiliśmy na tych krosnach: firanki, ręczniki, bieliznę, koszule, mama w rękach szyła koszule taty, a dla nas sukienki. I zabrali nam to wszystko te Ruskie. A i tak musieliśmy się w końcu do kołchozu zapisać. Tatusia wzięli jako brygadzistę i po domach chodził: „Przyjdź Pan dziś do pracy koniem nakręcić sieczki na sieczkarni!”. Gospodarz: „Dobrze, przyjdę, przyjdę.” Jak tata wyszedł z domu, tak nikt nie przyszedł do pracy. Te konie w końcu pozdychały. Ciągników nie było. Nam potem dali 30 arów ziemi, nie było czym zrobić tej ziemi. Nikt się nie interesował nami!! Mieliśmy krowę, była na jesieni posiana salatela, na biało kwitnie, ale jeszcze był śnieg, a salatela czarna już taka była. Mama poszła narwać salateli dla tej krowy i ktoś naskarżył, czy Rusek sam zobaczył. To po śniegu Rusek mamę pędził do Solecznik, do gminy na policję za tą salatelę. Pisali nam za pracę za cały rok 1 6 kg żyta. Poszłam w Dojlidy, na plecach to żyto przyniosłam. W 1 941 roku, naprzód przyszli Niemcy, ale Rusek potem przepędził Niemców. Na nasze podwórko przyszli Niemcy, studnia była wykopana, to te Niemce elegancko się umyli i jeszcze dawali nam dużo czekolady i mówią, że Rusek jest blisko i ma40 my iść w stronę Ruska. Ludzie nie mieli pieniędzy i często za towar handlowaliśmy, np. za jajka. My mieliśmy całą beczkę tych jajek i zakopaliśmy w ziemię na podwórku, ale Rusek widział, że świeża ziemia, wykopał beczkę i te jajka zabrał. No i jałówkę nam zabrali. Tata miał do jazdy ogiera, to zabrali też konia. No i walki ciężkie były w okolicy. Jezus, ile było u nas zabitych! A w lesie ile Niemców, ile Ruskich zginęło, o matko! Później trochę tych ciał zakopali. Długo te walki nie trwały, może dobę. Niemiec musiał uciekać i my zostaliśmy przy tym Ruskim. żeby udowodnić, że jest się Polakiem. Kościoły były zamknięte i nie wiadomo było gdzie są te dokumenty. Brat najmłodszy był urodzony w 1 943, jedna siostra 1 940, druga siostra w 1 933, ja w 1 935. Co robić, gdzie jechać? Ja nie miałam nawet szkoły podstawowej, nie znałam polskiego, bo uczyli nas tylko ruskiego i litewskiego. I pojechałam do Leningradu. Wysiadłam, co robić i gdzie iść w nocy. Zobaczyłam światełko, tam był taki Pan, a wraz z nim taka stara Pani, ja tam poszłam i przesiedziałam do rana w pomieszczeniu ze zwierzakami. Siostra moja Dziedziewicz z domu, po mężu Pedra, była na Białorusi, bo uczyła się w wyższej szkole. Nasze dokumenty są, a jej nigdzie nie ma. Przywiozłam nasze dokumenty do Solecznik i złożyłam w urzędzie, potem nie wolno było wejść do biura spytać czy przyszło zapotrzebowanie z Polski, żebyśmy mogli wyjechać czy nie. Tylko lista wisiała w korytarzu i mogli wrzucić do kosza, bo nie O wyjeździe do Polski. Jak otworzyli granicę, to przyszło zapotrzebowanie, że można przyjechać do Polski. A oni nie chcieli nas puścić. Dali nam kary − ręczną piłą ileś metrów upiłować drzewa. Później wysłaliśmy dokumenty, wszystkie kościoły były zamknięte i metryków nie było. A trzeba było dziadek, pradziadek do tyłu, Z butelką Jan Barcicki. fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej 41 W czerwcu pociąg powoleńku przyjechał wpierw do Gdańska Oruni. Na Oruni mieszkał kuzyn Bolek Dziedziewicz. Czy to my zwariowalim czy nie, wzielim wyskoczylim z tego pociągu obydwie, przez tory, aż kolejarz nam pogroził. A mama pojechała z tatem. Boże! Mama płacze, a dzieci moje. Na drugim przystanku tata wysiadł i poszedł nas szukać w Gdańsku. Pociąg poszedł, mama jedzie sama, ale tata później pociąg dopędził. My przychodzim do tego wujka na Oruni, wujek czyści motor. A my myślelim, że tylko się przywitamy z wujkiem i my z powrotem mamę dopędzimy. A wujek Bolek wziął nas zatrzymał i mówi: „Pojedziecie jutro”. Pojechaliśmy do rodziców do Słupska, a tam na dworcu nie ma mamy. Poszliśmy na Filmową, tam było biuro i rozkład, gdzie kto ma przydział. Pojechali do Siodłonia. Dali nam pieniędzy i pojechaliśmy chcieli ludzi wypuścić. Wszyscy chcieli wyjechać do Polski, tylko trzeba było mieć naprawdę dużo pieniędzy. Kilka razy tak chodziliśmy na pieszo 1 2 km, żeby zobaczyć listę i w końcu się udało. Jak już przyszły dokumenty, to była powódź, tata zachorował wtedy. Mieszkania naszego nikt nie chciał kupić, jeszcze do dzisiaj dom tam stoi. Przyjechał samochód wynajęty po nas, a wraz z nim przyjechał dyrektor na koniu, taki Rusek i mówi: „Dziedziewicz pamiętaj ― będziesz żałował!”. A tata całował ściany naszego domu, tak ciężko mu się wyjeżdżało. Tam pod Wilnem został dom, 5 hektara ziemi, nikt nic nie sprzedał, ja nic tam nie mam i tak to zostało. Przyjechaliśmy tu do Polski, a słyszymy, że to Rusek rządzi!! To od ruskiego uciekalim, a tu Rusek rządzi! Ale szczęśliwa jestem, że mieszkam w Polsce. Długo żeśmy jechali pociągiem towarowym. Przyjechaliśmy do Białej Podlaskiej, pięknie nas spotkali. Ksiądz nas witał. Jak mi smakował listek sałaty ze śmietaną, taki dobry obiad tam nam dali. Bardzo się cieszę, że przyjechaliśmy tutaj! Teraz to są tam inni ludzie, piją ciągle bimber. Dajnówka inna teraz jest całkowicie, nawet bym nie chciała tam wrócić. Zresztą sami też kiedyś pędziliśmy bimber. Przyszło dużo ludzi, przywieźliśmy bimbru ze 20 litrów (z Wileńszczyzny), bo pędzili bimber z zacieru w takiej dużej beczce od benzyny, na 1 000 litrów, pod nią odpalało się ogień, od tej beczki były rury, chłodnica, do tego 1 6 kg żyta, mrożone ziemniaki albo jęczmień zrośnięty zgotowany, drożdży, gdzieś tak 30 litrów tego bimbru ja sama w lesie to pędziłam. Aż się dziwię, że sama w lesie daleko od domu bimber pędziłam. Zaniosłam tego bimbru do ciotki do Wilna, a ciotka sprzedała pijakom tą wódkę na kieliszki, po cichu. My też mieliśmy z tego trochę do życia. fot. z albumu Marii Terefenko 42 do Siodłonia. Mamie się nie podobało mieszkanie, przyjechała milicja i powiedziała im, że nie zostanie w Siodłoniu. Nas wtedy jeszcze nie było. Spłakaną i zmordowaną mamę przywieźli do Główczyc, do domu, gdzie obecnie Krysia Waszkiewiczów mieszka. Tam już się mamie spodobało i chciała zostać. A my przyjechalim do Siodłonia (z siostrą), kierowniczka mówi: „Byli, ale pojechali do Główczyc, ale tu można przejść przez łąki do Główczyc”. Idziemy przez łąki do Główczyc, idziemy do PGR-u, do pałacu. Tam młody kierownik PGR-u mówi, że rodzice przyjechali. My przyszlim tam do domu, gdzie nasi rodzice, a siostra Gienia, długo nie czekała i tak patrzyła- to po Jasi, to po mnie. A rodzice pojechali nas szukać do Gdańska, nawet w radio podali komunikat, że nas szukają. Potem przekazano rodzicom, że jesteśmy w domu i rodzice przyjechali. Jak poznałam męża. Tutaj przyjechałam sama, poszłam do pracy rzucać obornik za cegielnią wraz z siostrą. Mąż mój jechał końmi i mówi: „Siadajcie dziewczynki!”. Pojechałyśmy z nim. Tam na końcu pod Wykosowem, gdzie PGR-owskie pole, na końcu, gdzie teraz Kęsik mieszka, bronował cały czas patrzył w tę stronę, jakby mu się kierat uciął i się spieszył czy my jeszcze rozrzucamy. Nie doczekał do końca i przyjechał do nas i mówi, że spodobał mu się „Akcent i włosy”. A miałam długie ładne włosy. Święta Bożego Narodzenia fot. z albumu Marii Terefenko Czasem o ślubie ktoś mówi, że nie ma pieniędzy, żeby się ożenić. Pożyczyłam jemu garnitur, pożyczyłam sobie welon i suknię ze Skórzyna, Pacholika synowej, ona była z naszych stron, ani obrączki, ani pierścionka, ale udało się. Ślub wzięliśmy w 1 959 r. Groblewska była rzeźnikiem, zabiliśmy krowę, na weselu tak zaczęli się bić na tym placu skórzyńskim, nożami się pokroili. Po weselu zostało nam to mieszkanie, ale wszędzie była cegła, na podłodze też była cegła. My przyszliśmy z pracy i mówimy do siostry, że jakie brzydkie te ludzie, jak przeklinają! U nas do żniw to był fartuszek w paseczki, halka biała z koronką szydełkową, kokardkę pofarbowało na niebieski, kartofli się natarło, krochmal się zrobiło, ukrochmalone i poszlim ścinać żyto, że jak się nachylisz, to żeby chłopaki widzieli, że czysta bielizna. A tu? Spodnie noszą, chłopki przeklinają, u nas w spodniach nigdy nie chodzili! - Tańczyliśmy, była Nieckanowa, Labudowa, Irka Śpiewakowa, Maciejewska, Kozły, Labudy, Zięby, Walczyki. Teraz już ich nie ma. Tu była biała kiełbasa, spirytus, wódka, dom otwarty, wesoło było. Dobrze nam było, bardzo wesoło. Każdemu mówiłam, że do ślubu trzeba pożyczyć jakieś rzeczy. Pełny stół koleżanek, mąż przyjechał cią43 gnikiem na śniadanie, a ja zawsze starałam się, żeby było nagotowane. Mięso w bryły gotowałam i chowałam, żeby zawsze było co jeść. piekane w piecu, były suche i trochę słone. W Wigilię zawsze kładliśmy siano pod obrus, nadal mamy taką tradycję. Sama zbieram i suszę trawę. To siano nieśliśmy do chlewa i do krów dawali i szukali ziarek pod sianem, to będzie wtedy urodzaj, zawsze jedno nakrycie dla gościa ‒ krzesło i talerzyk przy stole stawiamy, trochę tego jedzenia do kur nosiliśmy. Na Wigilię tak nie sprzątalim ze stołu, zostawało to do rana jedzenie, no tylko sałatki się chowało. Potrawy świąteczne normalne, cudów nie ma. Z Wilna, tam były takie kopytka, z gryczanej mąki kluski z miodem, śledzie, kisiel z owsa i żurawina do tego. Jakie to było dobre! Kutię to nasza mama robiła, długo to się kręciło, ja brałam sobie miskę na podłogę i długo kręciłam. Taka gęsta i ciemna była. Był mak osobno do picia, zalany gotowaną wodą, mak wykręcony na biało i zalany gotowaną wodą z miodem czy cukrem dla osłody. No, ale śledzie były inne i ryby były inne, tłuste, nie trzeba było ich moczyć, a skóra sama w palcach schodziła, tak jak teraz z wędzonych makreli skóra schodzi. Ciasta drożdżowe mama piekła w garnkach glinianych, chleb piekła. Później, jak było już trochę lepiej, to były sery suszone, w lato wyciśnięte w woreczku kamieniem, później za- W Główczycach w 1 958 roku było bardzo fajnie, były inne Główczyce. Zawsze były zabawy na powietrzu, na boisku przy drodze do Ciemina, było to boisko szkolne. Piękne tam było boisko, tam gdzie mieszka Lachowska, po lewej stronie. Na zabawach były orkiestry, na sali to non stop byli zabawy, co sobotę i to starsi byli, nie było młodzieży, nie wpuszczali ich, tylko same starsze w naszym wieku, żonate. Na spacery chodziliśmy i to naprawdę było Pracownicy przymusowi, na fujarce brat Jadwigi Peta fot. z albumu Jadwigi Peta 44 tak inaczej, na boisko. Jeździliśmy do Izbicy, zawsze był samochód nie wiem skąd, daliśmy po 5 złotych czy po 1 0 i jeździliśmy na jagody. Pojechaliśmy na jagody, a nie chciało się zbierać, bo ciepło było. Nazbierałam trochę jagód, a miałam wiaderko i miałam woreczek, nałożyłam do woreczka dużo śmiecia jogodzinowego, a jagody na wierzch. „Jezus, już Kosowa ma pół wiadra!”. W miejscu, gdzie obecnie jest RDT, Szczepaniaki mieli ogród piękny z różami, aż do ulicy. A tu z początku był dom, później tam nikt nie mieszkał i dzieci poszli do bawienia. Wandy Krajewskiej chłopak, moja Terenia i jeszcze jedno, zrobili sobie huśtawkę w tym domu, ale ten dom zaczął się walić, Wandy Krajewskiej chłopak tam zginął, a moja po plecach cegłami dostała. Ona rzuciła się w jedną stronę, a on chciał na ulicę i tak go przygniotło. Później rozebrali ten dom i Szczepaniaki mieli tam piękny ogród. Wtedy tak było ładnie, był tam tylko taki mały kiosk, Wilkowa tam sprzedawała. Ksaweria Woźniak na drodze do Izbicy - 1 967 r. fot. z albumu Marioli Barny Magazyn przy stacji benzynowej - obowiązkowa dostawa zboża - 1 956 r. fot. z albumu Heleny Basek 45 Felicja Lachowska "Jak się napisało list, to przesyłki były prawie do końca wojny. W ostatnim roku już nie, z pół roku przedtem, to już poczta nie szła, nie dochodziły listy, bo to już front się zbliżał." U w rogu, a później tym zbożem na świętego Szczepana obwiązywał drzewka w ogródkach. Z tego zboża kręcili powrósła i obwiązywali drzewka, żeby nie zmarzły i tam jeszcze ptaszki skorzystały z tego zboża. W domu to było raczej tak skromnie − Święta czy Wigilia, wszystko było bardzo skromne, jak postne to postne. Na stole opłatek, sianko, jakaś tam choinka była, ale nie tak na bogato, bo nikt nie miał takich różnych świecidełek. Kupić też nie rodziłam się 1 6 października 1 927 roku w Turowicach w Kieleckiem. To jest miejscowość graniczna, zawsze albo Świętokrzyskie, albo Kieleckie, albo Łódzkie i do tej pory tak jest. Moi rodzice mieli gospodarstwo, miałam dużo rodzeństwa, bo było nas dziewięciu. Jeszcze sześcioro żyje w tej chwili. W dzieciństwie chodziłam do szkoły podstawowej, tylko wtedy nie mówiło się szkoła podstawowa, na klasy mówiło się działy. No cóż, muszę powiedzieć, że bardzo dobrze pamiętam, że przed wojną było ciężko. Moi rodzice, mama jest 1 900 rocznik, tato 1 901 , to byli młodzi ludzie i przeżyli I wojnę światową. Tam skąd pochodzę to szły trzy fronty w I wojnie światowej: Austriacy, Niemcy i Rosjanie. Ta część Polski była strasznie zniszczona. To jak mama nieraz opowiadała, czy ojciec opowiadał, gdzie w wojsku był na Ukrainie, no to opowiadał dużo, ale mama też. Przeżyli I wojnę Światową i niecałe 20 lat była II wojna, jeszcze gorsza. Święta. Święta były utrzymywane religij- nie, dużo bardziej niż teraz, a było tak skromnie. Zawsze pamiętam, że ojciec przynosił snopek zboża do domu, stawiał Felicja Lachowska 46 drożdżach, groch z kapustą obowiązkowo, kompot z suszu owocowego. Ludzie przeważnie korzystali z tego co dała ziemia. Tam nie było bogatych gospodarstw, ale jak zabili sobie świnkę, to pół na Boże Narodzenie, a pół na Wielkanoc. Drób to zawsze był swój, to jajka były, dwie krowy, tyle co miał ze swojego. U nas w domu to była kupowana tylko kasza manna, bo były dzieci w domu. Cukier był bardzo drogi przed wojną, ja już pamiętam do sklepu chodziłam, miałam 1 2 lat, to w kostkach takich dużych, a taki błyszczący, że jak się chciało zębami ugryźć to nie dało rady, taki twardy. Latem to się dużo z jagód utrzymywało, my mieszkaliśmy gdzieś około 80 kilometrów od Łodzi i ludzie skupywali te jagody, przyjeżdżali samochodami i skupywali, i tak sobie ludzie zarabiali. Ciężkie czasy były, jak był kryzys to tylko trzy dni w tygodniu do pracy chodzili. fot. z albumu Felicji Lachowskiej Do Częstochowy było 63 kilometry od nas. Ja byłam w 1 936 roku z mamą, z rodzicami. To była pielgrzymka, a w tej Częstochowie, to duże miasto, ile było tego wszystkiego. Zawsze szli na 26 sierpnia, bo to jest Matki Boskiej Częstochowskiej. było za co, wszystko robione swoje. Z paczek od zapałek, to my robili koszyczki. Wyklejane to było bibułą no i tak była choinka ubrana. Pod choinką też były upominki, wiadomo, że to nie były jakieś takie wielkie prezenty, każde z dzieci dostało coś tam z ciastek, cukierków. Na stole, Wigilia była bardzo skromna: śledzie to były obowiązkowo, pierogi z grzybami, ludzie bardzo dużo grzybów zbierali i raczej to co urosło na gospodarstwie. Postne, to była kasza jaglana na słodko ze sokiem, kasza jęczmienna, był gotowany barszcz z buraczków albo kwas z beczki utuczony z kapusty i doprawiony grzybami, były placki na fot. z albumu Felicji Lachowskiej 47 Pielgrzymka szła normalne, kto miał dobrego konia, mieli takie budy porobione jak Cyganie i tam, na tym wozie wziął sobie jedzenia i przespanie. Jak już pojechali, to każdemu dziecku coś przywieźli i każdy szedł do szkoły, to się chciał pochwalić co dostał, a to różne gwizdki gliniane, jakieś broszki, ciuszki. Z przodu widoczny Stanisław Lachowski z córką Basią fot. z albumu Felicji Lachowskiej i co teraz? I mama mówi: „Jak sprzedam gęsi, to kupię wam te fartuszki”. Ale jest wizytacja, ja zawsze siedziałam w pierwszej ławce lub w drugiej, a ławki nie były takie po dwoje, tylko takie przez całą klasę, długie. Jeden tylko rząd w klasie i tych Pamiętam gdzieś w czwartej klasie, to nosiło się takie fartuszki z alpagi, taki ciemny granat, szyty ze skrzydełkami, na plecach zapinany. Ten materiał się nie gniótł, ale to było drogie. Zaczyna się rok szkolny, a ja nie miałam teraz fartuszka Szkoła. Gra w karty podczas przerwy w pracy. Polscy robotnicy przymusowi w okolicach niemieckich Główczyc oznaczeni charakterystyczną naszywką z literą "P". Okres II Wojny Światowej. fot. z albumu Teresy Florkowskiej 48 matki. Jak były prace ręczne, to nie tak jak moje dzieci ‒ ja im zrobiłam na drutach, one zaniosły i dostały piątkę. Pamiętam jak obrus zaczęło się robić na początku roku, to była piąta klasa, to się robiło go przez cała zimę. Wzór narysowany, wszystko, pani poprowadziła i na koniec roku, na Dzień Matki, wszystkie obrusy powieszone na ścianie z kartkami, ocena. Śpiewaliśmy pieśni patriotyczne, np. taką o śmierci Piłsudskiego: „To nieprawda, że Ciebie już nie ma, to nieprawda, że jesteś już w grobie. Chociaż płacze cała polska ziemia, cała polska ziemia w żałobie. Już spocząłeś po trudach nadludzkich, nie zwycięży Cię już ból żaden, Ukochany Marszałku Piłsudski, my żyjący Twoim pójdziemy śladem...” W tamtych czasach dużo mówiono o Piłsudskim, potem już tyle nie mówiono. Piłsudski zmarł w 1 935 roku, 1 2 maja, no to do wojny żeśmy rocznicę obchodzili i na msze do kościoła chodzili, to było obchodzone. Po wojnie to było zabronione. Wtedy można było myśleć o Piłsudskim, a nie mówić. Jak ktoś piłsudczył, to go zaraz na Sybir wywieźli, albo zlikwidowali i nie były żadne piosenki śpiewane, ani nic. Pamiątkowe zdjęcie wysłane dla rodziny z Niemiec. fot. z albumu Felicji Lachowskiej co nie mieli fartuszków Pani posadziła na końcu, tam gdzie ośle ucho siedziało. Boże, jak ja płakałam wtedy, ja nie mogłam przeżyć, nie mogłam pojąć tego, że Pani kazała się tam schować, całe szczęście, że było tak tylko dwa dni. Uroczystości były robione, też na Dzień Matki, klasa piąta. Był nauczyciel ze skrzypcami, nazywał się Kosmala, grał na skrzypcach, uczył śpiewu i z chłopakami zimową porą zawsze miał sport. Tam była rzeka duża, na tej rzece był młyn i tam była szkoła. A my dziewczynki miałyśmy swoją panią od prac ręcznych i od śpiewu też. Ona muzyki nas nie uczyła, tylko piosenki takie patriotyczne, które do dziś wszystkie pamiętam. Obowiązkowa Akademia, a przy tym było zawsze święto Wojna. Wojna wybuchła w 1 939 roku, to ja już chodziłam pięć lat do szkoły, a później w 1 941 roku, 1 0 czerwca łapanki były, to gdzieś tak było 1 2 kilometrów od mojego domu, byłam złapana na łapance i zabrali mnie i wywieźli do Niemiec, miałam niecałe 1 4 lat. Pracowałam tu koło Lęborka, między Bożym Polem a Godętowem, w dużym gospodarstwie. Niemcy na Pomorzu mieli tak zagospodarowane. My całą wojnę nie mieliśmy nic, a tu wszystko było. Robotników była masa, kto tu nie pracował, wszystko darmowa praca i to sami młodzi ludzie. 49 sało list, to przesyłki były prawie do końca wojny. W ostatnim roku już nie, z pół roku przedtem, to już poczta nie szła, nie dochodziły listy, bo to już front się zbliżał. Kieleckie i te południowe województwa to były oddzielone Generalgouvernement, Niemcy oddzielili. To były takie biedniejsze strony, ładne były tereny, ale były słabe ziemie to Niemcy zostawili. Za Łodzią była granica strzeżona, Łódź nazywała się Litzmannstadt, tam już przeważnie wszystkich Polaków wysiedlali i osiedlili Niemców. I tak było do końca wojny. Ja to wszystko pamiętam, bo to dzieckiem byłam, lubiłam bardzo się uczyć, nie przechwalam się, ale pamięć miałam dobrą, do tej pory się zachowała. Nauka nie przychodziła mi ciężko do głowy i bardzo chciałam się uczyć. Marsze śmierci. To był rok 1 945 i był to styczeń, było strasznie dużo śniegu, ale mrozu dużego nie było. Raz widziałam, jak Niemcy gonili więźniów ze Sztutowa, bo to myśmy mieszkali tak za torami, za rzeką, była polna droga i tamtędy ich gonili. Dzień był pochmurny, wychodzę na podwórka, a norma była taka, że codziennie trzeba było parować parnik, 75 kilogramów kartofli trzeba było wynosić z piwnicy. Słyszę jakby ujadanie psów, jakiś hałas. A niedługo słyszę, że ty psy gorzej szczekają, coraz głośniej, tak wyszłam zobaczyć co to się dzieje. A to prowadzili tych, Boże, jak to wyglądało strasznie! Niektórzy nie mogli chodzić. Ci co szli, jak się rzucili do tego parnika, ja się wystraszyłam. Wachmani za nimi z psami, zaczęli ich tam walić, w mig kartofli nie było. Tak za pazuchę tutaj, a cienko byli ubrani w tych pasiakach, walili ich tymi kijami, te psy tam na nich, ale oni nie patrzyli. I nareszcie wpadli do obory i brukiew zaczęli brać. Ja uciekłam do domu, do pokoju swojego do góry i od razu słyszę, że ten żandarm idzie. Idą we dwóch, czy trzech z moją gospodynią. Myślałam, że umrę ze strachu, że to po mnie idą. A tam Niemiec jeden miał ususzony tytoń, bo to na kartki było i ta moja gospodyni szła dawać im ten tytoń do palenia i wcale do pokoju nie zajrzeli na mnie. Zeszłam na dół, ich już nie było, tylko słyszałam, jak moja gospodyni tam mówiła, „to bandyt”. Zaczęłam płakać, taka byłam wystraszona, a ona mówi: „Uspokój się! Masz być cicho, nic nie mówić o tym, nie wolno o tym rozmawiać, bo to wszystko bandyci.” Całą wojnę pracowałam u Niemców. Ze mną nie pracował żaden Polak w tej miejscowości. To była taka kolonia, 6 czy 7 budynków, do miejscowości trzeba było iść dalej i tam to pracowało dużo Polaków. Zanim mnie przywieźli do Lęborka, to najpierw był punkt zborny w Częstochowie. Tam przechodziło się łaźnie i tam dwa dni czekałam. Stamtąd rozwozili nas do pracy, ale nie dostawało się biletu, ani niczego, miał tylko jeden jakiś wojskowy listę. Transport szedł i wywozili. Jak ja nieraz tak wspominam te cztery lata okupacji bez światła, Boże, jak to było… Książki polskiej nie wolno było czytać, język polski był zabroniony. Niemiec, jak miał pracowników, to we wszystkich językach, bo zależy co miał ustalone, co mu wolno w stosunku do pracownika. Nie wolno było robotnikowi jeść razem z Niemcem przy stole, nie wolno było nam jechać rowerem, chyba że za specjalnym pozwoleniem. To ci nie wolno, tego ci nie wolno, tylko pracować i spać. Jeszcze, jak był dobry Niemiec, to dał jedzenia dosyć, ale jak zły się trafił, to nie było gdzie się poskarżyć. I oni przeszli i poszli, ale za jakieś dwa dni, myśmy puszczali krowy do wodopoju, do rzeki. I patrzę, a tam krowa do jakiegoś Na tych robotach, poczta funkcjonowała normalnie, była w porządku. Jak się napi50 koca podchodzi. Oni mieli takie koce w rulon zwinięte na plecach, każdy jeden i jak on padł, to wzięli tym kocem przerzucili go i zostawili. I on tam leżał ze trzy dni. Podchodzę do krowy, co ona tam rzuca? Podchodzę, a on leży. To był mężczyzna chudy, wysoki. Miał na drucie przywiązaną taka miskę blaszaną i miał jakiś numer na rękach. Ja się wystraszyłam, bo to przy drodze. Ale już nic nie mówiłam, bo moja gospodyni mówiła, że nic nie wolno o tym rozmawiać. manki woziły, ale nie wszystkich, a tak to się szło na pieszo. A mróz był cały luty, słońce świeciło. W domu rano się jadło śniadanie, jakiś kawałek chleba zawsze się dostało. A o 1 2 godzinie przywozili w takich bańkach jak od mleka czarną kawę i zawsze się ją piło szklanką, i ten chleb się zjadło. I tak już do wieczora. Na wieczór się przyszło do domu, ja to obrządków już nie robiłam, bo już było późno, wieczór ciemny. Trzeba było położyć się spać i rano z powrotem. Dopiero za jakiś czas przyjechali Niemcy, chyba ze wsi. Położyli go na taki wóz, jemu głowa latała i nogi latały, a ja to widziałam, bo to blisko nas. Powieźli go tak troszeczkę bliżej torów i rzeki. Mieli nakaz od wójta, żeby sprzątać tych co leżą na drogach. A oni wykopali tak dół, niezbyt głęboki, bo to ziemia była zmarznięta i wrzucili go z tym kocem, nogi mu tak wystawały i ja podeszłam bliżej, nie mieli jeszcze go całego przykrytego. I ja zaczęłam płakać, jeszcze pamiętam urwałam taką gałąź od świerka, bo oni już prawie kończyli i rzuciłam tę gałąź, że jak śnieg przykryje, żeby wiedzieć, gdzie to jest. Jak oni zaczęli na mnie krzyczeć, to dałam dyla do domu. Nie wiedziałam, jak ja się do domu dostałam, później to już tam nie poszłam nigdy. Było to 27 stycznia. Żeby człowiek był na tyle mądry i się nie bał, to by spisał sobie numer, bo on miał na rękach numer, to by człowiek wiedział, kto to był. Jak w 1 945 roku Rosjanie wchodzili, jak się front zbliżał, to tu się stworzył kocioł. Bo szli z jednej strony tam z Prus Wschodnich, dużo było tych uciekinierów, jesienią tam wysiedlali ich, przecież wiemy, że Lublin był w sierpniu 1 944 bodajże. Był Manifest Lipcowy i się obchodziło święto 22 Lipca. A z drugiej strony szedł front, tu od Szczecina. I tu się zrobił duży kocioł. Z samego Sztutowa tych więźniów było około 1 1 tysięcy czy więcej nawet. Zbyszka naszego ojciec przeżył to wszystko. My jak 1 965 roku przyszliśmy tu mieszkać to jeszcze dziadek Zbyszka żył, był taki wysoki mężczyzna. Ich wszystkich gonili drogami, ale polnymi, bo tą trasą co na Wejherowo idzie, to szło wojsko. Może nie tyle co wojska, ale bardzo dużo tych uciekinierów ze wschodu, ze wschodnich Prusów. A oni furmankami, mieli konie, wóz mieli i co swoje to wzięli. Więźniów widziałam, szłam tak blisko nich ze trzy razy, a raz to tak blisko, jak teraz tu rozmawiamy, a dwa razy to dalej trochę ich widziałam. Czwórkami maszerowali, a jak szli polną drogą, to jeden drugiego ciągnął za rękę, bo jak ktoś upadł to już koniec. Jak upadł to zastrzelili i zostawili na drodze. Pełno ich tak leżało. Front. A później cały luty to nas wszyst- kich cudzoziemców wozili tutaj, takie rowy były przeciwpancerne kopane: 4 metry szeroki, a 6 metrów głęboki, czy odwrotnie. I z całych tych terenów wywozili i my to kopali, taką ziemię zmarzniętą. Wszyscy tak kopali. Ktoś tam tylko został do obrządku w oborze, a oni nas wozili. To było przy tej drodze, jak się jedzie na Wejherowo w stronę Lęborka. Nieraz jakieś fur- Rosjanie. Z Rosjanami to też było różnie, ja nieraz mówię, że Rosja to jest potęga, już w szkole podstawowej się tak uczyłam. Oni nie rozumieli tego, że my tu musieli51 wspominam. Bo raz, że wojna się skończyła i przyszło wyzwolenie. Tam stacjonowało dużo Wojska Polskiego w Lublinie i one prowadziły stołówkę i z tego się utrzymywały. Przychodzili tam zawodowi na tą stołówkę, to nas uczyli wszystkiego. Dwa razy w tygodniu byliśmy w szkole po południu, a reszta wszystko praca. To nas uczyli, jak do stołu podać, wszystko na kuchni. Trzy tygodnie się było na zupach, gotowanie, później znów trzy tygodnie na warzywach. Tam nie było źle, była tam kaplica i ksiądz. Szósta rano pobudka i na pacierz, a później wszystko było rozłożone na dyżury, etapami. Dzieci małych tam nie było, wszystko takie podrośnięte, młodzież już. Fajnie było. A w niedzielę żeśmy szli do kościoła na miasto. Zawsze jedna pani z nami szła. Wtedy to była radocha, grały mikrofony na mieście, głośno. Wojsko szło i śpiewało, bo wojsko szło do kościoła, to rzucali kwiatki, chusteczkami machali, niektórzy się śmiali, a niektórzy płakali. śmy pracować. Co my pracowaliśmy, a żeście pomagali Niemcom, takie myślenie mieli. I my żeśmy stąd musieli uciekać szybko do Chojnic na pieszo 1 70 kilometrów, akurat w taką pogodę jak to na przedwiośniu. Wszystko tylko bocznymi drogami. Tu wszędzie było bardzo dużo narodu, Francuzi nie wiem jak uciekali, ale Polacy to grupami. I to tylko bocznymi drogami się szło, bo trasy były zawalone wojskiem, przecież tylko co przeszedł front. Z Chojnic poszedł pierwszy pociąg dopiero, ale to tak pociągi szły − nie było konduktora, biletów, niczego. Nieraz doczepili trochę wagonów od wojska, ale nieraz wojska wagony zostawili, resztę odczepili i wojsko pojechało, a wagony te zostały. I nikt nie powiedział jak długo, i nieraz dwa dni się w polu stało. Nie jechałam sama, jechałam z polską rodziną, oni byli z Wielunia wysiedleni i tam wracali. Do Torunia jechałam razem z nimi, a od Torunia jechałam sama. Tak to się jechało do Torunia, a potem na Łódź. To tutaj dwa dni po wyzwoleniu do Lęborka weszli Rosjanie − 1 0 marca. A pierwsze co widziałam, to widziałam czołg. To już szedł czołg na Gdynię, bo to wszystko poszło na Gdynię z tej strony, przez Kaszuby. A Gdynia zanim padła, to jeszcze przez trzy tygodnie tam duże walki były. No i zaraz nas wyganiali Rosjanie, oni tak to rozumieli, że oni walczyli, a myśmy Niemcom pomagali. No, ktoś musiał pomagać, nie mieliśmy wyjścia − nie chciałabyś pracować, to by cię wykończyli. Ja do domu zajechałam we Wielką Środę, a Wielkanoc była pod koniec marca. W szkole zakonnej. Do jesieni byłam w domu, a jesienią pojechałam do szkołySzkoły Gospodarstwa Domowego w Lublinie. Tam wszystko się robiło to, co w domu się robiło, ale uczyć też trzeba się było, a jakże. Tam uczyły zakonnice − szarytki bezhabitowe. To chyba w życiu najmilej Praca przy ulu fot. z albumu Felicji Lachowskiej 52 Panorama Główczyc fot. z albumu Felicji Lachowskiej mieście, ferie, a później po feriach- koniec nie ma szkoły, skończyło się. Były takie ogromne słupy. I się cieszyli bo ktoś tam z rodziny się znalazł i żyje. Tym ludzie żyli, tym się cieszyli. Że przeżył, że żyje. No a raz w miesiącu szliśmy do kina też, ale nie sami, tam nie było samowolki. Były tak dyżury wyznaczone, że tam parę dziewczyn mogło wyjść. Tam byłam do 1 947 roku, jak było pierwsze głosowanie, to był bodajże luty jak Polska Ludowa się formowała. Bo to było, że jedni chcieli Polski Podziemnej, a drudzy chcieli Polski Ludowej. I wygrała Polska Ludowa. Wybory były, poszła reforma rolna, majątki rozpracowali, dostali chłopi ziemię, no i jak wygrali, tak rozchrzanili całą szkołę od razu. To wszystko − zakonnice ze szpitala won, ta szkoła też była zlikwidowana. Wszystkie zakonnice, nawet jak miały tam swoje domy, wszystko pozabierane było. Przecież my jako młodzi ludzie w politykę się nie angażowaliśmy, przecież nie było radia i telewizji, i głośników, ale tyle co na Dom. Ja przyjechałam do domu, to moi rodzice mieszkali tu na tych terenach, bo wyjechali w 1 946 roku, mieszkali w Drzeżewie. To było 1 947 zimą, a w 1 948 roku już brałam ślub z mężem. Mąż w wojsku był i go na stołówce u zakonnic poznałam. Tam do nas na stołówkę przychodzili tacy fajni goście, jak się chcieli z nami umawiać, to dawali nam karteczki. 4 kwietnia 1 948 roku brałam ślub w kościele w Główczycach. Ksiądz Gołąbek ślubu udzielał. Jesienią tego roku wyjechałam stąd z mężem, bo mąż nie chciał tu mieszkać. Nawet nie chciał słuchać o tym, pochodził z Lubelskiego ‒ tam mieli swoje ziemie, swoje gospodarstwa. Lubelskie to było takie dosyć zamożne. Tam mieszkała jego siostra, no i tam mieszkałam 1 8 lat. A w 1 965 roku żeśmy wrócili z powrotem, bo mąż zaczął chorować, nabawił się pyli53 Naprawa motoru, podwórko przy ul. Ciemińskiej fot. z albumu Felicji Lachowskiej cy krzemowej. Przez 1 0 lat był szlifierzem w takich dobrych zakładach, w których wszystko szło na eksport, dobrze zarabiali, ale musiał wyrobić 250 % normy, to wtedy zarobił. Zmarł w 1 980 roku, mógł pożyć, co on miał 58 lat, to nie taki stary. Jeszcze do południa jeździł samochodem, a o godzinie 21 .1 5 wieczorem już nie żył. szanse życia. Bo było takie prawo, powiedzmy, że ktoś miał swój dom czy kamienicę, ale był ograniczony ‒ tylko 1 1 0 metrów na właściciela, a resztę wszystko upaństwowili. I kwaterunek, rękę położyli i właściciel nie miał nic do gadania, jeszcze stróżem był. Ja najpierw pracowałam z mężem w spożywczym sklepie, w piekarni, a mąż pracował obok w sklepie. Poszliśmy pracować do handlu ‒ tam mało płacili, ale dostało się mały kącik jakiś. Później żeśmy poszli na akord do pracy, bo się więcej zarabiało - ja pracowałam w fabryce żarówek „Osram”, a mąż pracował jako szlifierz. Najlepsze czasy to wam powiem były za Gierka, bo tak ludzie po wojnie się dorobili czegoś. Przecież Gierek wprowadził emerytury dla kobiet oraz urlop macierzyński. Za Gierka też trzeba było pracować, tylko że to była lepsza płaca. Praca. W mieście też ciężko się żyło. Nie było mieszkań, to było najgorsze, a nalot był napływowy, zakładów pracy bardzo dużo, była praca dla młodych ludzi. Jednak ta Polska się budowała i ja tak mile wspominam tamte czasy. Jak była praca, to nieraz po trzy rodziny się mieszkało w jednym pokoju jakiś czas. Bo bloki zaczęli budować dopiero na początku lat 60, a tak nie było mieszkań. Zakład pracy zorganizował okres przyuczenia, sześć tygodni i przyuczyli do zawodu, dawali pracę, jakiś kąt sobie ktoś poszukał i już były 54 Praca w polu . Na polu wszystko trzeba było ręcznie, tylko zimą wolne. Praca dużo czasu zabierała, sama młocka, dojenie krów. To jest taka robota nigdy nie skończona, bo rano zrobisz, a wieczorem trzeba zrobić to samo. Niektórzy rolnicy mieli maszyny swoje do młócenia-na szczęście Rosjanie nie wzięli wszystkich. Ale snopki też trzeba było rzucić do stodoły. I jeszcze te kontyngenty męczyły, bo miał wyznaczone tyle i tyle litrów mleka, tyle mięsa, to oni grosiki za to dostali, nie dostali takiej ceny, jak sprzedaliby na wolnym rynku. Felicja Wołczyk (Lachowska) fot. z albumu Felicji Lachowskiej Dom rodzinny Felicji Lachowskiej na ul. Ciemińskiej - 1 938 r. fot. z albumu Felicji Lachowskiej 55 Emilia Zimnicka „A później to były już wiejskie zabawy. Tam gdzie się urodziłam, były bardzo ładne strażackie zabawy. Byłam małą dziewczynką, ale wolno nam było do ósmej godziny tam iść i potańczyć.” Z iemie Odzyskane. Moje pierwsze pierw przecudowne lipy. Wielkie, pachnące lipy. I te domy... To były lata siedemdziesiąte, bodajże 1 971 -72. Było tu wtedy więcej domów i kawiarnia, której teraz już nie ma. No i ludzie − Izbica to była wieś, która żyła. Było tu dużo łąk, dużo bydła. Pamiętam, że ludzie chodzili do zlewni. Przy zlewni, przy sklepie, odbywało się tak zwane „życie towarzyskie”, kto wypił, ten wypił, ale coś się działo, odwrotnie do tego, co jest teraz. Niewiele się dzieje. Poza tym kiedyś było tu więcej autobusów, ludzie mogli dojeżdżać do pracy. Była szkoła, której już nie ma. Taką instytucją, która gromadzi w tej chwili ludzi, jest kościół, piękny kościołek z 1 930 roku. spotkanie z Izbicą było takie, że mieszkałam w Główczycach i z mężem Zimnickim jeździliśmy do Izbicy na zabawy. Zachwyciły mnie tam naj- Przed przybyciem do Izbicy pracowałam w innych miejscowościach na Ziemiach Odzyskanych. Zostałam tutaj wysłana, ponieważ dyrektor szkoły uznał, że mam to śmiałe spojrzenie, że się nadaję. Tamtejszy Urząd Pracy w Pajęcznie zawiadomił, że mogę podjąć pracę na terenach Ziem Zachodnich i to po maturze, bez kursu. Zostałam skierowana do pracy w szkole w Dalęcinie koło Szczecinka. Wyglądało to w ten sposób, że przyjechałam 28 sierpnia licząc się z tym, że będę miała gdzie mieszkać. Okazało się, że nie. Emilia Jastrząbek (Zimnicka) marzec 1 956 - matura 56 blioteki, pani Nowelskiej. Antoni Choma, który był sekretarzem Partii w Izbicy, bardzo lubił czytać. Wpadł kiedyś do tej biblioteki, pytając, co tak zimno, jak tu można wytrzymać? Klnie, biegnie do Gminy, nie wiem, kto był wtedy sekretarzem. Wiele czasu nie minęło i przywieźli przyczepę węgla. I dopiero wtedy było grzane, a pani Nowelska miała prawo sobie napalić… Pracę w bibliotece wspominam dobrze. Ta pani była bardzo dobrym organizatorem. Jej córka była na studiach w Łodzi, skończyła studia wzornictwa tekstylnego. Ale pięknie malowała. Dziś jest jedną z uznanych malarek w całej Polsce, a może nawet Europie. Mieszka w Katowicach. Nie było nawet kierownika, bo wyjechał gdzieś w sprawach związanych ze szkołą. Przyjechałam i stanęłam koło tej szkoły − dziewczyna z malutką walizeczką, z bielizną, wiele nie miałam. I nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale podeszła niewiele starsza ode mnie kobieta i mówi: „Co ty dziecko tu płaczesz?”. Ja na to, że przyjechałam tutaj do pracy i nikogo tu nie widzę, jestem zmartwiona i zmęczona. A ta pani mówi tak: „Nazywam się Benko Julia. A jak ty się nazywasz?” „Emilia”. „No to będziesz teraz mieszkała u nas”. Okazało się, że Dalęcino to była wieś Łemków i Ukraińców. Był tam tylko jeden Polak − Szymczak. W szkole, w której uczyłam, dyrektor też był Ukraińcem − Unyszko. Oprócz tego, że lekcje były polskie, to również były prowadzone po ukraińsku. Nauczyłam się śpiewać i mówić po ukraińsku. Płynnie mówię do tej pory. Ludzie, których zapamiętałam, byli bardzo serdeczni, dobrzy, pomimo swoich przejść. Pamiętam, że jadłam wszystkie rodzaje pierogów, jakie tylko były. Później przeniesiono mnie koło Koszalina do miejscowości Poboć (koło Bobolic), gdyż samotnych nauczycieli to tak przerzucano. Przeniesiono mnie i tam poznałam mojego męża, Leona Zimnickiego. On nie mógł znaleźć tam pracy, bo pracował w lesie. Przenieśliśmy się więc do Mikorowa i tu dostałam mieszkanie. Pracowałam w Mikorowie, za Potęgowem. Mąż miał pracę w mieszalni pasz. Następnie przybyliśmy na nasze tereny. Mój mąż dostał mieszkanie na folwarku, tutaj w Rówienku. Tam mieszkałam i pracowałam w bibliotece z panią Nowelską. Wtedy było bardzo duże czytelnictwo. Wtedy działała Partia, ludzie dużo czytali. Wielu ludzi przychodziło do biblioteki. Ja bardzo lubiłam czytać, czytałam już mając 5 lat. Praca ta bardzo mi pasowała. Była jedna taka sytuacja, komiczna, ale świadcząca wtedy o roli Partii: było bardzo zimno w tej bibliotece i w mieszkaniu u kierowniczki bi- Pan Marian Pilarczyk wspominał jak wyglądała Izbica zaraz po wojnie. Opowiadał, że jeszcze byli tu Niemcy. Polacy nawet pomagali niektórym. Komu pomagali, to pomagali, ale Niemki były źle traktowane. Odezwało się to, co oni robili z Polakami podczas wojny… Wszystko tu wyglądało inaczej. Koło Pilarczyka były obory, ładne pogrodzone łąki. Ludzie wspominali, że dobrze gospodarzyli. Było też tak, że ktoś założył spółdzielnię produkcyjną, ale zapisały się do niej same nieroby i długo się to nie utrzymało. Gdy tu przyjechałam, to pamiętam ogromne stada krów, wielkie. Ludzie byli bardzo pracowici, prawie wszyscy coś hodowali. A w tej chwili nie ma już nic. Niedługo dzieci zapomną, jak krowa wygląda. I zbi ca. Mój znajomy pamiętał też izbicki pałac, to było po wojnie. Nasi miejscowi go rozgrabili. Kiedyś nie było materiałów budowlanych, więc co się dało, to zostało porozbierane i wywiezione. Ale zapamiętałam taką charakterystyczną rzecz: przyjechał tu kiedyś pewien pan, przedstawił się jako von Rosse. Nie rozumiałam, co on mówił, ale pokazywał na park. Zaprowadziłam go do pani Jaskólskiej, która umiaPałac. 57 wielkie gary bigosu, przygotowywały dużo różnego jedzenia. ła mówić po niemiecku. Okazało się, że mężczyzna pochodzi z Kwakowa i właściciele tego majątku byli jego kuzynami. Pochodził po parku, ale nic nie znalazł, jedynie porobił zdjęcia. Nie było już tam nic, śladu, tylko fundamenty. Jest też wzgórze porośnięte dębami, gdzie Niemcy podobno pobudowali bunkry. Miejscowi opowiadają, że niby tam za czasów hitlerowskich budowano rakiety V2, że jakieś doświadczenia robili w tych bunkrach, że byli tam więźniowie, którzy przy tym pracowali. Gdy chodzi się tam na grzyby, to widać wyloty, ale nikt tam do środka na pewno nie wszedł. Bo gdyby tak było, że coś tam jeszcze zostało, to przecież by tam poszli z wykrywaczami. Każdy się boi, bo może być tam zaminowane. Ś l ady przeszłości . Piękny w Izbicy jest też kościółek. Remontowany jest w miarę możliwości mieszkańców. Kiedyś był protestanckim kościołem, ale po wojnie został odremontowany. Kiedyś coś w nim wynaleziono, bodajże stare obrazy, malowidła ścienne też są, ale niewiele. Charakterystyczna jest jeszcze świetlica. Kiedyś zbierali się tam ludzie, a dziś to miejsce, gdzie przychodzą tylko dzieci. W przeszłości odbywały się tam co tydzień zabawy, przyjeżdżali ludzie z całej okolicy, też z Główczyc. Miejscowe kobiety gotowały Kości ół. Na cmentarzu, jeszcze w latach siedemdziesiątych widziałam wiele nagrobków z niemieckimi nazwiskami, ale chyba o polskich korzeniach. W tych nazwiskach były nazwy ptaków, zniemczone nazwy. Czy może słowińskie, kaszubskie, trudno mi powiedzieć. Później, za komuny, zgarnęli to wszystko. Teraz został tam tylko cmentarz na uboczu, który ksiądz odwiedza na Wszystkich Świętych. Poza tym tamtędy Niemcy gonili jeńców, wielu ich tam poginęło, podobno tam byli rozstrzeliwani. A w Gaci, w domu gdzie mieszka teraz Bach, podobno byli ludzie zamknięci i zagłodzeni. Lubię bardzo miejsce nad jeziorem, w stronę państwa Pilarczyków. Jest tam ładna zatoczka, pływają łabędzie, jest tam bardzo pięknie. Jest też taka ścieżka do jeziora przez trzciny, również ją bardzo lubię. Inne miejsce, też nad jeziorem, w stronę Gaci, tam gdzie rzeka Łeba przepływa, też lubię. Ten Zoll lubię. I Lisią Górę. Są takie lokalne nazwy, na przykład Ameryka, Mile, później Paryż, to tam, gdzie mieszka leśniczy. Bielówka jeszcze jest, to jest po lewej stronie, jak się jedzie za tę Amerykę. Tam było kiedyś kilka domów, teraz już je zburzyli, tam gdzie J ezi oro. Kąpielisko na Jeziorze Łebsko fot. z albumu Emilii Zimnickiej 58 dy była szkoła u nas w Zamościu. Więc chodziłam do szkoły i umiałam dobrze czytać i pisać, a w pierwszej klasie byli chłopcy, którzy mieli 1 4, 1 5 lat, nawet 1 8. No, ale to była wojna... To było bardzo śmieszne dla mnie, ja taka malutka, wiele takich małych dziewczynek, a tu takie dryblasy. I to wszystko musiało jakoś tę szkołę skończyć. Przecież była nawet taka polityka, by szkołę kończyć. Pamiętam też, że były u nas prowadzone kursy dla analfabetów. Brali takie stare babcie, które nic nie rozumiały, ale je jakoś uczyli tych liter. Moja sąsiadka, pani Kładkowa, wszystko przekręcała, to był cały cyrk. A i tak się ani czytać, ani pisać nie nauczyła, przecież to było za późno. W pewnym wieku to człowiek już nie może, nie jest ten umysł już taki chłonny. Drużyna harcerska z Izbicy fot. z albumu p. Tułaza Dzieciństwo. My dzieci głównie paśliśmy krowy. Każdy miał kawałek łąki i pasł te krowy. Dziewczynki na łąkach grały w kamyki. Chłopcy mieli takie powbijane kijki, nie pamiętam, jak ta gra się nazywała. Kij był, kamyk i się uderzało. Chłopcy się tak bawili. Ja to mało, raczej nie, ja sobie śpiewałam, wymyślałam różne rzeczy, gdy pasłam krowy. W szkole graliśmy w piłkę i w klasy. Była też zabawa „Chodzi lisek koło drogi”, bawiliśmy się w chowanego, w ciuciubabkę, w pomidora. A później to były już wiejskie zabawy. Tam gdzie się urodziłam, były bardzo ładne strażackie zabawy. Byłam małą dziewczynką, ale wolno nam było do ósmej godziny tam iść i potańczyć. Człowiek umiał tańczyć, ja do tej pory potrafię zatańczyć walczyki, oberki. Był u nas bardzo uzdolniony zespół. Były zabawy, taka była rozrywka. A poza tym była ciężka praca. Odbywały się też zabawy wiejskie na 22 Lipca. Ale w tym czasie mój tata miał pole i mogłyśmy sobie tylko popatrzeć na tę zabawę, bo człowiek był wymęczony. Kiedyś nie było snopowiązałek, kosiło się zboże ręcznie i podbierało się sierpem. Snopowiązałki mieszka Lewandowski. Innych nazw nie znam. Wiersze. W czasie wojny mój dziadek czytał książki. I zawsze mnie ciekawiło, jak to z tych czarnych literek on coś tam czytał. I tak dziadziuś mnie nauczył czytać. A później takie małe dziecko jak ja pasło krowy, to sobie coś wymyślało. Jak słuchałam „Potopu” to sobie nawet wymyśliłam jakiś wiersz. Układałam wiersze, od tego się zaczęło. Natchnienia szukam w pięknie naszej izbickiej przyrody. Tam się rano wstanie, wiosną albo latem, to słychać jedną wielką orkiestrę ptasią. Ptaki rozmaite. To jest coś wspaniałego. Rankiem, gdy człowiek wstanie, wszystko jest we mgle, słońce prześwituje, a te ptaki tak cudownie śpiewają. Stąd mam natchnienie. No i przecudna przyroda, bujna roślinność, lasy… Piękna jest ta ziemia. Może nie jest zbyt przyjazna dla ludzi, ale jest piękna. Po wojnie chodziłam do szkoły. Ponieważ nauczyłam się czytać w wieku pięciu lat, a do szkoły poszłam w 1 945 roku, już wte59 fot. z albumu Emilii Zimnickiej były później. Następnie pojawiły się kombajny i jak wszędzie wkroczyła nowoczesność. dostali jakiś poczęstunek czy wódki. No i przygotowania do Świąt. Przed Świętami jest Adwent, więc był post. Nie można było jeść tłustego mięsa, tylko jadło się ziemniaki z kapustą. Kapustę robiono z lnianym olejem. To była bardzo smaczna rzecz. Wprowadzili to księża, ale uważam, że to był bardzo zdrowy obyczaj, ludzie się nie musieli objadać, to było bardzo dobre. Jak przyszedł Nowy Rok robiliśmy sobie psikusy. Pamiętam, że w Sylwestra żaden wóz stojący na podwórku się nie ostał, bo wciągali je gdzieś na dach albo coś tam rozmontowali. A tam, gdzie mieszkały panienki, to malowali szyby farbą olejną albo jakimś wapnem. U nas, tam skąd pochodzę, w drugi dzień Świąt w kościele sypali z chóru owsem. Po domach chodzili też muzykanci i pogrywali ludziom, za co dostali jakiś kieliszek wódki, czy poczęstunek. Chodzili do wszystkich gospodarzy. Pamiętam też bardzo dobrze kolędników, którzy wędrowali z Herodem. Pamiętam tego króla… To chłopcy chodzili, tacy nawet do 1 8 lat. Były bardzo silne mrozy, a oni chodzili po wszystkich domach i też Wojna. Pamiętam jeszcze pod koniec wojny, jak były bombardowania koło Radomska. Okna były pozasłaniane takim siwym papierem. W nocy musiało być wszystko pozasłaniane. Pamiętam też straszną rzecz, jak w Radomsku (to było miasto powiatowe) spędzili ludność z okolicy i Niemcy odstawili pokazówkę. Przeprowadzili pacyfikację Żydów: dzieci łapali za nóżki, tłukli o mur, rozstrzeliwali Żydów. Ludziom nie wolno było płakać, 60 tylko patrzeć. Mama zasłoniła mi oczy, niewiele z tego pamiętam, byłam zbyt mała. Tylko jeszcze zapamiętałam wycie syren i krzyk. Jeszcze dziś budzę się czasem w nocy wystraszona. Później mi mama opowiadała, że całymi ulicami płynęły strumienie krwi. Wiele rzeczy pamiętam, których ludzie już Praca w polu: Wilhelm Biliński i Janina Szary nie pamiętają lub mo- fot. z albumu Jadwigi Bilińskiej że nawet nie wiedzą. Mój dziadek przed wojną był wójtem. W czasie wojny już nie, przeprowadzona eksterminacja Żydów, to miał tylko gospodarkę, ale znał dobrze ję- już kolejni mieli być Polacy. Były sporzązyk niemiecki. Opowiadał, że gdy była dzone listy Polaków, chorych, starszych, którzy mieli być przeznaczeni na wywózkę do obozów, do likwidacji. Tak dziadek opowiadał. Starsi Polacy mieli być wykończeni, a młodzież miała kończyć szkołę do czwartej klasy, żeby tylko umieć liczyć. Młodzi nie byli przeznaczeni do mordowania, tylko do roboty. U nas na posterunku był Polak, przechrzczony Litz. Ale on nazywał się Liść. Na tym posterunku strasznie mordował Polaków. Niedaleko przebiegała granica między Generalną Gubernią a Reichem i tak było, że szmuglowali. W Guberni nie było jedzenia, a znów w Rzeszy nie było ubrania. I zabijali świnie i przemycali za tę granicę. Pewnego dnia złapał ich ten Litz, wgonił do chlewa i widłami żywcem zadźgał. Na oczach matki… Mój wujek musiał wieźć ich na posterunek, nie kazali mu się oglądać. Gdy wrócił do domu, to miał pół głowy siwej. Młody kawaler, miał 25 lat. Gdy się skończyła wojna, Litz stamtąd uciekał, ale go dorwali i załatwili na miejscu. Pamiętam, że jadałam wtedy dużo ryb. Tam do Warty dopływa rzeka Struga. Kiefot. z albumu Emilii Zimnickiej dyś było tam pełno różnych ryb. Wujek 61 Dawniej ludzie sobie pomagali, może nie zbierała się cała wieś, ale rodzinami, z sąsiadami kopali ziemniaki motykami. Wieś była jak u Reymonta Lipce, według pór roku, żniwa robiono wspólne, jeden drugiemu pomagał. Póki koszono zboże kosą i sierpem, to schodzili się sąsiedzi i sobie pomagali. Później były dożynki, jeżdżono wozami do Strzelec, chleb tam piekli, była zabawa i bardzo wesoło, dużo radości. Mój ojciec był strażakiem, zastępcą komendanta, wszelkie uroczystości oni organizowali. potrafił łowić, więc bardzo dużo ich jadłam. Poza tym były tam też torfy, które ludzie kopali na opał. A w tych torfowych dołach były ogromne sumy, wielkie, z wąsami, pamiętam, że się ich bałam. Ryby to tam się jadło, ludzie nie mieli dobrobytu, wiadomo jak było, wojna. Z kolei moja mama brała rower i jeździła do ogromnych lasów pod Częstochowę. Jak się jedzie do Częstochowy to są lasy, a nawet kiedyś opowiadano, że w lasach tych gromadzili się zbójcy i napadali na ludzi zmierzających na pielgrzymki. W tamtych czasach ludzie ręcznie kopali ziemniaki; pamiętam, że po wykopkach mama jechała i przywoziła stamtąd wielkie koszyki zielonych i siwych gąsek oraz innych grzybów. Tam właśnie, w tamtejszych wioskach, ludzie żyli z grzybów, suszyli i sprzedawali je w Częstochowie. Ja nigdy nie byłam w tych lasach, ale pamiętam, że mama przywoziła te grzyby, bardzo pachnące. Tak… kiedyś było inaczej, człowiek był młody, w tym wszystkim było dużo inwencji ludzkiej, był jakiś główny organizator, ale ludzie to wszystko robili sami. I z serca. Może dlatego wszystko to było takie żywiołowe i zapadło w pamięć. Wspólna praca przy układaniu chodnika na ul. Szkolnej w Główczycach Z kielnią doktor Tytus Zawadzki 62 Dowód tożsamości konia z 1949 r. Dokument ze zbiorów Emilii Zimnickiej 63 Henryka Baszko "Wszyscy żyli zgodnie, potem, w czasie wojny to wszystko się zmieniło..." W ołyń. Urodziłam się i dorasta- działa się, że potrzebne są dziewczyny do pracy w kuchni, moja mama powiedziała, że mogę tam iść pracować i pomagać kucharce. Niemcy, u których pracowałyśmy byli życzliwi dla Polaków. Na Boże Narodzenie dostaliśmy od Niemców wódkę i papierosy. Pewnego dnia, po południu, ostrzegli nas, że dzisiaj po obiedzie Ruskie mają atakować. Moja mama, siostra i brat, poszli do piwnicy, pociski leciały, była strzelanina. Ruskie okrążyli Niemców i żeśmy byli 8 tygodni okrążeni w tym Kowlu. Mama w końcu mówi: „Niech mnie zabiją, ale ja nie chcę siedzieć w tej piwnicy, wolę do domu!”. Następnie, po kilku dniach przyszło SS, to ci Niemcy byli niebezpieczni, bo na innych nie można narzekać. Dowiedziałyśmy się następnie od oficera, który mówił po polsku, (podobno był to Polak spod Poznania), że pociąg towarowy będzie jutro i jeżeli mamy jakąś rodzinę, to możemy jechać na zachód. Przyjechaliśmy pociągiem do Chełma, stanął ten pociąg w Chełmie, no i mama mówi: „Co będziem tym towarowym jechać, do Łukowa będzie pociąg osobowy”. Część ludzi (z pociągu towarowego) uciekła, część została. No i zaczęła się łapanka, to żeśmy do stacji uciekali, która była blisko pociągu. Przy łam w Jeleńcu (powiat Łuków na Wołyniu), w drewnianym domu, w którym podczas zimy ściany w środku pokrywały się lodem. Następnie wraz z rodziną wyjechaliśmy w 1 931 roku do Kowla i tam aż do wojny mieszkaliśmy w podmiejskiej wsi Brzezina. Mieszkając na Wołyniu, nie znałam języka ukraińskiego. Wszyscy mieszkańcy mówili w swoich ojczystych językach, ale rozumieli się wzajemnie. W okolicy znajdowała się także polska wioska Zasmyki, mieszkali w niej tylko Polacy, tam mieli straż polską, były też kościoły katolickie: w Zasmykach, Hołobach i Kowlu. W szkole uczono w obu językach, dzieci polskie i ukraińskie nie miały obowiązku nauki obcego języka. Dyrektor szkoły podstawowej nie zmuszał polskich dzieci do nauki języka ukraińskiego. Do naszej szkoły uczęszczało tylko troje polskich dzieci, reszta to były ukraińskie dzieci. Wszyscy żyli zgodnie, potem, w czasie wojny to wszystko się zmieniło. Wojna. Po dwóch latach od rozpoczęcia wojny, w 1 941 roku, Niemcy zaatakowali. Przegonili Ruskich, ale nie trwało to długo gdy znów nadszedł front − tym razem to Niemcy się cofali. Moja koleżanka dowie- 64 Pan Nowosielecki podczas odbywania służby wojskowej - Chomietowa 1 951 r. fot. z albumu Krystyny Nowosieleckiej stacji był ogrodnik, który słysząc, że jest łapanka, ukrywał nas przez tydzień u siebie w domu, w ogrodzie. Było nas kilkoro: sąsiadka, co jej męża zabrali Niemcy na okopy, jej dwoje dzieci i nas było pięcioro. Najmłodszy mój brat miał tylko dwa latka. w Starkowie, urodził się nam syn Bolesław. W 1 960 roku przyjechaliśmy na Pomorze, do Główczyc. W 1 966 przeprowadziliśmy się do Klęcinka, właścicielka mieszkania, Pani Just (z. domu Wiśniewska) wyjechała do Niemiec, a że miałam pięcioro dzieci, to przepisała na nas mieszkanie. Pani Just była Polką, pracowała w przychodni jako pielęgniarka, jej mąż był Niemcem. Na zachodzie. Gdy w końcu dotarliśmy do Jeleńca, do brata, to tam zostaliśmy dwa lata, a gdy Polacy przejęli Gorzów Wielkopolski to tam właśnie pojechaliśmy i przez jakiś czas mieszkaliśmy, a stamtąd dalej do Starkowa (koło Suchorza na Pomorzu), gdzie mieliśmy gospodarstwo. Właśnie w Gorzowie poznałam swojego przyszłego męża, Władka, który był tam sołtysem. On się później zapytał mamy: „Ma Pani jakąś córkę?”, mama: „Tak, mam”. I tak się zapoznał ze mną ten mój mąż Władek. W lutym 1 947 roku, już Życie codzienne. W latach 60-tych w Klęcinku było niewiele budynków: wozownia (obecnie budynki firmy Ulenberg na krzyżówkach), tam pracował mój mąż Baszko. Okolica była zapuszczona - pełno było ścieków i zarośli. Nowe były tylko PGR-y i mieszkania dla robotników. Ze starych poniemieckich, został tylko budynek wielorodzinny przy ul. Słupskiej. Za nim stał budynek Zakładu Naprawczego 65 świnie, kury, sadziliśmy również chryzantemy na sprzedaż. Wychowywanie dzieci nie było proste − w sklepach nie było jedzenia, wszyscy byli biedni i musieli oszczędzać pieniądze na żywność, nie było ubrań w sklepach, każdy szył dla siebie lub robił na drutach. Materiały i wełna były wszędzie dostępne. Ja ciuszki dla dzieci otrzymałam od brata, który mieszkał w Niemczech. Dzieci prowadzane były do szkoły w mundurkach − granatowe z białymi kołnierzykami szydełkowymi − robione przez mamy dla dzieci. Książek nie było wtedy dużo, do języka polskiego i do matematyki, noszone w zwykłych tornistrach. Pewnego razu kupiłam los na loterii i wygrałam małego Fiata, którego musiałam odebrać aż z Koszalina. Od tego momentu częściej nasza rodzina wyjeżdżała poza Klęcino: na grzyby, na ryby do Izbicy, do Łeby na plażę. Po raz pierwszy byłam na plaży w Łebie z pracownikami (pojechaliśmy autobusem zakładowym). Pamiętam, że morze było spokojne, plaża czysta, wypożyczyliśmy drewniany kosz do opalania. W Izbicy też się opalaliśmy, jednak bez kąpieli w jeziorze. Mężczyźni w tym czasie łowili ryby. Nie było też kąpielisk nad jeziorem, wszędzie rosły krzaki. W latach 60-tych czas wolny spędzaliśmy głównie w domu, odwiedzaliśmy się po sąsiedzku na pogawędki przy jednoczesnym wykonywaniu prac domowych: gotowania, sprzątania, pielenia grządek. fot. z albumu Teresy Janusewicz Maszyn Rolniczych, obecnie zburzony. Mąż był tam kierownikiem. Nie zarabiał dużo, dostawał niecałe 3000 złotych pensji, więc rodzina nasza musiała oszczędzać. Jeszcze jak mieszkaliśmy w Starkowie, to mąż został radnym, jeździł na spotkania do Miastka. Skończył 3-letnie technikum w Koszalinie, dzięki któremu został kierownikiem Zakładu Naprawczego w momencie, gdy poprzedni kierownik przeniósł się do Damnicy. Część pracowników nie zgadzała się żeby Pan Baszko został kierownikiem, ale dzięki poparciu Dyrektora ze Słupska udało mu się objąć to stanowisko w styczniu 1 960 r. Zmarł na wylew 21 października 1 990 r. Przez pracę chorował na serce, stale był zestresowany, bo ciężko było mu ułożyć sobie relacje z pracownikami. Oprócz pracy męża, mieliśmy też małą gospodarkę: kaczki, gęsi, Telewizor. Pierwszy telewizor w Głów- czycach był chyba u Pani Kłosowej. Drugi w Zakładzie Naprawczym Maszyn Rolniczych, zakupił go Pan Włodzimierz Baszko. Mieszkańcy spotykali się, by wspólnie pooglądać telewizję, gdy film był dla dorosłych, to dzieci były odprawiane do domu. 66 1 Maja 1953 r. - kiermasz książek przed GOK - p. Koniszewska, J. Śpiewak fot. z albumu Ireny Śpiewak Dożynki w Główczycach - 1951 r. p. Nowelski na koniu fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku. Sygnatura HP113-D fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku. Sygnatura HP92-E 67 J ózefa i S tan i sław S zm aj dowi e „J ech al i śm y tu dwa tygodn i e w wagon i e towarowym . Tam były krowy, świ n i e, dzi eci i starsi wszyscy razem .” J ózefa S zm aj da P się nie bali − jak samoloty leciały, to wchodzili na płoty, myśmy to się bali. n a Pol akach . Kiedyś nie robili różnicy (kto Polak, a kto Ukrainiec). Kiedyś jak się ożenił Ukrainiec z Polką, to jak były dzieci i byli chłopcy, to chrzcili w cerkwi, jak była dziewczynka, to była w kościele jako katoliczka i już należała do Polaków. Dlaczego tak robili ja nie wiem, taka polityka ich była. Nazywam się Józefa Szmajda, urodziłam się w miejscowości Zaszków, województwo lwowskie, tak 1 0-1 5 kilometrów od Lwowa. Nas było czworo, gospodarstwo nieduże. Tata dom wystawił w 1 939. Moja mama miała taki stary domek, a tata był taki majsterkowicz-stolarz i inne rzeczy potrafił robić. Było ich dwóch braci i ojciec i postawili ten dom. Jak przyszedł Rusek, to gdy zobaczył dom powiedział: „Wy kułaki i na Sybir z nimi!”. Tata ukrywał się, a nas chcieli na Sybir wywieźć. 26 czerwca 1 941 roku mieliśmy transport, ale 22 czerwca Niemcy uderzyli i tym sposobem nam się udało i zostaliśmy. Mordy oczątek woj n y n a Kresach . Ta kuzynka była od mojej mamy, taka dalsza rodzina, ona była z Ukraińcem, no i miała dwóch chłopców. Jej mąż był Ukraińcem i też przyszedł do tej bandy w lesie i oni mu powiedzieli, żeby matkę zabił. A on nie chciał. Grozili, że jak jej sam nie zabije, to jego zabiją. Ten Ukrainiec trzymał ją w piecu co miał takie duże drzwiczki, chował ją tam przed nimi, a oni przychodzili i kontrolowali ten dom. W nocy ją zawsze wypuścił tylko trochę, żeby powietrza złapała i pochodziła i znowu ją w tym piecu trzymał. Jak ona przyjechała tu na zachód, przyjechała do Główczyc do kuzyna, to ona rzewnymi łzami płakała, co ona tam przeszła. Mój brat był ochrzczony w cerkwi, ale normalnie wychowany jako dziecko katolickie. Jak był wybuch wojny, pamiętam, była u nas jeszcze taka służąca, bo tata chodził po robotach, a nas dzieci małe, gdy myśmy uciekali do lasu jak bombardowali, to ona krzyczała: „Tylko czerwonego nie, tylko czerwonego nic!” Bo to chyba jak więcej czerwonego, to ruskie barwy. A myśmy byli taka ciemnota. Poszliśmy do babci siedem kilometrów pod Żółkiew. U nich 68 fot. z albumu Marii Terefenko broń: ponasadzane na takich dużych kijach od kosy siekiery, widły, bo oni innej broni nie mieli. Jak szedł front to Ukraińcy już mieli w planie żeby Polaków zniszczyć. Oni broni skądś nazbierali, od Niemców, czy kogoś, a Polak nigdy żadnej broni nie miał. No i się schodzili razem (Ukraińcy), to Polak co on mógł z tą siekierą na kiju? Wzięli człowieka połamali. Jak przyszli do domu, to potrafili męczyć te dzieci, a ty stoisz i się patrzysz, tu urzyna rękę, język urwie, przecież usta zrzynali, piersi kobietom urzynali. Oni chcieli koniecznie Polaków wyniszczyć. Myśmy o tym wiedzieli. Już w tamtej wiosce z Wołynia to się zaczęło i do nas przyszło. Mama mówi: „Nie ma sensu tu siedzieć, jedziemy!”. Wróciliśmy z rana do domu, no i zaczęli schadzki, wyjeżdżamy na zachód − nie ma sensu, na zachód, bo tam zamordowali, tu zamordowali, to tam któregoś kuzyna wzięli. No i tak myśmy wyjechali, na stacji U nas tato w domu nie nocował nigdy, a mama bała się nocować w domu swoim, bo mieliśmy duże okna, taki nowy dom, to taka babcia z Rosji była w okolicy i mieszkała w malutkiej chałupce i mama tam nocowała. Kiedyś pamiętam tato przyszedł i pukał w okna i wołał: „Uciekaj Wandzia, bo bandere idą!” No to gdzie uciekaj? On w domu nie nocował, tylko pod miedzą, pod kupką gnoju, to mama nas wzięła i była taka Ukrainka. Ona też tam należała do tej bandy ukraińskiej, bo z nimi chodziła. „Chodźcie do mnie, Wam się nic nie stanie”, mówiła. Pamiętam jałówka nam się cieliła, mama wszystko zostawiła i mnie przez taką rzekę i las do tej Nowiczki prowadziła. Tam przenocowaliśmy do rana, bo faktycznie nie było nikogo, a strzelanina była taka straszna. U nas na stacji to stały Madziary, to oni stali na stacji transport i oni słyszeli gdzieś tę strzelaninę i tak strzelali naokoło. Polacy próbowali się bronić, mieli taką 69 tygodnie w wagonie towarowym. Tam były krowy, świnie, dzieci i starsi wszyscy razem. Pamiętam, że na przystankach dawali nam jedzenie, śledzie i inne rzeczy, bo gotować to było niemożliwe. Mleko piliśmy surowe, a jedzenie dawali nam za darmo, w ramach przydziału. Stamtąd jechało siedem rodzin. U nas w wagonie były dwie rodziny − Śiwińscy i my. Mój brat chciał mieć jeszcze rodzeństwo, a Śiwińscy mieli małe dziecko i nie było żadnych warunków dla dziecka, to jak się napatrzał, to już nie chciał. Przyjechaliśmy na stację do Damnicy i tu nas wyładowano. Szliśmy pieszo i gnaliśmy krowę do samego Klęcina, ja z młodszym bratem. Z nami przyjechali jeszcze inni. Po drodze jeść nam się chciało to zbieraliśmy brukiew i ją jedliśmy. I tak przyszliśmy do Klęcina. Wcześniej przyjechała od Krupowej siostra i tu obrały nam siedlisko. Jak my tu przyjechaliśmy to w Klęcinie były jeszcze czołgi, stały na placu i koło zamku. Tam z kolei Ruskie mieszkali i później go zupełnie zniszczyli, powywozili różne rzeczy stamtąd. Pamiętam, że poręcze były ze złota, bogaty był ten zamek, a resztę to zniszczyli Polacy. Teraz to już nie ma żadnego śladu. W tamtych stronach, na Kresach, chodziłam do trzeciej klasy, a jak tu przyjechaliśmy go Główczyc to od razu zdałam do piątej klasy. Do Klęcina chodziły młodsze dzieci, mój brat Staszek i Mietek oraz siostra Krysia chodziliśmy pieszo do Główczyc. Z nauczycieli to była Stopikowska i taki grubszy Pan co był dyrektorem. Ja chodziłam tylko do szóstej klasy. Później nie chodziłam, bo mama była chora, miała astmę. Przychodziły z kuratorium skargi, ale co z tego, gospodarstwo było nieduże, ale było co robić. Mama chorowała i nie puszczano mnie do szkoły. Takie były czasy, trzeba było pracować na gospodarstwie. A później, jak wyszłam za mąż, to dalej pracowałam z mamą, bracia byli młodsi, a tata z mężem pracowali. mieliśmy już wszystko i siedzieliśmy, kuzynka została jedna sama. Jak chodzili te bandery przez noc, to by nas wyrżnęli wszystkich, ale zajrzeli że nie ma, postukali, postukali i poszli. Później kuzynka posiedziała sama, drzwi miała szafą zastawione. Jak słyszała, że stukają, to sama na tę szafę weszła, dzieci dwoje małych zostawiła na tym łóżku, bo co z nimi zrobić? Ale oni postukali, postukali i sobie poszli. Później pamiętam była taka wujenka mamy, a też taki nowy dom mieli, tam to już powybijali okna, drzwi wywalili. Mąż jej wrócił ze stacji, woła ją, a ona mówi: „Po coś tu przyszedł? Dopiero bandery tu były!” To on za te dzieci i na stację poszedł. A stacja była tak niedaleko, ze dwadzieścia minut. Już nikogo nie drażnili, bo wszyscy byli w tym transporcie na odjazd. Pojechaliśmy tam, a gospodarz mówi: „Nie wziął Pan konia, tu taka bieda, a teraz nie ma tyle koni, a tak by Pan zarobił!”, a tata: „Co ty, do Wołyni pojadę i przywiozę!”. Pojechał po tego konia, ale Ukrainiec zabrał jego konia. Tata chciał od niego konia, to nie chciał mu go oddać, chciał chociaż uprząż dostać, a Ukrainiec chciał, żeby tato do piwnicy po nią wszedł i tam chciał go zabić, ale uprzedziła go o tym moja kuzynka, która za tym Ukraińcem była. Tata przez płoty pobiegł szybko na stację. Ledwie żył. Wyjechaliśmy w Rzeszowskie na komorne, zostawiliśmy krowy, meble. Tylko jedna krówkę wzięliśmy. Była jeszcze wojna. Myśleliśmy, że wyjeżdżamy na 2-3 miesiące i jeszcze wrócimy. Jak przyszedł front, to było wysiedlenie Ukraińców. Pół roku byliśmy w Rzeszowskiem i te banderowcy przychodziły znad Sanu i palili wioski. Na szczęście do naszego domu nie doszli. Wtedy były takie zbiórki i ksiądz mówił, że idziemy na zachód na niemieckie tereny. Wyjazd na zachód. Do Klęcina przyje- chałam w 1 946 roku. Jechaliśmy tu dwa 70 Główczyce 1 963 r. III kl A wychowawca Pan Jaremko (szkoła podstawowa) Tadeusz Orłowski, Jan Iwanicki, Wojciech Kubicki , Włodzimierz Wojciechowski, Kazimierz Oczachowski , Wiesław Drużba, Roman Chyła, Andrzej Chustak, Lucjan Bugajski, Krystyna Krajewska, Barbara Zawieja, Zofia Bednarek, Ryszarda Chmiel. fot. z albumu Barbary Brylowskiej Jak już opowiadałam, w domu na Kresach zostawiliśmy jałówki, krowy, bo myśleliśmy, że wrócimy. Dobrze, że tę jedną krowę wzięliśmy. Jak przyjechaliśmy w Rzeszowskim to tam pracy nie było, dobrze, że tata miał fach i wszystko potrafił, tu jakiś piec postawił, tu coś poremontował i za to brał coś dla krowy na utrzymywanie. Z tą krową to przyjechaliśmy do Klęcina. Niemcy tu mieli biedniutko. Przynosili nam obierki, żeby dostać trochę mleka. My tu mieszkaliśmy z Niemcami jeden rok. Oni gotowali zupę z czarnego bzu, zabielili mlekiem i pyrkami, posypali solą. Ja jako dziecko to z nimi jadłam. Takie mieli jedzenie. Tato przywiózł nam 70 kilogramów jęczmienia. Tu nic nie było, kartofle były wykopane, ale ruscy zabrali, wywieźli. Na sali, gdzie obecnie jest świetlica było pełno zboża, ale oni to też zabra- li. Kto przyjechał pierwszy to jeszcze coś miał. My mieszkaliśmy z Niemcami. Mama nie umiała gotować, to Niemka gotowała, to zupę, to pyrki. U nich tak samo było, oni też pieniędzy nie mieli, bieda była tak samo jak i u nas Polaków. Później inni, jak mąż był z Warblina, przyjechali stamtąd, to był PGR, takie duże gospodarstwo. Oni mieli cebulę i zboża, wszystko tam mieli. Także, jak myśmy tu przyjechali, mama moja co z domu jeszcze wzięła, firanę, takie ładne czy coś, to wywoziła właśnie tam do Warblina i sprzedawała za kartofle, za zboże, za to, żebyśmy mieli za co żyć, bo tu nie było z czego żyć. Rosjanie. Mój młodszy brat biegał tam z koleżankami i widzieli jak to tam u Rosjan wyglądało. Mama była chora i ja by71 zwyczaje świąteczne to np. takie, że nie wolno było w Święta Bożego Narodzenia czy Wielkanoc czyścić butów. Pracowało się tyle tylko, co na gospodarstwie − przy bydle trzeba było robić. W domu nie wolno było nic robić, taka była dyscyplina. Raz do roku Święta i trzeba je uczcić. Trzeba było wcześniej wszystko przygotować. Mimo, że chciało się coś gotowanego, ale nic nie robiło się przez dwa dni Świąt. Męża mama to robiła barszcz z kiszonej kapusty na Wielkanoc i zaprawiała to śmietaną. W Wielkanoc to były jajka, babki i obowiązkowo szynka, na Święta Bożego Narodzenia też obowiązkowo szynka świńska. Jak się zabiło, to szynka była z kością. Babki zaś musiały być okrągłe. Święta kiedyś były weselsze, teraz to jest inaczej. łam najstarsza, to nie miałam na to czasu. Ale oni chyba nie pracowali, bo jak kiedyś zaszliśmy, to wódki mieli ponastawiane wszędzie: na krzyżówkach, przy krzyżu, przy szosie stała. Czołgi jeszcze były porozstawiane, to wszędzie Rusek siedział z pistoletem, ale co on pilnował, to nie wiem. Czołgów mieli sporo: na szkolnym placu stały ze dwa, tutaj stały też ze dwa no i ze dwa, na dole. Później stały nieczynne. Na wczasy wszyscy przyjeżdżali do tego zamku nad taki piękny staw, a oni go potem rozwalili. Później była taka duża łódka, to te Ruskie zaczęli na niej pływać i wziął się jeden utopił. To te, zamiast wziąć tego wyciągnąć, a była taka piękna duża tama, wzięli tę tamę wykopali i wodę spuścili, żeby tego Ruska wyjąć. Ta łódź stała do niedawna, zarośnięta. Piękny tu był staw z tamą, schody do wody, pełno kwiatów. Potem to Polacy wszystko zniszczyli, kwiaty wzięli powykopywali, nikogo to nie interesowało. Ani władze się za to nie brały, ani nic. Przychodzili też szabrowniki, to byli z Polski. Niemka co z nami mieszkała miała naprane takie piękne pościele, to jeden stał i pilnował, a drugi poszedł i co popadło wszystko z tego sznura pozbierał. Później Niemka poszła i znalazła w lesie, bo to co gorsze zostawiali w lesie. To po co to było szabrować i kraść? Wigilia. Później, jak już Niemcy wyjecha- li, to Święta były. Ci z Kurpi to nie mieli takich Świąt jak my, oni nie robili takiej kolacji wigilijnej. My robiliśmy po staremu. Jeszcze belę słomy kładło się w kąt. Ze wschodu przywieźliśmy tradycje. Robiliśmy pierogi, śledzie, kutię. Robiło się gołąbki bez mięsa. Piece były duże, chleb się piekło, ciasto, a po tym chlebie wsadzało się bigos. Bigos gotowano się nie tak jak teraz, gotowano warstwami i oczywiście wkładało się gołąbki. Szliśmy na pasterkę i jak wracaliśmy to jedliśmy te gołąbki, takie ciepłe, pieczone w tym piecu. Inne Ślub Anny i Józefa Kotłowskich fot. z albumu p. Kotłowskich 72 Kurs kroju i szycia fot. z albumu p. Starkowskich Kurpie. Ci z Kurpi mieli taką tradycję, że kocha, a rodzice na nic się nie zgadzają, bo on jest biedny, nic nie ma i za niego nie wydadzą. Chodzi i płacze i godzi się w końcu, że za Jaśka nie wyjdzie. Ten zeszyt z tym weselem Kierecka mi dała, bo wiedziała, że ja jestem zainteresowana i że za to się weźmiemy. Jeszcze Zosia Grzenik była wtedy przewodniczącą. Już sześć osób z tego zespołu nie żyje… w połowie postu tam gdzie były dziewczyny, to malowano okna popiołem, a tam gdzie dziewcząt nie lubiano to okna potrafili pomalować farbą. Później trzeba było myć i szorować. Przewracano płoty, to się nazywało śródpoście, taka była u nich tradycja. Klęcinianki. Ten zespół powstał, bo my zawsze mówiłyśmy, że trzeba coś zrobić. Pojechała Kierecka w swoje strony, takie wesele było u nich i jak przyjechała, to opowiedziała o tym. Jak pojechała drugi raz to przywiozła zeszyt z tekstami. Jak się uda, to w 201 3 mamy 40-lecie zespołu i mamy zrobić całe wesele. Bo wcześniej mieliśmy tylko fragment wesela, o tym jak młody przyjeżdża ze swoimi gośćmi do młodej. Jest w tym weselu jeszcze taka scena, że dziewczyna ma chłopca, którego Teraz mieliśmy przy promocji książki „Chłopi na Pomorzu” takie ciekawe zdarzenie. Spotkałam panią Szafarz, ona mnie poznała, a była tu w Klęcinie jak my zakładaliśmy ten zespół, czyli bardzo dawno temu. Ona tu przyjechała jak ta nasza sala była jeszcze ruderą, psy po niej latały, nic nie było. My próby robiliśmy po domach a to u Kardaś, a to u Kiereckiej. Ona tu przyjechała i mówi nam: „Macie salę, a wy próby robicie po prywatnych domach.” 73 Wtedy gmina coś dała. Nie było tam stropu bo wcześniej Ruskie mieli tam magazyn zboża. Dzięki zespołowi zrobiono salę i strop. bo moja córka była mała. Przyjeżdżała uczyć nas pani ze Słupska. Zawsze był pełen pokój, ona nas dużo nauczyła. Teraz już nikt nie szyje. Było nas 20 osób i zawsze się coś szyło. Drugi raz to już mieliśmy kurs tu na Sali. Załatwiła nam go Pani Marysia Babińska. Organizowałyśmy przy kole Dzień Dziecka, Dzień Matki, Dzień Babci, zawsze coś robiłyśmy. Mieliśmy trochę pieniędzy z zabaw i gmina nam trochę pomagała. Stroje, które teraz mamy to nam Gmina dała, a najpierw to robiliśmy zabawy i z każdej zabawy mieliśmy trochę pieniędzy. Wcześniej to ja z Romanowską same szyłyśmy stroje. Kardasiowa pojechała na Kurpie i przywiozła jeden cały oryginalny komplet. Tak jak miałyśmy w szkole zebranie, zrobili wszystko, ale oddali nam gołą salę, bez stołów, bez krzeseł, bez niczego. Kiedrowski, taki Kaszub, to nam ławki porobił, stoły-krzyżaki, aby coś było na tej sali. No to oni nam tak salę udekorowali. Miałyśmy pierwszy występ, właśnie ta Szafarz przyjeżdżała i ten Górski. Oni przyjechali do nas tak z cztery razy, pięć, na próbę. Trochę formowali nam mniej więcej wszystko, no i ten występ dałyśmy w Klęcinie pierwszy. Tak pamiętam, że bałam się strasznie tego występu, oni przyjechali: „Niech się Pani nie martwi!”. Zabawy. Na Sylwestra byliśmy też kiedyś w Wielkiej Wsi. Pojechaliśmy wozem konnym. My poszliśmy się bawić w pałacu, a inni odczepili wóz i wprowadzili do rzeki. Musieliśmy później wyciągać. Starsi Salą opiekowała się też Straż Pożarna i Koło Gospodyń. Mieliśmy przy Kole Gospodyń różne kursy: kurs kroju i szycia u Starkowskiej w domu. Było to w 1 954, Około 1 950 - 1 955 r. - na wozie K. Woźniak, w tle Posterunek Milicji w Główczycach fot. z albumu Marioli Barny 74 z Kurpi mieli taki zwyczaj przebierania się za dziadów. Starsza Tabakowa przebrała się i przyszła z Klęcina do Wielkiej Wsi w czasie Sylwestra, aby odegrać dziady. To samo robiono w czasie wesel. Teraz ludzie mają inne rozrywki, oglądają telewizję. A kiedyś, każdy szukał różnych rozrywek. Darliśmy pierze, spotykaliśmy się tam, Wybieranie ziemniaków gdzie ktoś miał pierze fot. z albumu Marii Terefenko do darcia. Śpiewaliśmy, rozmawialiśmy, czy też wódkę pili. Kiedyś, batę, alkoholu też nie było. Kiedyś na Boże jak zabrakło wódki, to tak zaczęliśmy gła- Narodzenie Kosińska narobiła wina, jak skać Stacha, żeby dał nam księżowską, te my się wtedy popiłyśmy (2-3 szklanki) która została z kolędy. Wtedy babcie mo- miałyśmy wtedy humorek, później chogły siedzieć do dwunastej czy pierwszej dziliśmy po wsi i kolędowaliśmy, nieraz w nocy. Tak później było wesoło. A teraz? była zrobiona szopka, a tak wymyślaliśmy. To każdy w sobie zamknięty. Nie było ra- Gospodarze za to dawali najczęściej kucha dia i ludzie spotykali się i opowiadali róż- lub nieraz grosza rzucili, ale przeważnie coś do jedzenia. Bo kiedyś na Święta to się ne historyjki, prawdziwe lub nie. Mój tata opowiadał, jak kiedyś chcieli czekało, bo będzie szynka czy ciasto, a teukraść jabłka, to młodzież przebrała się raz to wszystko na co dzień jest. Czekało w prześcieradła, a gospodarz jak ich zoba- się na zmiłowanie, bo wtedy można było czył to zawołał „Wszelki duch pana Boga pojeść. chwali, czego dusza żąda?” a oni mówią: „Spać!”, to on uciekł i położył się spać, Czy ktoś widział, że źle było? Weselej było. a oni poszli i ukradli mu te jabłka. Nie Pamiętam, że wieczorami chodziło się do wiem czy to prawda czy nie, ale on tak Żmurko, bo on miał werandę i tam śpienam opowiadał. Kiedyś ludzie wierzyli waliśmy i chłopcy i dziewczyny. w zabobony. Jak byliśmy młodzi, to w kar- Wracając do potańcówek. Tu gdzie teraz ty się grało, flirty i inne gry np. dupaka, jest sklep były potańcówki. Okulicz grał jak ktoś nie zgadł to musiał wykonać za- na grzebieniu. Pamiętam jak kiedyś zrodanie np. pocałować kogoś, najgorzej było, biono zakład kto najdłużej polkę wytrzyjak ktoś się nienawidził i mieli się pocało- ma. Zostało nas trzy pary, Sadłowski, Rek wać, teraz to nie robią różnicy, a kiedyś to i ja między nimi. Tak tańczyli, że aż onuca jednemu się wysunęła i wyszła z butów było skomplikowane. (bo kiedyś nie było skarpet). Ponad pół Przed Wielkanocą to się spo- godziny grał ten skrzypek aż go palce zatykaliśmy, żeby ubrać figurki. Sami robili- bolały, bo to nie był zawodowiec, tylko on śmy kwiaty, chłopcy cięli bibułkę, a my tak grał. robiliśmy. Kawy nie było, to piliśmy her- Wielkanoc. 75 Stanisław Szmajda P 1 957 to już ich mało zostało. Zostali Ci, co się ożenili lub mieli dzieci. Reszta wyjechała. Ten Niemiec co ze mną pracował to mówił, jak tu ma być Polska, to po co ma zostać i zaczęli wyjeżdżać. Sprzedawali różne rzeczy (meble) lub zostawiali jak nie sprzedali. Została Kłosowa, która wyszła za Polaka, Przybylska, żona weterynarza, czy też Fidorowa z Główczyc. Na gospodarce nie mogli zostać, bo Polacy zajęli ich gospodarstwa. Niektórzy Polacy płakali jak wyjeżdżali, a inni się mścili. Do niedawna do nas pisali Niemcy, paczki przysyłali, bo oni w Rumsku mają pochowanego ojca i chcieli, żebyśmy dbali o jego grób, żeby choć raz na rok. oczątki. Nazywam się Stanisław Szmajda, urodziłem się w powiecie Józeczki, wioska Ełgejów, gmina Sienno, woj. Kieleckie. Do szkoły chodziłem do wsi Sienno. Można powiedzieć, że nie bardzo to było. Miałbym pięć klas, ale jedną klasę repetowałem i mam cztery klasy. Jeszcze świadectwo mi zginęło a potrzebne było jak zdawałem na ciągnik na prawo jazdy. Skończyłem szkołę eksternistyczna i zaliczyli mi cztery klasy. Przyjechałem do Warblina w 1 947, moja rodzina zaś w 1 946 roku. Przyjechało trzynaście rodzin. Tam był majątek państwowy i państwo dało dla nich ziemię. Miała to być Spółdzielnia Parcelacyjno-Osadnicza. Jak przyjechaliśmy, to były ziemniaki wykopane, zboże przygotowane do młocki, nawet cebula była na strychach, bo Niemcy cały czas pracowali. Siano było dla krów bo osadnicy zwierzęta ze sobą przywieźli, buraki też były. Pierwszy rok − 1 947, Polacy i Niemcy obsiali razem. Później podzielono ziemię i wychodziło 1 2 ha na rodzinę, to było sporo każdy gospodarzył na swoim. Warblino. Jak mieszkaliśmy w Warblinie, Ja poszedłem w 1 950 roku do wojska. Władzom w tym czasie nie podobało się to gospodarzenie osadników. Dali wtedy po 1 0 tysięcy złotych odstępnego i kto chciał mógł zostać na tym gospodarstwie, ale jako na państwowym. Państwo z powrotem zabrało ziemię. Nie było Spółdzielni, to nie było ziemi i tak to było. Każdy zaczął szukać po wioskach. Mój ojciec znalazł tu w Klęcinie i tu gospodarzył. to było trochę młodzieży i orkiestrę dętą założyliśmy. W tej orkiestrze to nawet nauczyciela mieliśmy. Przyjeżdżał ze Słupska, sam grał w kolejowej orkiestrze, nazywał się Julek Gardzielewski − kuzyn tego co mieszka w Główczycach. Mieliśmy same dęte instrumenty. Zespół istniał dość długo, później nastąpiła reorganizacja − doszedł akordeon i gitara. 40 lat się tym trudniłem, ale jak zacząłem się budować to już nie było czasu. Graliśmy na weselach. Była perkusja, bęben, skrzypce, później mieliśmy jeszcze gitarzystę ze Słupska. Dobrze było, ludzie się bawili. Bywały czasem awantury, ale nas to nie dotyczyło. W Warblinie po wojnie też były potańcówki mieliśmy akordeon, grała również na nim jedna Niemka. Oni wojnę przegrali, ale też się bawili z nami, lubili się bawić. Bawiliśmy się razem z Niemcami. Niemki zwłaszcza lubiły się bawić. Niemcy. W 1 953 roku pracowałem Wojsko Polskie. [Pan Szmajda pokazuje zdjęcia swojego ojca]To mój ojciec z frontu wschodniego z Piłsudskim. Ojciec był na froncie, a Piłsudski wizytował front. Ojciec jeździł z dowódcą baterii albo pułku, w każdym razie dowódca musiał go do w Rumsku, Niemcy jeszcze byli tam zatrudnieni, brygadzistą był nawet Niemiec. W majątku oni normalnie pracowali. Nas było pięcioro robotników: dwóch Niemców, jedna Niemka i dwóch Polaków. Po 76 zdjęcia zawołać, żeby stanął, bo żołnierze są z drugiej strony. Ojciec to jest ten, a Piłsudski siedzi w samochodzie. Wie pan jak zdobyłem to zdjęcie? Dostałem worek gazet do palenia i je przeglądałem. Była taka gazeta „Motor”, były w niej pokazywane pojazdy z czasów wojennych ‒ tam znalazłem to zdjęcie. Poznałem ojca po ręce, on nie był żaden generał, tylko prosty żołnierz. Ja przez ojca to miałem wojsko nieciekawe. Musieli wiedzieć, że ojciec był w armii Piłsudskiego i z bolszewikami wojował, stąd ja byłem inaczej traktowany. Pracowałem trzy lata w kopalni. Wojsko wojskiem, dwie godziny były zajęć a osiem godzin do kopalni i często w niedziele. Nie było lekko. Na początku jak tu przyjechaliśmy to wszystko było czynne. Ile tu krów się pasło. Młodzież już nie pracuje na gospodarstwie, są dopłaty unijne. Dobrze, że jesteśmy na emeryturze. A wcześniej pracowaliśmy od nocy do nocy, żadna z kobiet tak teraz by nie pracowała. Pracując trzeba było jeszcze zboże, kartofle oddawać. Mleko mieliśmy z czternastu krów trzeba było iść w pole obrządzić, krowy doiliśmy na początku ręcznie a później to mieliśmy dojarkę krakowiankę, a później alfa. Wtedy było lepiej i można było się budować. Ten dom, w którym mieszkamy, to postawiłem sam w 1 983 roku. Córki za mąż powychodziły i było ciasno. Żona nie bardzo chciała, a teraz mieszkamy z córką Henią. To jest duży dom: osiem pokoi, dwie łazienki, dwie kuchnie. Aż mi teraz przykro patrzeć, tyle lat w Rumsku pracowałem, a teraz wszystko jest rozwalone, nie ma nic. Teraz można powiedzieć, że gospodarze w Klęcinie to tylko Kiedrowscy, Grabowscy i Borowscy (3-4 gospodarstwa). Życie gospodarskie. Wspólne zbieranie ziemniaków fot. z albumu Irminy Garbali 77 Leon i Danuta Kiereccy „Na zabawy to chodziliśmy do Główczyc. Nie były takie huczne z początku, jeden zwykle na jakieś harmonii grał i koniec (...). A na drugi dzień trzeba było do pracy, nie było zlituj się.” Leon Kierecki D Szkoła. W 1 947 roku przyjechałem tutaj do siostry, która mieszkała z mężem w Klęcinie już od 1 946. Druga siostra zamieszkała w Jeleniej Górze i mieszka tam do dzisiaj. Do szkoły chodziłem tutaj w Główczycach, do czwartej i piątej klasy. W ciągu dwóch lat zrobiłem trzy klasy, no bo byłem dorosły. W jednej klasie była piąta klasa, szósta i siódma, wszystko w jednym pomieszczeniu. Bo to było po parę osób, były takie starsze co przez wojnę się nie uczyli. Potem to już do szkoły nie chodziłem tylko pomagałem w gospodarstwie. zieciństwo. Nazywam się Kie- recki Leon, urodziłem się 1 czerwca 1 933 roku w miejscowości Przytuki, to jest województwo poznańskie, powiat Koniński. Tam też mieszkałem z rodzicami, ja i dwie siostry. Później, w 1 939 roku ojciec zmarł, wtedy zaczęła się wojna i wtenczas żeśmy się przenieśli do innej miejscowości, dwa kilometry dalej. No i tam mama pracowała, w takim ogrodnictwie, tam był taki większy gospodarz. Siostra jedna jest starsza o 1 0 lat, no to już wtedy panienka była, druga jest 8 lat starsza. Jedna z nich poszła na służbę do polskiego Niemca. A co ja mogłem robić jak 7 lat miałem? Kozy pasłem, bo kozy mieliśmy. Później mama powtórnie wyszła za mąż i przenieśliśmy się w inne miejsce, 90 kilometrów od Poznania, to tam już krowy pasłem w takim małym gospodarstwie. Wojny raczej nie czuliśmy, tak na uboczu, daleko od Poznania. Jak front szedł to widziałem oczywiście, jak Rosjanie przyszli do naszej wioski, ale nic się nie działo. Tylko jakieś takie zamieszanie. A w 1 945 jak wojna się skończyła, chodziłem do kościoła i przyjąłem Pierwszą Komunię Świętą. Praca. Mając 1 9 lat zacząłem dorywczo pracować w różnych miejscowościach. Pracowałem to w Kępicach, to w Potęgowie, Cecenowie, Wilkowie koło Kluk. Tak różnie, to tu, to tu, głównie w firmie budowlanej. To tak dojeżdżałem do różnych miejscowości, wozili na cały tydzień i tam się spało. Małżeństwo. W 1 964 w Klęcinie pozna- łem żonę. Sytuacja była taka, że nie byliśmy bogaci, ale wesele mieliśmy. To były Zapusty. Wesele mieliśmy duże, bo trzy dni się bawiliśmy, ale głównie z rodziną. Tak później się zaczęło praca, gospodar78 1 963 r. klasa Ib - uczniowie rocznika 1 956 nauczycielka - p. Babińska dolny rząd od lewej: P. Potapowicz, A. Nowak, A. Gajewski, G. Kozioł, A. Szczepaniak (Mikołajczyk), E. Chustak (Pluta), Cz. Kłobuch, T. Baszko (Janusewicz), Z. Nastały środkowy rząd od lewej: W. Chmiel, M. Szafrański, B. Szczypanik, B. Wojciechowska, T. Lompert (Florkowska), K. Kłos (Jędrzejczyk), G. Pomiankiewicz w górnym rzędzie od lewej: Małgorzata Janecka, NN, NN, R. Sobańska, p. Łodyga, B. Laska (Łobacz) fot. z albumu Teresy Florkowskiej stwo tutaj, dzieci sześcioro mieliśmy: cztery dziewczyny i dwóch chłopaków. a potem to już zrezygnowałem z pracy, tylko wziąłem się za gospodarstwo. No i tak żeśmy biedowali. Wypadek. Później miałem wypadek, ob- cięte miałem palce. To było zimową porą, żeśmy wyrabiali deski na podłogi. Bardzo długa deska się przywróciła i maszyna 3500 obrotów, w rękawicy, żebym nie miał rękawicy to by nic nie było, a tak to rękawica zwisła, powietrze wciągnęło rękawicę i koniec. Jak podniosłem do góry to rękawicy nie było i palców nie było. No i szybko tutaj do ośrodka, do Tyneckiego i na pogotowie. Później jeszcze trochę pracowałem w tartaku w pegeerze, potem pracowałem w warsztatach jako dozorca, Danuta Kierecka D zieciństwo i młodość. Ja przy- jechałam z Połoni, w odwiedziny do siostry. Bo moja siostra trochę umiała szyć i przyszła siostra męża i jej się spodobałam, no i jemu też się spodobałam. Przyszedł raz, drugi raz, pyta się, czy 79 Restauracja "Staropolska" fot. z albumu Barbary Chyły chyba nie. Rosjanie byli tu w Siodłoniu, a w Rumsku to było na sto procent. Niektórzy nie mieli styczności z nami i po polsku wcale nie mówili. Oni to trzymali dyżur przy bramach, z bronią oczywiście. A później to była taka sytuacja, że trzeba było już te wojska radzieckie opuścić, no to poszli w świat, a niektórzy zostali właśnie tutaj w Siodłoniu. chce go: „No, chce ty mnie?”. I ożeniliśmy się. Dużo nie chodziliśmy, bo ile to żeśmy − trzy miesiące, cztery? Ja miałam 22, mąż miał 30, byliśmy sami za siebie odpowiedzialni. Ja byłam z biednej rodziny, nas też było sześcioro. A tam skąd ja pochodzę tam były ziemie lekkie, ojciec też chory, mama sama, też było cztery dziewczyny i dwóch chłopaków, to tak mama nie miała gdzie zarobić ani co. To jagoda, to grzyb przez sezon, a w domu potem zimową porą się siedziało. No i tak przyjechałam, i tak zapoznałam męża. Dziewczyny takie po wojnie były już dorosłe, to musiały sobie zarobić, bo w domu, gdzie tam się wyżywili. To wyjeżdżali, jak było cztery dziewczyny w domu, no to jechały gdzieś tam. Bo to w naszych stronach nie było pegeerów. Pegeery były tylko, jak to u nas mówili, na Prusach. Rozrywka. Zabawy w Klęcinie też się odbywały, ale my jako młodzież chodziliśmy do Siodłonia na takie potańcówki. No i byli jeszcze Niemcy, to oni urządzali na jesieni takie masken-bale. Odbywały się w pegeerach po wsiach: w Siodłoniu, w Rumsku, w Skórzynie, w Równie nie, co tydzień w innej miejscowości. Wszystkie zabawy w prywatnych domach, udostępniali, w Siodłoniu na przykład u Cieślaka. To była taka zabawa, na którą się przebierali, przeważnie Niemki, młodzież. Przebierali się za rożne zwierzęta, za Rosjanie. W Główczycach w 1 947 roku chyba byli jeszcze Rosjanie, Niemcy już 80 marynarzy, pilotów i mając maski na twarzach się bawili. Tam muzyka grała no i wszyscy tańczyli. Wszyscy tańczą tego walca i kto z kim tańczył nie wiedział − mógł chłopak z chłopakiem tańczyć, dziewczyna z dziewczyną, bo to było poprzebierane, to nie było wiadomo. Tam się niektóre to może domyślały, ale my jakoś tam specjalnie po niemiecku nie umieliśmy mówić, Niemki też nie umiały po polsku, ale jakoś zawsze się żeśmy dogadywali. No i wtenczas parami wchodzili na ten stół i wtedy trzeba było te maski zdejmować i to była taka frajda, ten śmiech! Jak tańczyła dziewczyna z chłopakiem to było okej, a jak dwóch chłopków to było śmiechu. No a na zabawy to chodziliśmy do Główczyc. Nie były takie huczne z początku, jeden zwykle na jakieś harmonii grał i koniec, ale później jak się chodziło do Główczyc, to były piękne zabawy. A na drugi dzień trzeba było do pracy, nie było zlituj się. Zabawy w Główczycach piękne się odbywały przeważnie na Sylwestra czy coś takiego, to nie tak jak teraz, że tam głośników nastawiają i jeden tam brzdąka i wielka orkiestra. Cyganie bywali, dwunastu Cyganów na skrzypcach grało. W Słupsku przecież było ich pełno. Wojskowa orkiestra też czasem grała, ale były to już takie większe zabawy. Bardzo, bardzo piękne, bo te zabawy takie kotylionowe, to nie takie tam zwykła zabawa, nie. Teraz to ludzie zamykają się sami w sobie. Ta telewizja, kiedyś tego nie było, ludzie towarzysko żyli. Każde imieniny, to żeśmy mieli taką paczkę tutaj, cztery czy pięć rodzin, to każde imieniny, każde urodziny, to wszystko się odbywało wspólnie. Klęcino to cała wioska była gospodarzy samych. My sami mieliśmy sześć krów, trzy konie, a jeden czas, to nawet cztery Dożynki na starym boisku przy ul. Ciemińskiej około 1 965/66 r. Władysława Szmajda, Stefania Kociumbas, p. Nastały, p. Kraśnicki fot. z albumu Krystyny Drużby 81 Tu były duże gospodarstwa, więc żeby skłócić ludność, to wzięli podzielili każde na pół i dosiedlili. W kilku miejscach podosiedlali takich drugich, żeby skłócić albo może się zgodzą, żeby założyć te spółdzielnie, ale żadne się nie zgodziło. konie. Od jednej krowy zaczynaliśmy. Ja dostałam pieniądze, mama dała na krowę i to nie na całą. W 1 964 żeśmy się pobrali, no i mąż kupił ziemię pustą, bez niczego, musiał ją obsiać, no i wtenczas trzeba było jakąś krowę. No i zaczęliśmy od jednej i od dwóch świniaczków. Część plonów oddawaliśmy do GS-ów: ziemniaków było 3 tony, 3 tony chyba zboża, mleka ileś, raz na rok za grosze oddawaliśmy. Klęcinianki. Ja pochodzę z Kurpi, kiedyś pojechałam tam do domu i moja koleżanka mówi, że zrobiły taki zespół z Kołem Gospodyń i wystawiły wesele kurpiowskie. Ja mówię, żebym ja też tak chciała. „Ja bym zabrała do tego rolę”- mówię. I wtenczas ona mi opowiedziała jak tam były ubrane, bo to na tych Kurpiach mieli już swoje ubiory. Jeżdżą po innych wioskach, jak to wesele całe, to w konie zaprzęgają i w te konie jadą jak to kiedyś było. Droga nie taka szeroka, wymijali się, który pierwszy do kościoła, to jeden wpadł nawet do rowu. Boże, jaki krzyk był, to Ziemię i gospodarstwo dostał jako osadnik wojskowy, z wojska dostawali za darmo te gospodarkę. Później wszędzie chcieli zakładać te spółdzielnie produkcyjne, po tych wioskach takich mniejszych. No i pozakładali w Cieminie, w Siodłoniu, takie pegeery. A tutaj w Klęcinie nie mogli tego zrobić, założyć tej spółdzielni, bo tu z kilku stron byli ludzie: i ze wschodu, i z warszawskiego, i jeszcze tam z innych stron. Kościół w Główczycach widziany od strony cmentarza. fot. z albumu Felicji Lachowskiej 82 niemożliwe. Bratowa mi spisała role dla kobiet, one młode są to wiedzą, jakie dobrać piosenki do tego. Wtenczas przewodniczącą tego koła była Józka Szmajda i Zosia Grzesikowa. Tylko nie wiem czy Zosia Grzesikowa najpierw nie była, ta Józka wzięła w swoje ręce tę rolę. I wtenczas zaczęłyśmy, kobiety były jeszcze młode, ja to byłam najmłodsza, a były ode mnie jeszcze starsze, stamtąd pochodziły, żeby się spisało, to by się wiedziało. Zaczęły chodzić na próby, piosenki, które one umiały, uczyłyśmy się i nam role rozdały, mnie wzięły za starszą druhnę, że będę prowadziła młodego. Jako kolędnicy żeśmy poprzebierali się tak: król, anioł, koza, diabeł, śmierć. Takie coś, zależy w jakim to okresie było. U nas do domu tak nie wpuszczali, potem te panienki straszyli i pisk był, jak nie wiem. Przeważnie pod oknem, mówi „o idą Dziady”, bo u nas mówili Dziady. To te panny, które zdążyły zamknąć drzwi i nie wpuściły, to dokuczali tym panienkom. A tu z kosą śmierć, diabeł z rogami czarny na buzi. W Nowy Rok to popiołem okna smarowali, sypali. A u nas jeszcze na Trzech Króli, jeszcze byłam młoda, to faferuchy robili. To jest ciasto, nie było tej mąki pszennej tylko była żytnia i pamiętam z dzieciństwa, jak mama robiła ciasto i jak kopytka się kroiło, tylko nie tak na ukos, ale tak na prosto kroili. Mama ugotowała to, wyjęła z wody, a później cukrem polała, żeby one były słodkie. One obeschły i to dzieciaki jadły i to są faferuchy, ale nie wiem, dlaczego tak na to mówili, nie mam pojęcia. W Klęcinie były pierwsze występy. Nawet była taka trema, że niemożliwe, ale my same się uczyłyśmy, wszystko trudno było połapać. I tak żeśmy wałkowały, wałkowały, potem jakoś wyszło i jakiegoś grajka nam dali z Kobylnicy, czy skąd. Jak już występowałyśmy, to on nam na harmonii przygrywał. Pałac. Zamek w Klęcinie rozebrali, nikt się nim nie interesował. Ciężka zima była, no i chodzili tam niektórzy i wyrzynali. Najpierw zabierali tam drzwi, czy okna. A później to wyrzynali stopniowo te belki i to się stopniowo zawalało, zawalało. Przecież tu było pięknie, tu staw był z tyłu. Jeden Ruski wojskowy się tam utopił i nie mogli go znaleźć, to musieli wał przerwać, wodę spuścić i dopiero znaleźli. Teraz to wszystko pozarastało, a tak to grobla była. Jak ja tu przyszłam, to jeszcze na zamku były schody i piwnice. A teraz to już wszystko zrównali, ale jak ja przyszłam, to jeszcze takie gruzy były. To ja taką prawdziwą kurpiowską pieśń zaśpiewam, tylko nie wiem czy mi wyjdzie, bo ja teraz po grypie jestem. Tak zaśpiewam: „Cóż będę robiła z tej miłej uciechy, z kim będę zbierała poboru orzechy. Pogniwałam swojego Jasiuniecka miłego, pogniwałam swojego Jasiuniecka miłego. On do innej chodzi, a mnie już nie widzi, z innymi tańcuje, co chwila całuje. A ja na to patrzałam i od żalu zemdlałam, a ja na to patrzałam i od żalu zemdlałam. Psysłam do domecku, siadłam na łózecku i tak sobie myślę o swym kochaneczku. A on idzie i budzi- otwórz miła, idę ja! Nie będę wstawała, tobie otwierała, bo bym twoich nocków nie porachowała tyleś nocków nachodził , tyleś nocków nazwodził…” Tyle pamiętam… Dzieci zabawek nie miały, rodzice biedni byli, jakąś tam obręcz od roweru, czy na przykład łyżwy na lód, to się tam kawałek deski i drut, i tylko na jednej nodze się coś takiego mocowało. Potem myśmy w siatkówkę grali albo w palanta. W palanta to w szkole, jak chodziłem do szkoły. 83 Kościół w Główczycach. W 1 889 roku spłonął. Odbudowany do współczesnej bryły. fot. z albumu Krystyny Drużby Mnie to się podobało z młodości mojej, jak nie było telewizorów, nawet radia nie było. Nawet świateł nie było, jak ja byłam dziewczyną, tylko lampy naftowe. To mi się podobało, bo nasza wioska była duża, a ja jako taka dziewczynka lubiłam jak one śpiewały. Jak nadszedł wieczór, u nas była przez wioskę prosta droga po jednej stronie i po drugiej, każdy koło domu sobie ławeczkę postawił na wieczór, bo to kiedyś było ciepło, nie tak jak teraz. Wieczorami jak ludzie usiedli, czy w niedzieli, czy po robocie, to posiedzieli sobie, ładnie żaby rechotały kiedyś. I dziewczyny bardzo ładnie śpiewały piosenki. Podobało mi się, że gdyśmy spali, a okno było otwarte, to te panienki spacerowały i tak ładnie śpiewały. Nie mieli innego zajęcia, tylko wieczorami, jak to młodzież, do pół- nocy się „wściekali”. Bardzo ładnie śpiewały, echo takie szło… To mi się podobało za młodych lat. Tory to chyba nie Ruskie rozebrali, tylko miejscowi rozszabrowali to wszystko. Bo przecież tutaj, jak ja przyjechałem do Klęcina, to było pełno samochodów niemieckich, takich porozbijanych. Na złom je później powywozili, mądrzejsi przyjechali i pozabierali. Stały jeden koło drugiego, różne: ciężarowe i takie gaziki. Wszystko uszkodzone, żeby nie było. Tak, jako złom było tego pełno tam. Kościół w Główczycach. W środku ławki były wysokie, przez całą szerokość, od boku do boku bez przejścia środkiem. Ołtarz był inny − z zasłanianym obrazem 84 Matki Boskiej Częstochowskiej. Ksiądz Kęsy był najdłużej. Wcześniej był taki ksiądz z rodziną, Gołąbek się nazywał. I konie miał, bo to z rodziną był i ziemię. No, i później jak on odszedł, to przyszedł ten Kęsy. Nigdzie w okolicy, ani w Cecenowie, ani w Stowięcinie nie było księdza, więc obsługiwali to wszystko. darcia pierza. Schodzili się też, do tego, żeby prząść len. Nie było światła, tylko były lampy, to moja mama do swojej kuzynki, żeby tam jakoś dłużej posiedzieć, brała takie małe dzieciaki ze sobą. Moja mama to nie robiła ubrań, tylko worki do zboża, chodniki takie, farbowały, cięły takie różne kawałki. I prześcieradła robiłypamiętam. Z wełny robiłyśmy z mamą czapki, szaliki, rękawiczki. Cmentarz. Cały plac wokół kościoła to były pomniki, tam na dole nie było żadnego cmentarza. Jak porządki robili, to nawet jak kopali, to wykopali naczynia. Niektórzy je tam sobie pochowali. Bo tu porządki robili, jak ksiądz Bujarski był. To z naszej wioski równali, to gdzieś tam dół napotkali − ładne porcelanowe wazy, półmiski, talerze. Jak tak kopali, to dużo potłukli. Jak jest ta kaplica, ta po prawej stronie, to cały rząd to były wojskowe groby − jeden koło drugiego. A więcej to tak nic nie było, później dopiero zaczynali stopniowo chować, ale pierwsze tutaj z brzegu to były wojskowe takie. Niemcy mieli swój kościół dłuższy czas tam, gdzie te salki katechetyczne są. Tam pastor przyjeżdżał, ze Słupska czy skąd. Jeszcze ja nie raz mówię do swoich dzieci: u nas w Polsce wszyscy chcą, żeby jak najmniejsze było, w kościele są, to nikt do przodu, wszyscy z tyłu. Natomiast u Niemców, pamiętam jak dziś − wyszliśmy z kościoła, a oni wchodzili, dziewczyny i chłopacy z książkami do nabożeństwa, w rękach wszyscy nieśli i się nie wstydzili się. Teatr mieliśmy i w Słupsku wystawialiśmy, sami ludzie z Klęcina. Nie pamiętam tytułu, to było związane z Niemcami, byliśmy poprzebierani za Niemców, mieliśmy mundury niemieckie. Wszystkie kobiety były z tamtych stron. Piosenki to ja przywiozłam gotowe już. Teraz to wesele sobie przypominamy na nowo, tylko teraz to trudno jest, bo kiedyś więcej było tych kobiet, a teraz „młodego” nie ma. To dwóch musi być, jednego którego chcą rodzice, a drugiego panna. To nie będzie tak jak wcześniej, bo to już matka nie ta. Mnie wybrali na matkę. Tamte początki, to był ten akcent, ta mowa, to z tego było dużo śmiechu. A te już nie umieją, muszą się nauczyć. Mówią: „Ja się nie nauczę”. No jak my się nauczyłyśmy, to wy też nauczycie. Ja przecież miałam dzieci, mąż do roboty chodził, a ja szłam na próbę. I tam żeśmy uczyli się nie to, że godzinę, nieraz do dwunastej, jedenastej. Później to żeśmy poucinały po dwie, po trzy zwrotki. Do Słupska kiedyś jeździły samochody towarowe, tak dwa razy dziennie, płaciło się za bilet normalnie. Nie tak jak dziś, że miejsca siedzące, nie można palić, a tu był taki kukurnik nazywali, może 30 miejsc, można było tylko na stojąco, nie można było siedzieć. I to jeszcze palili. No, to tam było jak wędzarni. A później, to już większe takie samochody dawali. Tam, gdzie mieszkałam istniał zwyczaj 85 Mari a i Mi ch ał S tarkowscy „Mam a n i e zn ała bi ed y d opóki woj n a si ę n i e zaczęła, d zi ad ek m i ał kon i e, d u żo złota, zan i m go zabral i n a roboty n a S yberi ę, zakopał to złoto.” R w Główczycach. Pani Kilarska bardzo przywiązywała wagę do tego, żeby wszystkie uroczystości, Choinka oraz inne spotkania, by dzieci brały w tym udział. Mąż jej był fotografem, no to wszystko uwieczniał i stąd mamy tyle tych zdjęć, bo na pewno inaczej byłoby trudno. Maria i Michał Starkowscy osiedlili się we wsi Klęcino oddalonej o półtora kilometra od gminnej miejscowości Główczyce. Do Klęcina przyjechali z synem i córką. Przez okres półtora roku do dwóch lat mieszkali z Niemcami. Mama była bardzo zadowolona z tych Niemców. Mama razem z Niemcem jeździła na Kluki, po ryby. Rowerami przywozili mnóstwo węgorzy. Pamiętam, jak mama opowiadała, że pod Wielką Wsią gdzieś tam był hektar ziemi taki z boku i sadzili ziemniaki, to szpadlami kopała mama z ojcem. Także było to naprawdę ciężko, nie to co teraz, w zasadzie kobiety to w ogóle nie mają za bardzo co do robienia na polu. Mama przywiązywała bardzo wagę do naszego wykształcenia, a było nas siedmioro, żeby nikt z nas nie pracował tak ciężko jak rodzice. Praca na roli to była bardzo trudna, bo dopóki nie dorobili się sprzętu, to uprawiali najpierw ręcznie lub konno, a później już ten sprzęt był bardziej zmechanizowany. od zi ce Pan i I ren y: urodziła się w Wilańce koło Wilna nad rzeką Wilenką, bardzo blisko Wilna. Dziadek miał młyn i był bardzo bogaty. Z rodziny szlacheckiej pochodził i zesłali ich tam na Syberię. Także mama była na Syberii, jeden z braci mamy miał cztery czy pięć lat, umarł tam z głodu. Mama miała czworo rodzeństwa, była najstarsza. Mam a Dziadek z kolei, mamy ojciec, był dwa razy na Syberii. Jakoś z tej Syberii drugim razem uciekł. Przez rok czasu uciekał z tej Syberii, rzekami płynął. Jak dotarł do domu, to oni się go wystraszyli, bo był tak zarośnięty, taki straszny. Żywił się w lesie tym co znalazł − czy rybę, czy co tam innego. Później, jak już wrócił do domu, to za niedługi czas dziadka trzeci raz zabrali i ślad po nim zaginął. Mama pisała do Czerwonego Krzyża, ale żadnej wiadomości nie dostała, także nie wiadomo gdzie zginął. Tutaj, była szkoła obok nas blisko. Klasy były łączone bo dzieci nie było aż tak dużo. Pamiętam jeszcze nauczycielkę panią Kilarską − jej mąż był fotografem W szkol e. 86 stamtąd gdzie mama, tata był na wojnie, potem ranny był i jeszcze w czasie wojny wzięli z mamą ślub. Wtedy przyjechali tu razem, mama gospodarzyła, a później, jak dzieci przybywało, to mama chciała je kształcić, więc ojciec poszedł do pracy do Zakładu Mechanizacji Rolnictwa, no i tam przepracował do emerytury. Tato lubił się z nami bawić, w chowanego, Michał Starkowski kosi zboże, towarzyszy mu jego córka Irena Starkowska czy posadzić dziecko na fot. z albumu p. Starkowskich szafę. Był taki czuły i opiekuńczy, ale ogólnie to był nerwowy. Szkoła w domu. Odbywały się u nas Potrawy świąteczne to obowiązkowo był w domu kursy szycia oraz religia. My do śledź, ziemniaki w mundurkach, kisiel, dzisiaj mówimy na ten pokój, który tu jest mama zawsze wspominała, że kisiel robili obok, my nazywamy go „religią” i każdy z żurawin − zawsze przed Świętami szli do wie, gdzie ma wejść do jakiego pokoju, bo lasu po żurawinę i robili kisiel. Mama móreligia była, no bo też był okres taki, że nie wiła, że kisili też grzyby w beczkach. Pawolno było. Ławki, tablica była. Później miętam, jak był pieczony chleb i bułki na przeszło to do salek katechetycznych, Święta. Były trzy piece chlebowe poniea później znowu do szkoły. Także ja mieckie, chleb co tydzień był pieczony, tu mam zdjęcia nawet z tego kursu w kroz siedem blach. Jak Święta przychodziły to nice, także na pewno jest to potwierdzone. piekło się baby w glinianych formach. Była tu u nas jeszcze biblioteka w domu. Pobierane były książki z Główczyc z biRuskie i Niemcy. Mama nie znała biedy blioteki. No, jakaś kultura tu była. To nadopóki wojna się nie zaczęła, dziadek miał sza Lucyna pieczątkowała te książki tutaj, także ze wsi wszyscy sobie mogli przyjść. Taki punkt biblioteczny. To było też później w tym pokoju gdzie religia - jak religii już nie było. Były regały i kartoteki, ale jak długo, to nie pamiętam. To wszystko dzięki mamie, to ona się tak angażowała i podejmowała tę współpracę i chętnie na wszystko szła. Sołtysem była chyba ponad dwadzieścia lat. Także to trwało. Rodzice w ogóle zajmowali się tu gospo- darką, pracowali na roli. Tato pochodził fot. z albumu p. Starkowskich 87 Kiedyś była tu grupa wypadowa Szwedów, na okolice LęborkŁeba. Na całym terenie pomorskim królowali Szwedzi. Wybrali szańce, w takich miejscach tylko z tego względu, że nie było do nich dostępu, bo każdy szaniec był czymś otoczony. Tutaj pierwszy szaniec jest między Wielką Wsią, Siodłoniem, a Klęcinem - nie ma dojazdów normalnych, teren bagnisty. Ale wyżyna, na której oni siedzieli pozwalała im obserwować teren aż do Bobrownik. konie, dużo złota, zanim go zabrali na roboty na Syberię, zakopał to złoto, jak go drugi raz mieli zabrać, to ciotce przekazał gdzie znaleźć te złoto, żeby w razie czego dać je babce. A ta ciotka wydała go i powiedziała Ruskim gdzie jest to złoto i Ruscy wykopali i zabrali to złoto. Szańce szwedzkie. Mama znała niemiecki, bo z Niemcami mieszkała, oni w ogóle przyjeżdżali tutaj odwiedzać domostwa swoje i mama była przewodnikiem po wsi. Mama zawsze z nimi rozmawiała i wspominała, jak to było. Bardzo dobrze wspominała tych Niemców z którymi mieszkała. Naczynia porcelanowe co w kuchni wisiały (poniemieckie), to rodzice sprzedali kupcom, co chodzili po domach, bo każdy grosz był potrzebny. A tę porcelanę ze skrytki co ojciec znalazł, dogadali się z tym Niemcem, że dzielą pół na pół. Jak się Niemcy z tego domu wyprowadzali, to wyszło na jaw, że porcelana była schowana no i podzielili się. O swoich rodzicach opowiadała Irena Mikułko fot. z albumu p. Starkowskic h 88 fot. z albumu p. Starkowskic h fot. z albumu p. Starkowskic h Kościół w Główczycach fot. z albumu p. Starkowskich 89 Franciszka Skarżyńska „W Pobłociu czasem chodziliśmy na zabawy, tu działało koło teatralne, nawet mój mąż jeździł na występy, był artystą. Jeździł razem z panią Pruszkiewiczową na przedstawienia.” W W tym zamku byliśmy do 6 stycznia, potem jechaliśmy do miejscowości Przebraże (mam nawet książkę o tym czasie „Czerwone noce”), gdzie była zorganizowana obrona polska przed bandami ukraińskimi. Tam było ponad 1 8000 uciekinierów. Próbowaliśmy się tam dostać, ale po wyjeździe z miasta koło od samochodu nam poszło i tak zostaliśmy w Łucku, a stamtąd już potem ewakuowaliśmy się do Malborka. ołyń. Mieszkałam na Wołyniu od urodzenia do 1 945 roku. Byłam przy rodzicach, niezależna od nikogo i od niczego. Do szkoły chodziłam do 1 938 roku. Wojna się zaczęła 1 września 1 939 i wtedy skończyła się dla mnie szkoła. Byłam przy rodzicach na wsi i tam pomagałam. Na gospodarce jak to na gospodarce: krowy pasałam, chleb piekłam, normalne obowiązki gospodarskie. Jak wojna się zaczęła miałam 1 3 lat. Byłam tam, w rodzinnej wsi, dopóki nas nie wygnali stamtąd, przymusowo nas wywieźli. Malbork. Dojechaliśmy tam pociągiem, węglarkami odkrytymi. Wsadzili nas jak bydło, za przeproszeniem, czy deszcz czy śnieg, śniegu nie było bo w maju wyjechaliśmy. 20 maja wyjechaliśmy a 5 czerwca przyjechaliśmy do Malborka. Z całym majątkiem i z krówką, która nas potem żywiła. W mieście żyliśmy dwa lata, a potem znaleźliśmy gospodarkę tutaj, w Pobłociu i z Malborka najęliśmy rolnika z ciężarówką. Wieźliśmy samochodem krowę. Nasz syn Jerzy, mały był, miał wtedy cztery miesiące. W tym Malborku to tak żyliśmy z czego się dało. Jak wcześniej mówiłam, mieliśmy krówkę, ojciec czymś handlował i jakoś to było. W majątku obok było trochę krów, poszłam do porucznika, żeby moją też Ludobójstwo. Do 1 945 roku byliśmy na Wołyniu, potem zaczęli Ukraińcy mordować, tośmy się kryli po lasach. Najbardziej mordowali dzieci − rąbali, obcinali ręce. Jak już uciekliśmy z tej naszej miejscowości, z tego Wytelna, udaliśmy się do zamku księcia Radziwiłła, który się nazywał Ołyka. Stacjonowali tam Niemcy i właśnie jeden z nich przyszedł i powiedział, że Polaków pomordowano na przedmieściu − dwie rodziny, razem prawie 20 osób. Poszliśmy tam zobaczyć z Niemcami, a tam jeden Niemiec płakał, tak jak nawet Polak by nie płakał, jak zobaczył co tam się stało. 90 Kazimierz Woźniak (w jasnym płaszczu), p. Śliwiński, Zbigniew Kmita fot. z albumu Marioli Barny wzięli, żebym nie stała z nią sama cały czas. On mi pozwolił i rano ją przyprowadzałam a wieczorem zabierałam. Chodziłam też do miasta sprzedawać mleko i bimber. Jak tu przyjechaliśmy to po Niemcach dużo zostawało, były ziemniaki, zboże, tak, że z jedzeniem nie było problemu. jak wrócił do miasta to się zapoznaliśmy. Mieszkaliśmy wtedy po sąsiedzku, to mama poszła do sąsiadów, no i akurat jej szwagier przyjechał. Pamiętam, to był 1 1 listopada, deszcz siąpił, a ja poleciałam powiedzieć, że przyjechał ten szwagier. No i zalatuję do sąsiadów i patrzę siedzi niby „mój mąż przyszły”. Mama z ojcem poszli do domu, a ja zostałam posiedzieć, potem się rozeszliśmy, a on zaszedł jeszcze do mnie zobaczyć jak ja mieszkam. Więc szliśmy w moją stronę, pomyślałam, że nie będę stała pod tym płotem i powiedziałam, że jeżeli ma życzenie to może wstąpić do mnie i tak się zaczęło. 7 miesięcy chodził i wychodził − ślub był huczny z orkiestrą dętą, bo kuzyni grali w orkiestrze. Oj było, minęło, przeszło i wspomnienia zostały. Małżeństwo. Za mąż wyszłam jeszcze w Malborku. Mój pochodził tak jak ja z Wołynia. Do jednego kościoła chodziliśmy, w jednym kościele byliśmy chrzczeni, a poznaliśmy się dopiero w Malborku. Tam na Wołyniu do kościoła do Łucka miał 28 kilometry, a ja miałam tylko 3. Był też 1 2 lat ode mnie starszy, on był kawaler, a ja gówniara. Pod filarem stał, a ja w ławce siedziałam, to się nie widzieliśmy. Mąż walczył na wojnie, przyjechaliśmy razem do Malborka z jego rodzicami, i dopiero 91 Pobłocie. Myśmy nie chcieli do Pobłocia przyjeżdżać, ale jak brat przyjechał do Malborka, to powiedział, że nie będzie na dzwonek do roboty, do jakiejś fabryki, chodził. On chciał jechać na gospodarkę. Pojechał więc i znalazł tu gospodarkę. Ojciec zajął pierwszą gospodarkę na początku Pobłocia, gdzie teraz Albrecht mieszka, oni wtedy inne gospodarstwo zajęli i gospodarzyli. I tak przez pewien czas byliśmy rozdzieleni z rodziną, my w Malborku, a oni tutaj, aż w końcu brat zaryzykował i tak się znaleźliśmy w Pobłociu. Mąż znalazł gospodarkę tu, gdzie teraz jesteśmy, mieszkał tu ktoś z Centrali, nie pamiętam jak się nazywał, ale wyjechał, i stało tu puste i mąż zajął to gospodarstwo. W tamtych czasach wieś inaczej wyglądała: budynki były zdrowsze, wszystko stało tak jak trzeba, chociaż trochę budynków było po wojnie rozwalonych. W gospodarstwie były maszyny, więc wszystko sami uprawialiśmy, dzieci pomagały. Córkę i syna urodziłam tu w tym pokoju, przy pomocy akuszerki. Porody odbierała pani Bałabuchowa, ona skończyła już 90 lat, ale głowę ma dobrą. Cały czas pracowaliśmy na gospodarce, dopiero przestaliśmy jak mąż przeszedł na rentę, miałam wtedy 49 lat a mąż 61 lat. Jak jedna osoba zdała gospodarkę to od razu obie dostawały rentę i tak też zrobiliśmy. Czas wolny. W Pobłociu czasem chodziliśmy na zabawy, tu działało koło teatralne, nawet mój mąż jeździł na występy, był artystą. Jeździł razem z panią Pruszkiewiczową na przedstawienia. To ona organizowała różne komedyjki np.: „Pieją koguty” i wiele innych. Teraz innych tematów nie pamiętam, ale było tego dużo. Mąż był chętny do grania, tak się kiedyś złożyło, że dwie świnie nam się prosiły równocześnie, to zostawił mnie z tymi świniami, a sam poszedł na próbę i tylko zachodził co jakiś czas sprawdzić, czy wszystko w porządku. Nawet do Koszalina na występy jeździli. Wieczorami chodziliśmy do sąsiadów, albo oni do nas, tam razem z nimi siedzieliśmy, plotkowaliśmy, chłopy to w karty grali, papierosów napalili zawsze, że siekierę można było powiesić. Pamiątka z dnia 22 lipca 1 950 r. z tańca pt. "Cygan" Od lewej: Kazimierz Woźniak, Helena Potopowicz, p. Kalista, NN, NN, Elżbieta Tomaka, Teresa Gardzielewska, Genowefa Tomaka. Siedzący od lewej: - Helena Kwiecińska, Stanisława Karolewska fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej 92 Zespół taneczny ze szkoły w Główczycach - 1 Maja 1 955 r. fot. z albumu Marianny Gardzielewskiej Główczycach - 1 Maja 1 955 r. fot. z albumu Marianny Gardzielewskiej 93 Marianna Babiarz „My braliśmy ślub w Stowięcinie, a do ślubu jechaliśmy bryczką. W dzień ślubu to taki był mróz trzaskający, a za dwa dni już wszystko stopniało. To było wesele!” P oczątki. Przyjechałam do Pobłocia w listopadzie 1 953 roku. Przyjechałam do wujka, tam na drugą ulicę, bo biedota była u nas, a nas były dwie siostry bliźniaczki. Jak potem już miałam osiemnasty rok, to chłopaki przychodzili i męża zapoznałam, on przyjechał z Ukrainy. Tu go przesiedlili, przyjechał w 1 953, podobnie jak ja, a już 21 lutego 1 954 roku było wesele i myśmy się ożenili. My braliśmy ślub w Stowięcinie, a do ślubu jechaliśmy bryczką. W dzień ślubu to taki był mróz trzaskający, a za dwa dni już wszystko stopniało. To było wesele! Orkiestra u Skarżyńskich, tańczyli wszyscy w jednym pokoju. Było wszystko. Nie tak jak teraz dziesięć zdjęć wszędzie, jedno i koniec. I tak się zaczęło. On nie miał gospodarki. Tylko miał konia to z ZUM-u nie dostał nic. Tam miał dwa hektary czy ileś, a potem był pomiar, w 1 955 czy jakoś i zapytali czy będziemy gospodarzyć. Dobrał ziemi i gospodarowaliśmy. A na koniec, Zbyszka i Kryśkę mieliśmy, ten poszedł do Słupska bo tam pracuje, ta się ożeniła w Główczycach, a ja zostałam sama w domu. Często mnie odwiedzają. konika, pojechali i we dwoje ten torf. Nakopał na deskę, wyszedł, konikiem zajechał ja przełożyłam i tak żeśmy kopali parę lat. A potem już trochę nam było lepiej i żeśmy najmowali i tak aż do emerytury. Bo tak, on był 5 lat ode mnie starszy Praca. Wtedy nie było jak teraz − my chodzili na pole torf kopać. Tylko wzięliśmy Gospodarstwo rolne 1 983 r. fot. z albumu Marianny Babiarz 94 Pobłocie 1 982 r. Marianna Babiarz, R. Babiarz i wnuczka Joanna fot. z albumu Marianny Babiarz i my w jednym roku dostali tę rentę. To było bardzo dobrze. Tak żeśmy żyli, gospodarzyli. Szkoła. Skończyłam siedem klas, a nas było dwie. To ja potem poszłam do Zamościa do szkoły, do Technikum Mechaniczno Elektrycznego w Zamościu, a Kazia, moja siostra, dostała się do klasy, takiej jak Hela Królikowa, no i robiła tam i tam też pracowała. A ja chodziłam 3,5 roku, ale wie pani jak to człowiek głupi… To było czteroletnie, a jak już do czwartej klasy poszłam to ją rzuciłam, przed samą maturą i przyjechałam tu. Rodzina. Tata zawsze nazywał się wyrob- nik. Jak my pisali tam gdzieś w szkole − ojciec wyrobnik. Krowa była jedna, konika i kawałeczek takiego ogrodu mieliśmy, no i jakiś tam handel. Krowę kupił, krowa już mleka nie daje, sprzedał. Drugą kupił, żeby dzieciom mleko było. Na wakacje przy- Technikum Mechaniczno - Elektryczne Znajomi Ela i Artur - Zamość 1 952 r. fot. z albumu Marianny Babiarz 95 Technikum Mechaniczno - Elektryczne w Zamościu. Koleżanki szkolne Irena i Elzbieta 1 953 r. fot. z albumu Marianny Babiarz uciekał. Więc ich na te tereny wysiedlili. jeżdżałam do wujka na te tereny. Gospodarkę miał, pięć krów czy sześć. Dziesięć to już mało kto miał krów, więc tak nawet dobrze mu się powodziło. Potem miałam wyjechać i pamiętam, kupili mi towaru na sukienkę gdy odjadę. Jako że siostra jedna, ta najstarsza, była krawcowa, Aniela, to mówi: „Uszyję Ci sukienkę”. To zadowolona byłam, że będę miała nową sukienkę jak pójdę do Zamościa do szkoły, nie jak dotąd chodziłam. Zabawy. Zabawy były często dochodowe, to znaczy zarabiali na nich. Jeszcze jak ja byłam w szkole, to nawet musiałam przy biletach być i sprzedawać. Bo było tam dużo biletów, a ludzi stale pełno, najwięcej tej młodzieży. I w Wolinie też byłam jak robili, to też jeszcze pamiętam. Bo to na całą noc trzeba było iść, ale pół litra zawsze się przyniosło z takiej imprezy. Czekolady droższe były i już dochód z bufetu. Dzieciństwo. W dzieciństwie to krowę paśliśmy! Jak my mieli krowę i jałówkę. Takie ugory były i tam ten przypędził jedne, ten dwie i boso. Ja też krowy na wakacje pasłam, żeby tato dostał metr czy dwa żyta, żeby tam troszkę zasiać. Teść. Mój teść pochodził z Ukrainy, skąd ich wysiedlali. Oni tam mieszkali w miejscowości Bełżec, ale, że tam Ukraińcy mordowali tych ludzi, to teść z rodziną 96 Gospodarstwo w Pobłociu - 1 980 r. fot. z albumu Marianny Babiarz Wręczanie odznaki dla Marianny Babiarz - za zasługi dla spółdzielczości mleczarskiej 1 983 r. fot. z albumu Marianny Babiarz 97 Marian Zieliński „Były jedne buty skórzane wyjściowe, a nas było 8 synów, więc który pierwszy ten leciał w nich. Normalnie się w drewniakach chodziło.” J zarzucił i się chodziło na jezioro. Niewody szyliśmy, reperowaliśmy – było roboty. A jak przyszła wiosna, to chłopaki na ryby, co rano wyjeżdżaliśmy na jezioro łowić. Daj kartkę, to Ci narysuję, jak igła rybacka wyglądała, znajdziesz to Cię nauczę ak tylko usiądę, jak spojrzę na te zdjęcia, to zaraz te wszystkie wspomnienia przychodzą. Co się narobiłem, co przeżyłem, to świat nie wie. Pamiętam, jak w Poznańskiem, w Wolsztynie, drzewa owocowe rosły w ogrodzie. Ojciec i starsze ludzie w karty grali, w skata, w tysiąca. Tam często burze były, często grzmiało. Jak pojechałem z ojcem na jezioro, na nockę łapać. Burza nadeszła nad jeziorem, zostawiliśmy łódki i wszystko, i uciekaliśmy łąkami, straszna burza. Kawałek podszedłeś „Panie Boże zaświeć”, i tak co piorun, to podszedł człowiek do przodu, i tak do wsi. Potem ojciec dzierżawił jeziora na Suwalszczyźnie, duży Szelment i mały Szelment, to była gmina Szypliszki, obok nich Rutka Tartak i nasza Przejma, w której mieszkaliśmy. Jezioro duże, głębokie ojciec dzierżawił, teraz już nie szyją takich niewodów, jak kiedyś ojciec szył. Taką małą rybę często jedliśmy, stynka się nazywała. Sielawy, węgorze to żeśmy łowili, płotki, okonie, szczupaki. Zimową porą też było co robić. Żaki robiliśmy, ojciec nam szykował z sieci, kupował sieci w Konigsbergu, fabryki tam były. Chodził na bagna i tam na wiklinę zbierał, naciął, na plecy Franciszka i Antoni Bandoch fot. z albumu Mariana Zielińskiego 98 fot. z albumu Mariana Zielińskiego sieci rybackie robić. Ojciec nie płacił nam pieniędzy, a się słuchało i się robiło. Od czasu do czasu robili zabawę. Na taką zabawę zawsze uciekaliśmy z domu. Bawiliśmy się do czwartej nad ranem, trzeba było wrócić, bo pół godziny później już ojciec budził, żeby na jezioro płynąć. Nie było wytłumaczenia, że nie ma siły. Ojciec mówił: „Zabawa, to twoja rzecz – a praca to inna”. Były jedne buty skórzane wyjściowe, a nas było 8 synów, więc który pierwszy ten leciał w nich. Normalnie się w drewniakach chodziło. Tam dużo było Mazurów – Niemców co po polsku mówili. Ale po wojnie Rusek postanowił, że będzie czystka, że zostaną sami Polacy, to wszystkich wysiedlili. Niemcy podchodzili pod granicę, mieli ten swój Brend spirytus, on się mętny robił, jak się dolewało wodę. Szło się na granicę, bańkę 20-30 litrową przyniosło i zabawa była. Niemcy to za grosze sprzedawali, bo oni tego używali do czyszczenia łazienek, ale kiedyś się to piło. Piło się to z wodą lub z sokiem i dobre było. Byłem w 1 939 roku pod Grodnem, miałem wtedy jakieś 1 8 lat, młodego mnie wzięli do Junaków. Jak do szkoły chodziłem, miałem 1 6 lat to już brali – nakaz dostałem. Wkładamy niewód na łódki, przychodzi, daje powiastkę „Marian Zieliński stawi się w Rutka Tartak”, to było 6 kilometrów od Przejmy. Wzięli nas kopać okopy przeciwczołgowe, wodą zalali i miała być blokada . Głupie byliśmy, bo co to czołg powstrzyma – czołgi szły. Byliśmy na pograniczu, nasze jeziora były jakieś 3 kilometry od granicy, Hitler napadł na nas. Myśmy wiedzieli, że oni napadną, bo się szykowali na tę wojnę. Piłsudski jakby żył, to by nie było wojny – jak on zmarł, to już się zaczęli z Niemcami szarpać. I Niemiec napada na nas, my w nogi – tankiet99 ki z amunicją, konie wystane ciągnąć nie chciały, uciekaliśmy na Grodno, przez rzekę się nocą przeprawiliśmy. Jeden telefonista przejeżdżając rowerem przez kładkę, on się potknął i tam utopił. I wtenczas Rusek natarł, czołgami przyjechał na szosę i w las, w którym my siedzieli. Akurat wtedy byłem na kuchni. Brat mój Czesiek, co w Mikołajkach żył, mówi „Marian rzucaj te konie”, a mi szkoda było, bo dobre konie były. Uciekaliśmy lasami aż do domu rodzinnego, to potem jeszcze przez jakiś czas się ukrywaliśmy dopóki włosy nie odrosły, bo byliśmy podgoleni po wojskowemu. Jak okupacja była, to dalej w Przejmie mieszkałem, przy ojcu pracowałem, a potem nas wcielili, w 1 944 roku, do kolejnej armii. Pieszo musieliśmy iść aż do Białegostoku, potem nas wozami i pociągami zawieźli aż pod Warszawę, nad Wisłę. Wychodzili generałowie i oficerka, przyjechała ich masa – mówię: do takiego ja wojska chciałem. Kawaleria szła, ostrogi, szable i nas w pobór wzięli. Tam formowała się Armia Kawaleryjska i jako przedostatni z naszej grupy zostałem powołany do tej armii. Ostatniego, z mojej wioski powołali do piechoty i potem on zginął, Bolek miał na imię. Dostaliśmy się i tam uszykowane już było wszystko: namioty i łóżka z igliwia. W 1 944 roku mnie powołali z Cześkiem, zaś wujka Zygmunta wcześniej, w Grodnie do Armii Świerczewskiego, co go potem Ukraińcy zabili. Służyłem jako kanonier-telefonista w 57 Pułku Artylerii Konnej wchodzącego w skład II Armii Wojska Polskiego. To powstało z 1 Warszawskiej Samodzielnej Brygada Kawalerii, były w niej trzy pułki kawalerii i nasz DAK, IV Dywizjon Artylerii Konnej. Razem z tą armią przeszliśmy cały szlak bojowy od Białegostoku, brałem udział w walkach o Warszawę, potem w tak zwanej Ofensywie Pomorskiej oraz forsowaniu Wału Pomorskiego. Następnie przeprawialiśmy się przez Odrę, braliśmy Marian Zieliński z kolegą, lata 40 - te fot. z albumu Mariana Zielińskiego też udział w oblężeniu Berlina i walkach nad Elbą. W Gryficach nawet jest tablica dla nas, bośmy zdobyli to miasto. Naczepiali nam medali, a potem była defilada: orkiestra na koniach białych, eleganckich. Defilada na rynku przy kościele, po wojnie mocno miasto było zniszczone, przy rynku wszystko zgruzowane, Ruskie miasto w czasie wojny spalili. Zabaw było dużo w Gryficach, bawiło się to wojsko, tańczyło. Później jeszcze nam dodatkowo dali medali. Dostałem np. Odznaczenie „Zasłużonym na Polu Chwały” oraz Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Oni nie wiedzieli o wojsku, że ja w kampanii wrześniowej walczyłem, potem też cicho siedziałem, żeby UB się nie dowiedziało. Trzeba było się pilnować cały czas, teścia mojego wsadzili i w kopalni pracował przez jakiś czas. W domu Wolna Eu1 00 ropa grała, jeden podsłuchał pod oknem i doniósł. Zdemobilizowany byłem w Gryficach i potem tam kilka lat mieszkałem i pracowałem w straży pożarnej w dużej cukrowni. Tam też grałem w orkiestrze – miałem dryg do tego. W zespole też graliśmy, potem w Pobłociu też, na weselach i zabawach, dużo się wtedy grało. Ja Irena i Marian Zielińscy najczęściej na bębnie fot. z albumu Mariana Zielińskiego albo harmonii grałem, kilku nas było. Graliśmy też przy gruzach, Żona moja Irena mieszkała tam najpierw podczas odgruzowywania Gryfic, bo ina- koło bramy, tej przy rynku. Żeśmy się zaczej ludzie nie chcieli pomagać, pracować poznali i ożenili i tak 62 lata razem przeżyliśmy. Przy tej bramie Ruska kiedyś – takie czasy były. zatrzymałem bo kradli bardzo, chciał z Od lewej: P. Kotulski, Józef Kondej (szwagier), Marian Zieliński fot. z albumu Mariana Zielińskiego 1 01 w las chodziliśmy, bo w chacie zimno. Każdy kolejny rok już było tyle opału gotowe, żeby do wiosny starczyło. Potem z warsztatu na dole zrobiłem mieszkanie dla teściów. Umiałem murarkę, stolarkę, więc jakoś poszło. Wszystko sam. Potem przyszedł własny hydrofor i centralne ogrzewanie, jak w mieStoją od lewej: Marian Zieliński (prezes), Kazimierz Kobiela, NN, NN, NN, Aleksander ście. Wtedy już Kozłowski, Bronisław Miotk, Marian Idzi było łatwiej. Dolny rząd od lewej: Józef Hływa, Jacek Kwidziński, Marek Zieliński, Ryszard Czerwonka Inne życie było, fot. z albumu Mariana Zielińskiego może człowiek młodszy był i dlagóry zastrzelić policjanta, dobrze, że był tego tak. Tych majówek pełno było. Nieteż drugi policjant i go zastrzelił – leżał dziela i majówka z mamą, dzieci braliśmy na spacery. Chodziliśmy, by zobaczyć jak potem ten Rusek przy bramie. Jak żeśmy z Gryfic jechali do Pobłocia, to zboże rośnie, szło się po wsi, do lasu, na mebli żeśmy nabrali, cały wagon był dla grzyby. Było ciasto, goście przychodzili. nas, na kłódkę zamykany, a my jechaliśmy Ludzie kiedyś umieli się bawić i pracować. pociągiem osobowym. Dojechaliśmy do Po ciężkiej pracy w sobotę zabawa. Kiedyś Wrześcia i stąd meble wszystkie na za- w Restauracji w Pobłociu – Irenka w buprzęgi przywieźli. Dom był pusty, nic tu fecie to i ja pomagałem. Czasami też granie było, to się teść wprowadził, bo dostał łem – na swoim akordeonie. Potem przydział, a my do niego dołączyliśmy. zabawy w świetlicy, tam gdzie Dom KulTeść jak przybył do Pobłocia, to pieszo tury, a latem na Zielonej Sali, pod górką szedł ze Słupska. Już wtedy zaczynali się koło Lewińskich. Wystarczyła beczka pitu zjeżdżać, poprzyjeżdżali tu zza Bugu wa, i własna muzyka i ludzie się bawili. przesiedleńcy. Tu mieszkali wcześniej Ruskie, wojsko, wszystko rozgrabione, posza- Motorek się miało, siadało się z mamą i do browane było. Dużo zbójów było, kościółka, czasem rowerami też się jeździrozrabiali, i Polacy, i Ukraińcy. Wtedy ło, a czasem na pieszo. Co niedzielę msze jeszcze ciężko było, drogi poniszczone były o 8 i o 1 2 w Cecenowie, wstawaliśmy wcześnie, na pierwszą mszę, bo w połuprzez czołgi, dużo zniszczeń. dnie to już był obiad. I się chodziło te kilka Pierwsza zima w Pobłociu była bardzo kilometrów, potem w Pobłociu postawiliciężka. Paliło się w piecach kaflowych. śmy też kościół, to już było bliżej. Teść za mało opału przygotował, a zima Dzierżawiłem kawałek ziemi, uprawiałem. taka, że po pas śniegu. I tak po tym śniegu Były zwierzęta: krowa, świnki, kury, nawet 1 02 własny koń. Nic nie zarastało. Wykorzystywało się każdy kawałek ziemi – wszystko obkoszone, uprawione. Kiedyś człowiek byle kawałek ziemi obrabiał i się opłaciło, a teraz nawet ogródek zarasta, nikomu się nie chce. Kiedyś był ośrodek maszynowy, to można było konika wynająć czy maszynę i robić. W Pobłociu był też dróżnik, który pilnował swojego odcinka drogi i jak trzeba było rów wyczyścić, przepust udrożnić to szedł kolejno do gospodarzy i ci w ramach szarwarku musieli pomagać. Przyjechałem, to miałem pracować w kuźni mechanicznej, w takim dużym warsztacie, były tam poniemieckie maszyny – ten zakład był tam, gdzie teraz straż pożarna. To był zakład państwowy, całą gminę mieliśmy pod sobą, to się jeździło i maszyny naprawiało. Koła żeśmy robili, sztaby zakładali, młockarnie naprawiali i przygotowywali do żniw. Roboty było masę. Potem zostałem brygadzistą na warsztacie, miałem kierownika nad sobą - Bajerowskiego. Potem z Królikiem postanowiliśmy że założymy u siebie drużynę, to było jakoś w latach 50-tych na początku, w 1 951 roku. Boisko mieliśmy, tylko drużynę zebrać i można było grać. Najpierw w tym zespole grałem, a potem już tylko prowadziłem jako prezes. W 2001 roku były uroczyste obchody 50-lecia Klubu Sportowego „Jantaria” w Pobłociu. Dużo znakomitych gości z gminy i powiatu było, nawet starosta Kądziela przybył. Byłem w życiu żołnierzem, rybakiem, kowalem, robotnikiem i strażakiem w cukrowni, mechanikiem, melioratorem. Na emeryturę odszedłem jako palacz szkoły w Pobłociu. Robiło się wszystko co było konieczne i potrzebne. Szkoła też była inna niż dziś. Był rygor, uczniowie musieli się słuchać i pracowali też w ogródku, grabili liście, uprawiali swoje działki klasowe. Często chodziły do szkoły po kilka kilometrów, nieważne czy zima czy wiosna. Inaczej było niż teraz. Jak się utworzył zespół (drużyna piłkarska) to graliśmy najpierw w Cecenowie, ja grałem na obronie – twarda była ta obrona. Rozmowy zostały zarejestrowane w 201 0 r. Orkiestra paradna - z bębnem Marian Zieliński, lata 50 - te fot. z albumu Mariana Zielińskiego 1 03 Rozalia Czyżewska Helena Kijewska „Chleb był zamykany - każdy zamykał go w takiej skrzynce, bo jak upiekło się 6 chlebów, to musiało to wystarczyć na cały tydzień. Kromeczka chleba, talerz zupy i trzeba było się tym zadowolić.” Rozalia Czyżewska do lasu na jagody, były dwa skupy i z tych jagód żeśmy żyli. Jak byłam małą, to też chodziłam na jagody, mieliśmy pastwisko dla krów, to był taki chłopak, co umiał grać na skrzypcach, to my dawaj na trawniku uczyć się tańczyć, takie małe dzieci. G dy wybuchła wojna, to miałam 1 2 lat, wojnę pamiętam całą. Wyjeżdżałam, pojechałam raz, do majątku…Nie było wyjścia, w domu nie było z czego żyć. Przyjeżdżał mężczyzna, zabierał nas ze wsi. Nasza wioska była bardzo duża, wielu ludzi jeździło. Byłam wtedy małą dziewuszką, a również z nim pojechałam. Jednak nie byłam tam długo, uciekłam, sama. To była miejscowość Horodło koło Grójca, to było niedaleko, wstałam rano, ubrałam się i poszłam. Myślałam: „Co ja zrobiłam, gdzie ja się puściłam sama taka młoda dziewucha w świat?” I wróciłam do domu. Mamusia zobaczyła, że przyszłam i powiedziała: „Dziecko kochane, tu nie ma co jeść, po co tu przyjechałaś?” „Mama, nie martw się. W lesie są jagody.” Tak było. Tylko jagody dojrzały, to się je zbierało, chodziło do skupu, sprzedawało. Moja mamusia zaradna była; jeździła z tymi jagodami do Łodzi, do Warszawy, na boso. Nie było zarobków żadnych, dziady chodziły i się modliły za wszystkich, żeby tylko coś do jedzenia dostać. Bieda była, my mieliśmy mieszkanie blisko lasu, trzeba było chodzić Rozalia Czyżewska, Maria Barcicka fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej 1 04 i co chciał. Jak kogo było stać... Co tu było do gotowania? Byłam na zabawie, chłopak z wojska mnie przyprowadził, porucznik, spytał, czy może tu przenocować. Mamusia mówi: „Możesz spać, tu jest taka leżanka.” To ja się wstydziłam rano dać mu jakieś śniadanie, bo nic nie było, tylko chleb i syrop robiony z buraków. Uciekłam z domu i nie widziałam go więcej na oczy. fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej Rzuszcze. Przyjechałam do Rzuszcz na Wiosną Niemcy się zabrali, rzeczy zostały, Matkę Boską Gromniczną, 2 lutego 1 947 tylko to co do ubioru zabrali i ani nie poroku byliśmy tu. Mój ojciec był tu wczewiedzieli „do widzenia”, ani nic. Nawet nie śniej, znajomi tutaj byli i się zapoznał, bo usłyszeliśmy, kiedy wyjechali, jakoś na umiał dobrze po niemiecku, podobało mu przedwiośniu, ale z rok czasu byli z nami, się tu gospodarstwo. Jak przyjechaliśmy, cały ten rok robili tu, sprzątali, młócili to jeszcze Niemcy byli, wprowadziliśmy zboże, ziemniaki wykopali jesienią haczsię do tej samej chałupy, co oni mieszkali. kami, wszystko. Nie słyszeliśmy kiedy Ten pokój był uszykowany, dwa łóżka stawyjechali, nagle pusto i cicho. Kiedy doły. W jednym pokoju Niemcy mieszkali, fryzjer z żoną mieszkał w tamtym drugim. W trzecim mieszkała Frau Walter z trojgiem dzieci. Na górze na strychu mieszkał taki, Bruner chyba się nazywał, i dwoje przybranych dzieci, chłopaków miał, bo ich rodzice byli zabici gdzieś tam. 4 rodziny w tym domu mieszkały, jedna kuchnia, na zmianę gotowali. Wtedy, kto chciał fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej 1 05 fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej Główczyc. Grali i śpiewali, bimbru narobili. Chłopaki popili, dziewczyny tu nie piły, ale było nas kilka. Wesoło, tak. Było wesoło, ale Niemcy odjechali - skończyło się. Trzeba było się wziąć do roboty. Tatuś od razu był sołtysem, umiał po niemiecku. Bardzo dobrze mówił po niemiecku, bo w czasie jeszcze kawalerki był tam 8 lat, pracował. Jak wrócił stamtąd, to ożenił się z moją matką i w Rzuszczach zamieszkali. Tu przyjechał właśnie po dziewczynę, bo chłopak chciał się żenić, a ona przyjechała do Długoszów. Tam do nich przyjechał, spodobało mu się, chciał tu przyjechać, tam wszystko zostawił. Spokojnie tu żyliśmy, szabrowników tu nie było już potem. Maszyny zabrało państwo. Była maszyna do szycia. Nie było nikogo w domu. Była tam moja siostra, ona była przez wojnę w Niemczech, tam zbombardowali, wszystko im się spaliło. Nikogo nie było, drzwi nie otworzyła, mamusia klucz zabrała, bo gdzieś poszła. Stamtąd maszy- żynki jeszcze były, oni śpiewali, że tu jest ich „Heimat”, „Meine Heimat” śpiewali, że tu wrócą, taką nadzieję mieli. I podobno teraz to wszystko wykupują Niemcy i wszystko stoi ugorem. Tam gdzie do Krakulic się jedzie, tam wszystko wykupione, ale stoi puste, to chyba wszystko Niemcy wykupują, oni liczą na to, że wrócą. Ja tego nie doczekam, mnie to wszystko jedno. Ja panu powiem, ten jeden rok to my przetańcowali. Jeden piątek my się nie bawili. Niemcy zebrali zboże, ziemniaki wykopali wszystko, a my mieli pograjki. Na wieczór my szli na pograjki i do pierwszej, drugiej, spalim potem do pierwszej, do dwunastej, obiad, najedlim się i znowu szykowalim się na pograjki. My sami Polacy żeśmy się bawili, byli tacy, co umieli grać na akordeonie, ja na skrzypkach, śpiewali, bimbru narobili i się tańczyło, wesoło było. Inaczej było, wszyscy się schodzili na zabawy do Pobłocia, do 1 06 rolnikom zamiast pomóc, to jedna jedyna krowa i już wzięta? Toście zabrali?” Poszedł, rzucił im tę legitymację. Bo jak miało się troszeczkę więcej, kułak, kułaki się nazywali, to już było takie bogactwo, to trzeba było ich zrąbać, zabrać. Dzieciństwo. A ja wam powiem, czym ja się bawiłam, gdy byłam dzieckiem, w centralnej Polsce. Blisko łąki były, nasze, niczyje inne. Sitowia zielonego się narwało i lalki z sitowia się robiło. Jak ja byłam dzieckiem. Warkocze, nogi, ręce mogłaś dorobić i wszystko. Tak się człowiek bawił. U nas jeden worek na górze, drugi na spichrzu z zabawkami. I Piotrusiowi jeszcze kupują i jeszcze to...Mówię, po co to, po co? Helena Kijewska T atuś wrócił z wojny i był bardzo chory na żołądek, miał owrzodzenie żołądka. Spotkał mojej mamy brata po drodze. I tak Cyganka wywróżyła, która u nas była dwa tygodnie przed powrotem tatusia. Dwie ich było, pamiętam jak dziś, rozłożyła na stole te karty i mówi tak: „Mąż, brat męża i pani brat, męża brat nie wróci, nie żyje, a pani brata mąż spotka w Kielcach, 20 km od nas i przyjadą obaj.” I przyjechali obydwoje na konikach. Tato długo nie pożył, przeziębił się i zachorował na płuca, zmarł i ciężko było. Później brat przyszedł na gospodarstwo i tak zostało. Innym gospodarzom fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej nę przyciągnęła tu do okna i oknem zabrali tę maszynę, polscy urzędnicy. W Pobłociu było kółko rolnicze. Mój teściu miał krowę poniemiecką. I jak przyszli, to tę krowę mu zabrali. On mówi: „Tak? To wy Ojciec Jan Barcicki fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej 1 07 fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej było bardzo ciężko, mieli 3 morgi ziemi, a dzieci też po pięć, po cztery, to była bieda, nie było co jeść. Chleb to był pod zamknięciem, jak upiekli, to na cały tydzień, po kromce na śniadanie do zupy i się zamykało niestety. Nam było trochę lżej, bo ziemi było dość i pracy też, ale innym dzieciom to było naprawdę ciężko. Ja pamiętam jak do szkoły szłam, w czasie wojny, nauczycielki takie trzy panienki płakały, bo nie miały co w garnek włożyć i nie miały co jeść. Nie było nawet za co kupić. Pamiętam, że mamusia mi dała siatkę ziemniaków, jak je im zaniosłam, to szybciuteńko je skrobały, by je ugotować. Tego nie zapomnę! Dziewczyny dorosłe, ładne, a co z tego, jak w czasie wojny nie było co jeść. Bieda. Nie było butów, nikogo nie było stać wtedy na buty. Jak była duża rodzina i ziemia, to nie było takiej biedy, my mieli- śmy 1 2 mórg ziemi. Było ciężko w czasie wojny. Wieś była duża, po 3 morgi ziemi, w domach po 7-8 ludzi, to była bieda. Rano zupa ziemniaczana, tam nazywana zalewajką. Chleb był zamykany - każdy zamykał go w takiej skrzynce, bo jak upiekło się 6 chlebów, to musiało to wystarczyć na cały tydzień. Kromeczka chleba, talerz zupy i trzeba było się tym zadowolić. Obiad znów jakiś mleczny, na kolację to samo i koniec. Nie było wtedy też żadnych zarobków, nikt nie miał gdzie wyjeżdżać, nie tak jak dziś. Nie było nic specjalnie, jak to w czasie wojny. Jak mój tatuś poszedł na wojnę, to biedowaliśmy, ponieważ same dzieci musiały pracować. Wiadomo, jak to na gospodarstwie, trzeba było ręcznie pracować, końmi, nie było tak jak teraz. Mieli ludzie biedę i koniec. W czasie wojny wiadomo, ciężkie życie było. Teraz, jeśli ktoś chce pracować, to 1 08 wyjedzie tu czy tam. A wtedy? Nie można było wyjechać, nie było gdzie. Później, gdy Niemcy uciekali, wszystko było przygotowane, oficerowie przyjechali, wozy, samochody, konie. Wóz pakowało się na podwórku: skóra, buty, wszystko mieliśmy na wozie i czekali na rozkaz. Nasza wioska miała być wybita i spalona. Dom teściów - Rzuszcze 1 2 Ale u sąsiada jeden, fot. z albumu Heleny Kijewskiej który umiał po polsku mówić, powiedział, że w razie czego niech gi. Popłoch, wyjechali jakieś 1 2 km i ich każde się rozpryśnie wszędzie, po polu, też rozbili… No było źle, cóż tam mówić… pokładźcie się. Ale nie doczekaliśmy się, przyszedł ranek, oficerowie nie dostali Rzuszcze. Ja w 1 948 tu przyjechałam. Ale chyba rozkazu, bo rozbili ich w czasie dro- mój mąż i jego rodzice przyjechali tu Ślub Heleny i Zygmunta Kijewskich 1 948 r. Od lewej: Marianna Kijewska, Józef Kijewski, Agnieszka Detka, Andrzej Detka, Para młodych Helena i Zygmunt Kijewscy, Maria Makuch, Edward Makuch, u góry p. Barcicki fot. z albumu Heleny Kijewskiej 1 09 chałam do siostry, żeby jej pomóc, bo miała małe dziecko. Później, za niecały rok wyszłam za mąż i przyszłam do męża, miałam wtedy 1 6 lat, z mężem przeżyliśmy razem 59 lat. Mąż nie żyje, teraz w maju będzie 8 lat. Zostałam sama, pięcioro dzieci, wszystkie poszły na swoje, a ja zostałam sama. Też chodziłam na zabawy, później to mniej. Chodziło się na pole, cały dzień się robiło, a w soboty takie pohulajki były. Dwie, trzy godziny się pospało, a rano dawaj krowy doić, świnie obrządzać, jak to na wsi, ale było wesoło, lepiej jak teraz, ludzie się szanowali. A teraz tak każdy sobie, kiedyś nie było telewizorów i tylu rozrywek, a teraz każdy sobie mieszka. Kiedyś wszyscy się odwiedzali. Kiedyś tańczyliśmy, i śpiewaliśmy i wypiórki były − pióra skubaliśmy w zimę, było bardzo wesoło, robiliśmy kołdry i poduszki. Pióra się wyskubało, kolacja i dawaj tańczyć. Wełny się przędło i na drutach się robiło, bo nie było tak jak teraz, bo nie było pieniędzy i nie można było wszystkiego kupić. Wszystko się robiło samemu dla siebie i dla dzieci: czapki, swetry, szaliki, skarpetki, wszystko było z wełny. Teraz już nie ma potrzeby, to i nikt nie trzyma owiec. Helena i Zygmunt Kijewscy fot. z albumu Heleny Kijewskiej w roku 1 947. Przyjechałam tu do siostry, do Makucha do pomocy, bo tu miała ciężko, dwoje dzieci… I tak tu zostałam. Najpierw przyjechała tu moja siostra ze szwagrem, na gospodarstwo. Później przyjechał ich odwiedzić mój tata. Nic tu wtedy nie było, mieli tylko jednego konia. Tata sam musiał przywieźć im drugiego konia, źrebaka, którego uchował, bo nie było nawet jak i czym tu pracować. Następnie przyjechałam ja na wiosnę, tata mnie przywiózł, bym pomogła, miałam wtedy 1 6 lat. Jeszcze było chłodno, pamiętam jak dziś, marzec był, jak przyszliśmy. Przyjechaliśmy z moim tatą do Potęgowa, a z Potęgowa tutaj na pieszo. Tak, na pieszo, pamiętam jak dziś. Gdy doszłam na górkę tu, do Pobłocia, to już płakałam. Buty uciskały, człowiek nie był przyzwyczajony. Tatuś mój mówił: „Już teraz to idź prosto, już widać tę wioskę, już siostrę widać tutaj”. Myśmy szli do Pobłocia, ale od Wicka jakoś…My inaczej szliśmy, nie wiem, jak tato nas prowadził, może dalej jakoś, nie było żadnego pojazdu wtedy. Weszliśmy, pamiętam, zdążyliśmy się troszkę przebrać, umyć i już kawalerka przyszła. Tadek i mój mąż. Bo panna przyjechała wielka do Makuchowej. Jak tutaj przyjechałam, to tutaj już pozostałam, bo zapoznałam swojego męża, no i wyszłam za mąż za rok niecały, na gospodarstwo i mieszkam do dziś i pracuję niestety, bo zostałam sama. Jak przyjechałam, to początkowo nie miało się co tu podobać, bo wszystko jeszcze było po Niemcach, wszystko trzeba było samemu obrabiać, bo nie było maszyn, wszystko rękoma trzeba było robić, dlatego przyje- Niemcy. Jak ja przyjechałam, to nie było 110 już nikogo, nie było Niemców, tylko sami polscy ludzie. Wie pan, bo to tak nie tylko z centrali, skąd tylko mogli, są wymieszani teraz, jak się mówi, ze wszystkich stron. Kaszubów dużo. Niemców wywieźli - Zygmunt, mój mąż i Bolek Kitowski. Wozami 1 948 r. ich wywieźli do Rzuszcze Jazda końmi do ślubu. Helena Kijewska, Zygmunt Kijewski, Jan Zakrzewski Słupska. Na wo- fot. z albumu Heleny Kijewskiej zach zapakowane wszystko i ja jeszcze do dziś to miałam na wojnie dużo kopali, ale co, to też nie sumieniu i zawsze im to mówiłam. Za- wiem... Tam jest las ten cały, jak się przewieźli ich do Słupska samego i tam ich jeżdżało, tam betonem wszystko zalane wyładował, przed samym Słupskiem. Cóż jest… Dużo rzeczy mieli tu pozakopywane, oni tam tego majątku nabrali, najwyżej jak to każdy, może naczynia czy inne warrzeczy do przebrania, bo cóż tam mogli tościowe rzeczy. To nie tylko tu, przychobiedni wziąć. Żadnych mebli, niczego, no dziły też Niemki, takie starsze panie, dochodziły tu do tego lasu, szukały po bo jak. drzewach, ale nie mogły odnaleźć. Tam Jak przyjechaliśmy, to wszystko w dobrym mają coś pozakopywane do dzisiaj. Ale stanie było, tutaj…Bo my tu nazywamy wie pan, człowiek nie szuka, bo po co tam główne Rzuszcze jako starą wieś, że tam im będę szukać, po co mi to. Nie wiadomo jest „stara wieś”, a tu budynki to były bu- co tam miały zakopane. Byli szabrownicy, dowane w latach 30-tych, za Hitlera. Wie naprzód jeszcze przed nami byli tutaj, zaraz po wojnie, przyjeżdżali specjalnie na pan, ja już jestem tu tyle lat… szaber, żeby nabrać, zabrać i pojechać. Jeszcze 9 lat temu przyjechał gospodarz do mojego domu, właściwie syn gospodarza Mąż. Przyjechałam tu do pomocy, a za pół z tłumaczem i pytał. Poszedł do stodoły roku wyszłam za mąż, tak mi się spieszyło. i pytał, czy myśmy wylali sami ten beton. Mąż miał 28 lat, a ja 1 6. Tak się jakoś człoPowiedziałam, że nie, że było tak, jak za wiekowi w głowie przewróciło i tak wynich i tak jest. Powiedział, że oni mieli tu szło. Trzeba było gospodarzyć powoli. Było coś zakopane. A ja mówię tak: „Jeśli pan tu czworo rodzeństwa, rodzice i my. Ciężmiał coś zakopane, to proszę, kopcie. My ko było, trzeba było pracować tylko rękatu nic nie kopaliśmy, tylko wiem, że kie- mi, nie było maszyn, ciągników, niczego. dyś był tu taki, Purtak się chyba nazywał, Męża mojego znali wszyscy na około, taki taki kawaler tu przyjechał. I on rabował, był. Lubił też handlować nieraz, wsadzaliśmy wczesne ziemniaki, więc jeździł to do wszystko co mógł to brał i wywoził”. Może i jest jeszcze coś zakopane, choć po Główczyc, to gdzie indziej. Mąż lubił 111 gdzieś pojechać i pohandlować. Ja nie, więcej w domu się wszystkim zajmowałam. Trzeba było wszystkiego się nauczyć, nic się nie miało, człowiek był biedny. Niczego nie było, nawet jeśli człowiek chciałby kupić, to wiadomo jak było, żadnego towaru. Rok po nas przyjechała rodzina, to przywieźli tu czerwone krowy. Oni tu oczy wielkie zrobili, bo oni nie widzieli takich krów. Wszystko przywoziliśmy, bo skąd by tu było. Przecież tutaj nic nie było, ani konia, ani maszyn. Wszystko rękoma, kosiło się kosiarką, trzeba było rękoma wiązać, nadstawiać, wozić, zrzucać, z powrotem, młócić... Później już pamiętam, jak tylko raz w Główczycach stałam przy domu towarowym. Przyjechałam rano o szóstej. A mój syn trzy dni i trzy noce czekał, żeby kupić telewizor. Trzeciego dnia przywieźli lodówki. Syn telewizora nie kupił, bo nie przywieźli, ale mnie kupił tę lodówkę. Przyjechałam rowerem, żeby coś kupić. Zajeżdżam, a tam tylu ludzi! Gdy otworzyli sklep, to aż tę dużą szybę w domu towarowym ludzie wybili...Każdy kupował to, co było niepotrzebne, wiadomo, jest towar, więc się weźmie. A dzisiaj? Tylko żeby mieć pieniądze – wszystko jest, czego dusza zapragnie. Pierwsza Komunia Święta rodzeństwa Krystyny i Romana Kijewskich 1 966 r. fot. z albumu Heleny Kijewskiej centach się zmieniło. Każdy spoważniał. Czy ludziom jest dużo lepiej, może…Każdy sobie, każdy samolub. Przedtem wszystko było jakieś uszanowane, jeden z drugim, pośmiali się, pochodzili...A teraz każdy tylko sobie. Rzadko, żeby tam jeden do drugiego poszedł, tak jakoś nie wiem. Przedtem mi się lepiej podobało niż teraz. Chociaż było biednie, ale było wesoło. A teraz wszystkiego pod dostatkiem, ale niewesoło. Jakieś takie wszystko ponure, smutne chodzi, zapracowane jakieś. Nie rozumiem, dlaczego tak jest teraz. Zabawa i życie towarzyskie. Przyszła sobota, jak mąż chciał iść, bo mi nie chciało się za bardzo nieraz. Dzieci do spania, a dosyć gromadkę żeśmy mieli, bogato, bo pięcioro…Ale jakoś na wszystko się poradziło. Dzieci spać, a ja mówię: „Chodź, idziemy, podprowadź mnie tylko tam”. Boże, myśmy się wyskakali jak głupie, bo tu cały tydzień się człowiek narobił, ale się chciało. Wesoło było, przyszło się, dwie godziny się przespało, rano prędko wstać, krowy doić, świniom dawać, dzieci do szkoły… Wie pani, jak to było. Ale było wesoło. A teraz się zmieniło. W stu pro- Dzieci. Dzieci więcej było, pięcioro i wię- cej w każdym domu. Mówią, że jest bieda teraz, że jest źle...Ale to nieprawda, bo mają aż za dobrze. Pół podwórka ma zajęte jedno dziecko; taki ciągnik, taki sa112 mochód, trzeci i jeszcze czwarty… Zabawek jak ta kuchnia, pełno wszystkiego. I myślę sobie, mój Boże... To ja miałam pięcioro dzieci. Lalkę to się zrobiło ze szmat, żeby się bawiło. Bo nie było nas na to stać, żeby kupić dzieciom. Czym się bawiły? A bawiły się w piasku, jakąś łopatkę czy coś, jedno z drugim... No i to była zabawa. No cóż, można było. Jakąś huśtawkę się zrobiło. Tak było. A teraz? Wózek, wózeczek, spacerówka taka, owaka. Ja tego nie miałam, ale pamiętam, jak było w „centrali”. Kto miał wózek? Kolebki były. Drewniane kolebki były, tak je nazywano, to były takie bieguny. A na pole, kobieta normalnie musiała iść do pracy, to były zrobione, cztery takie kije, duże, związane, prześcieradło podwiązane, dziecko było, poduszeczka, kołderka, w środku włożone, piersi się dało, nakarmiło się, pohuśtało i szło się robić. A dziecko spało. Chłopcy to głównie krowy paśli. Jak wrzesień był, to nie było czasu się bawić, już jak był trochę większy, miał 3-4 lata, no może 5, to zanim się poszło do szkoły, trzeba było wziąć krowę na powróz i popaść na drogach, granice to nazywano. Drogi były szerokie, no to trzeba było to wypaść. I dopiero do szkoły się biegło. Gęsi trzeba było napaść. Ja dzieciństwa nie miałam dobrego, bo musiałam pracować na gospodarstwie, trochę szkoły i ciężko było. Panieństwa też żadnego nie miałam, bo szybko musiałam wyjść za mąż, byłam zadowolona z małżeństwa, męża miałam bardzo dobrego, tak dużo pracowałam, ale mąż był dla mnie bardzo dobry. Nie powiem, pierwsze pięć lat było ciężko, ale potem przyszły dzieci i już było dobrze. Teraz już nie jest, bo jestem sama, nie powiem, mam wszystko, ale samotność doskwiera, nie ma z kim porozmawiać. Dzieci są, ale nie ma ich na miejscu. Nauczycielka: p. Ługowska Uczniowie: B. Karbownik, M. Czyżewski, K. Leśniczuk, B. Wejer, B. Kijewska, A. Niedźwiecka, F. Wacławek, H. Dąbrowska, D. Podlaska, p. Leśniczuk, M. Formela, J. Janowicz, J. Gacoń, K. Penk, Z. Penk, S. Wesołowski, Z. Czyżewski, G. Kania, S. Bobrucki, Z. Mielewczyk fot. z albumu Heleny Kijewskiej 113 Bernard i Wanda Labudowie „Jestem Kaszubem, jest tutaj w Rzuszczach wielu Kaszubów, ale oni już zapomnieli po kaszubsku, bo starzy umarli, a młodzi, to nie znają. Do Rzuszcz sprowadzali się głównie z Sierakowic.” P byłem pierwszy, Wanda później przyszła. Już jeden miał zajęte to nasze gospodarstwo, przyjechał i miał konia, to mu go ukradli, no i później on zrezygnował z tej gospodarki. Wandy ojciec przyszedł na miejsce tamtego gospodarza, no i tak się poznaliśmy. Ja mieszkałem pod „piątką”, Wanda pod „szóstką”, a tu gdzie teraz mieszkamy był inny gospodarz. Na to go- o małżeństwie jesteśmy już 60 lat, w 1 952 roku wzięliśmy ślub, a wcześniej, w 1 946 i 1 947 roku sprowadziliśmy się do wsi Ruszyce. Ruszyce to obecnie Rzuszcze − nazwa została zmieniona ponieważ niedaleko są jeszcze jedne Ruszyce i ludzie jeździli nie do tych co trzeba. Inne nazwy też się pozmieniały: Sophiental to teraz Rzuski Las jest, długo ta stara nazwa obowiązywała. Przyjazd do Rzuszcz. Bernard Labuda: Ja sprowadziłem się spod Sierakowic, ze wsi Mrozy, urodziłem się tam w 1 931 roku. Wraz z rodzicami przyszedłem do Rzuszcz, ojciec gospodarstwo zajął po Niemcach i tak tu mieszkaliśmy. Sprowadziliśmy się w 1 947, ja miałem wtedy 1 6 lat. Przed wojną moja matka tu w Poraju pracowała, przy kopaniu kartofli. Końmi my jechali z Sierakowic, bo to było 60 kilometrów, na wóz wsiedliśmy i jechaliśmy. Mieliśmy też gospodarkę w Sierakowicach − Mrozach, a było nas dużo dzieci i ojciec się czuł silny na większą gospodarkę. Tę gospodarkę to przydzielili każdemu po 9 hektarów, a tam ostał brat, a gdy później on szedł do wojska, to ja poszedłem za niego gospodarzyć, także od małego jestem wychowany na gospodarce. Ja Wanda Labuda - 4 lata fot. z albumu Wandy Labuda 114 Zofia i Władysław Konczalscy - rodzice Wandy Labudy fot. z albumu Wandy Labudy ci żeśmy byli razem z rodzicami. Ten gospodarz to był Polak, miał gospodarstwo duże, po wojnie nie było już tam Niemców. Jeden znajomy w te strony przyjechał, dał informację i tata tutaj zajął (gospodarkę), a potem całą rodziną żeśmy przyjechali pociągiem, jak tata już wszystko tutaj załatwił z gospodarką. Przyjechaliśmy na Pomorze pociągiem do Wrzeszcza (za Wickiem) i stamtąd na pieszo. Tutaj kolei już nie było, Ruskie rozebrali. Jak żeśmy się sprowadzili, to wszystkie mieszkania były już pozajmowane. spodarstwo, w którym teraz mieszkamy przyszliśmy w 1 952 roku, już po ślubie. Wcześniej Polak tu mieszkał, oni tylko we dwoje byli i później wyprowadzili się do córki w Cecenowie, a my tu zajęliśmy po nich gospodarkę. Pobraliśmy się 1 8 sierpnia 1 952 roku. Rocznicę niedawno świętowaliśmy dosyć hucznie, było przeszło 60 osób na sali w Rzuszczach, wnucząt 25 mamy, a prawnuków 27, dzieci mieliśmy sześcioro. Mieliśmy dwie córki i czterech synów. Jedna z naszych córek miała 1 2 dzieci. Wanda Labuda: Ja pochodzę z Węgierska, to jest za Toruniem, gmina Golub-Dobrzyń, też urodziłam się w 1 931 roku. Wpierw przyjechali tutaj jego rodzice, a rok później moi rodzice i poznaliśmy się po sąsiedzku. My tam w Węgiersku gospodarstwa nie mieliśmy, tylko do pracy tata chodził i mama też chodziła, razem pracowali u jednego gospodarza, my dzie- Zabawy Kiedyś w każdą niedzielę była zabawa do pierwszej, drugiej w nocy. Zabawy były w pałacu. Na muzykanta tylko obeszli i zebrali do kapelusza, i te potańcówki takie były przedtem. Z innych wsi nawet przyjeżdżali: z Wykosowa, z Pobłocia, z Przebędowa nawet na zabawy. 115 Praca na gospodarce Wówczas w domu przy pałacu mieszkał porucznik, a pałac był gminny. Później pałac szkoła przejęła. W latach pięćdziesiątych ciężko się żyło, nie było tak jak dzisiaj: jest rozrzutnik do ciągnika, wcześniej samemu trzeba było wszystko rozrzucić na polu. Kiedyś wozem z końmi obornik się rozrzucało, końmi orało się pole. Przedtem wszystkie prace trzeba było wykonywać ręcznie. Na początku nie było najgorzej z maszynami. Potem wszystko nam zabrali i potłukli, młockarnie były w każdym gospodarstwie. Polacy szabrowali i niszczyli wszystko. Jak zabrali wszystkie narzędzia, to została jedna młockarnia na całą wieś, a tak wcześniej była u każdego. Przyznali z urzędu jedną młockarnię. Były też inne maszyny, ale na konia, snopowiązałki były, zniszczyli wszystko. Jak myśmy przyszli, to te maszyny jeszcze były, potem wszystko niszczyli, Państwo odgórnie kazało niszczyć sprzęt. Maszyn nie można było schować, przychodził urzędnik Wanda Labuda - praca przy rybach w Łebie fot. z albumu p. Labuda Leon Labuda - ojciec Bernarda fot. z albumu p. Labuda 116 z POM-u (Państwowego Ośrodka Maszynowego). POM był założony w Pobłociu, w Główczycach był też i tam to tłukli na złom. Jak chciał ciągnik nająć do orania, to trzeba było do nich iść, maszynę nająć i zapłacić. Z początku nakazali też oddawać kartofle, odstawić zboża, a za to tylko grosze dali, tak samo trzeba było miesięcznie dużo litrów mleka oddać do POM-u, a to co zostało, można było wziąć dla siebie. Chleb piekliśmy sobie sami. Świnie się biło, ale po cichutku, żeby nikt nie widział, bo nie było wolno bić świń bez pozwolenia, trzeba było daną ilość świń odstawić do POM-u. W pierwszej kolejności trzeba było odstawić świnie, wszystko trzeba było najpierw oddać. Kury się chowało, kaczki, to gotowało się je na obiad. My od małego byliśmy chowani na gospodarstwie, dawaliśmy sobie radę. Kiedyś nie było samochodów, końmi się jechało na rynek do Lęborka. Woziliśmy na sprzedaż zboże, owies, ziemniaki do Łeby. Przeważnie to samemu coś się kupowało na rynku. Przedtem w Łebie było dużo gospodarzy, mieli i konie i krowy, kury, łąki też mieli. Masło się robiło i na rynek się wiozło. Wanda i Bernard Labudowie z rodziną fot. z albumu p. Labuda Świnie zabili i po trosze rozebrali po cichu. Głównie to kobiety przyjeżdżały za mięsem, bo nie mieli tam mięsa w miastach. Wanda Labuda: Ja jeździłam do Łeby do ryb pracować, jak jeszcze byłam panną. Samochód jeździł − rano zabierał, a wieczorem przywoził. Przerabialiśmy dorsze oraz inne ryby do wędzenia. W Rzuszczach nie było pracy, za to na Wykosowie, w Przebędowie do buraków brali. W Przebędowie był duży pałac, była maszyna na parę do młócenia. Potem pałac rozebrali − tam teraz nie ma nic, ani śladu. Były też obory takie duże. Ludzie z kilku wsi chodzili tam do pracy, przebierali chaber ze zboża. Kobiety, które mieszkały w majątkach PGR-ów nie pracowały. Oni mieli dobrze, mieli krowy, świnie. W czasie wojny świni nie wolno było zabić, więc do nas do domu przyjeżdżali z Gdańska za mięsem. O Kaszubach i Niemcach Bernard Labuda: Jestem Kaszubem, jest tutaj w Rzuszczach wielu Kaszubów, ale oni już zapomnieli po kaszubsku, bo starzy umarli, a młodzi, to nie znają. Do Rzuszcz sprowadzali się głównie z Sierakowic. „Tam się nie znalim, tu się poznalim”, bo tam każdy był z innej parafii. W domu rozmawialiśmy po kaszubsku, ale na wsi, to po polsku. Do swoich dzieci też mówię po kaszubsku. Wanda nie nauczyła się po kaszubsku, ale rozumie co mówią. Dzieci nasze mówiły po polsku i po kaszubsku, w szkole też, nauczyciele nie robili z tego powodu problemów. 117 Po wojnie w kościele był od razu polski ksiądz, Gołąbek się nazywał. Później UB go zwinęło i już nie wrócił. Przedtem, jak był tutaj ksiądz, to miał parafię dużą: Cecenowo, Stowięcino i Izbicę. Ksiądz nazywał się Zygmunt Kęsy. On był tu 9 lat, najdłużej. Ksiądz Kęsy wracał bryczką z kościoła w Izbicy, w Pobłociu był posterunek i tam go zatrzymali. Pobili go, wszystko mu zabrali (m.in. zegarek). Jak się nie wchodziło w drogę UB, to było spokojnie. Na Kaszubach to była partyzantka i ja byłem taki chłopak i gęsi pasłem na takiej górze, widziałem jak partyzanci jechali, to gęsi fruwały do góry. To były polskie oddziały partyzanckie Gryf Pomorski. Ruskie tu byli, stacjonowali w Rzuszczach, na Wykosowie na PGR-ze też byli Ruskie. U nas też byli partyzanci: Mielewski Roman oraz Karkowski i oni wojnę prowadzili z Ruskimi. Wanda Labuda 1 974 r. fot. z albumu p. Labuda Na Kaszubach to Niemcy mieszkali również po wojnie, w Sierakowicach był niemiecki i polski kościół. Ich tak nie było dużo, ale swój kościół mieli. W Sierakowicach był niemiecki ksiądz. Polacy chcieli tylko polskich księży, więc on wyjechał Do Pobłocia też chodziliśmy na zabawy, na dożynki zawsze szliśmy. Przeważnie końmi się jechało na dożynki do Główczyc lub Cecenowa. Zmarłych chowaliśmy w Główczycach na cmentarzu niemieckim (kaszubskim), a później te pomniki wyrwali i niedużo zostało ze starego cmentarza. W kościele jest tabliczka po prawej stronie na ścianie: „Nigdy do zguby nie przyjdą Kaszubi”. Kiedyś to były ziemie kaszubskie, tylko Niemcy je odbili. Jak Niemcy tu mieszkali, to nie mówili po polsku − matka moja mówiła dobrze po niemiecku, ojciec też. Po wojnie, jak my tu przyszlim, to nas tu nie lubili Polacy, bo jesteśmy Kaszubi. Z Przebędowa jak przyjeżdżali na zabawy, to mieli takie kije i haki, i bili Kaszubów, ale jak dostali w skórę dobrze, to przestali. My wygralim. Pamiętają nas do dzisiaj, że w Rzuszczach same zabijaki mieszkają i tam jest niebezpiecznie. Dom Państwa Labudów fot. z albumu p. Labuda 118 Leon Labuda - ojciec Bernarda fot. z albumu p. Labuda Bernard Labuda fot. z albumu p. Labuda i już nie wrócił. Ten ksiądz po polsku umiał ładnie mówić, on nie chciał obywatelstwa polskiego. Jak później przyjechał z Niemiec, to mówił, że parafia w Sierakowicach mu się należała. Im mówiono, że niedługo to się zmieni i wrócą do Sierakowic. Gdyby wziął obywatelstwo polskie, to by został w parafii. Sąsiad Gutowski, bał się, że ich rodzinę wywiozą do łagrów, więc w nocy uciekli i tak się ukrywali przez 6 lat, aż Ruscy weszli. tutaj pierwsi, to zabrali meble po Niemcach. Meble my dostalim od rodziców po ślubie, i się dorobilim i kupilim. W dwóch gospodarstwach, co przejęli rodzice po Niemcach, były meble i wszystko. Niemcy nie zabierali mebli, bo nie mieli jak, to zostawili wszystkie ciężkie rzeczy. Ponad rok mieszkaliśmy z rodzicami w jednym domu z Niemcami razem. Niemcy wyjeżdżali po kolei, jak dostali paszport − normalnie się z nami żegnali. Trochę szkoda im było wyjeżdżać, ale nie chcieli przyjąć obywatelstwa polskiego, to musieli wyjechać. Oni teraz mówią w telewizji, że wygnani byli, ale oni nie byli wygnani, oni sami dobrowolnie wyjechali, ich nikt nie wyganiał. Jakby obywatelstwo wzięli, mogli do dzisiaj być tutaj. Z Rzuszcz wszyscy wyjechali i tak powstała kaszubska miejscowość. Jak tutaj się sprowadziliśmy, to były jeszcze niemieckie rodziny we wsi, ale powoli wyjeżdżali za Odrę. Niemcy mogli zostać jakby przyjęli obywatelstwo polskie, to by zostali każdy na swoim gospodarstwie, ale oni nie chcieli, woleli wyjechać. Jak my tu przyszliśmy, to była goła ta gospodarka, tu nie było nic. Tu były meble, ale ci co byli 119 Halina Duda „Niemcy, do których się wprowadziliśmy, dużo rzeczy mieli pochowanych. Ona tak codziennie po troszku wychodziła i to wszystko przynosiła do domu. Dobrzy ludzie byli.” P iotrowicze. Urodziłam się na Bia- jednym transportem do Niemiec. No i się go pytam: „Gdzie mieszkasz? Gdzie pracujesz?”. A on mówi, że w lagrze, na kolei, wszędzie gdzie praca jest ich wysyłają. Powiedział mi, że z żywnością mają kłopoty, że mało dostają: „Słabo nam się żyje bo my nie mamy kartek”, no i tak mnie się pyta gdzie ja pracuję, ja mu powiedziałam, że u piekarza. No i jak miałam w niedzielę wolne to w sobotę jak sprzątałam sklep, wzięłam tych parę kartek chłopakom. Wzięłam i poszłam do tego lagru, bo pokazał mi gdzie jest ten ich lager. Dałam tym chłopaczkom na chlebek i na odzież kartki, bo też znalazłam. Nic obcokrajowcy, nic nie mogliśmy dostać w sklepie, bo wszystko było na kartki, a kartek nie dostawaliśmy. No i raz fartuch powiesiłam na drzwiach, jak wyszłam z kuchni, no i sprzątnęłam sklep, a z kieszonki ta kartka czerwona wyglądała, było widać, źle włożona, nie zakryłam. No i ta właścicielka, Niemka, zajrzała i kartki mi zauważyła. No i mówi na co Ci ta kartka? Nie chciałam nic mówić, że to dla znajomych, że nie mają tego chlebka, nie mają kartek, bo to był taki czas wojenny, trzeba było kłamać. No i zabrała mi później te kartki, ale nic nie zrobiła. Zaczęli te kartki lepiej chować i pilnować, ale ja gdzie indziej łorusi, ale tam wtedy Polska była. Do szkoły też tam chodziłam, mieliśmy gospodarkę niedużą, we wsi Piotrowicze, powiat Pińsk. W 1 942 roku wywozili, ile to narodu wywieźli do Niemiec, transporty szły kilometrowe, takiej długości, masa narodu. Sołtys spisywał, chodził, bo to duża wieś była. Przeważnie młodych brali, nie całe rodziny. Mnie Niemcy wywieźli w 1 942 roku, przywieźli mnie do pracy do Niemiec, do Słupska. Tam pracowałam trzy lata i tak już tutaj zostałam na tym terenie. W Słupsku sprzątaczką byłam, mieli sklep z chlebkiem, Ci właściciele, gdzie mnie wybrali i przywieźli do biura. No i ta Pani woła dokumenty, a ja żadnych dokumentów nie miałam, tylko miałam taką karteczkę, którą sołtys dał jak mnie Niemcy zabierali. Praca. Nie było tam ciężko, posprzątało się, w mieszkaniu, w sklepie trzeba było sprzątnąć codziennie, ale dało się wytrzymać. Wszystko było na kartki: odzież, żywność. My obcokrajowcy nie mieliśmy nic. Jak miałam w niedzielę wolne, a wtedy sklepy były zamknięte, to chodziłam do lagru. Poszłam na miasto i tam z jednym znajomym się spotkałam, co jechaliśmy 1 20 ul. Kościuszki w Główczycach, Barbara Mordasiewicz fot. z albumu Mirosława Warownego dził stale i tak my tu zostali i tu dzieci przyszły na świat. później je chowałam. Główczyce. W marcu 1 945 roku matki z dziećmi taki prikaz dostały, że mają miasto opuścić, tak radyjko stało na biurku. Chodzę, sprzątam w pokoju, umiałam dobrze po niemiecku przez trzy lata się nauczyłam. No i słucham, że matki z dziećmi maja opuścić Słupsk, a że ta Niemka miała tu znajomych w Główczycach, jej mąż był całym szefem na powiat. No i dzwonią do Główczyc, mieli tam znajomych i rodziny, czy mogą przyjechać, ona z dziećmi. Kazali nam przyjechać, no i ja z nią musiałam, mnie też wzięła i razem przyjechaliśmy do Główczyc. Jak w 1 945 roku przywieźli mnie do Główczyc, tak pozostałam. Tu wzięłam ślub i tu przyszłam na gospodarkę. Tu także znajomi różni byli, zaznajomiłam się z nimi w Główczycach. Jeden facet tak chwalił, że taką ładną gospodarkę ma no i w taką dziurę nas tu przysłał, do Skórzyna. Mąż. Jak w Główczycach byli już Polacy, no i poszłam te Główczyce obejrzeć, to wioska taka duża. No i zaznajomiłam się z jednym takim, stale gadał, że tu ma ładną gospodarkę dla nas. No i chodził i cho- Elżbieta Rawska - w tle komisariat milicji w Główczycach fot. z albumu Mirosława Warownego 1 21 Wycieczki. Udało mi się raz wyjechać − Niemcy. Jak przyjechaliśmy do Skórzyna, byłam na wycieczce. Z PGR-u była, to pojechałam. Kierownik blisko mieszkał, po sąsiedzku do nas tu przychodził i tak mówi: „Pani, chcesz Pani jechać do Warszawy? Wycieczka jedzie z pegeeru”. No i poprosiłam jedną znajomą, żeby tu przypilnowała wszystkiego i do Warszawy pojechałam zwiedzić po wojnie, jak to wygląda. Zajechaliśmy, a tam sam gruz, wszystko wywożone było, sprzątane z tych ulic. Ile tam bloków i budynków poszło… Transport za transportem w pociągach. Same cegły wywozili z tej Warszawy. To był gdzieś 1 947 rok. Wywozili to gdzieś za Warszawę. Byliśmy też w Oświęcimiu, również wycieczka była z pegeeru. I pojechałam zobaczyć, oj co tam tym ludziom zrobiono. Ile tam narodu zginęło w tę wojnę... to w domu, w którym teraz mieszkamy jeszcze Niemcy byli. Potem wyjechali. W 1 946 oni jeszcze tu mieszkali, my tu, a oni po drugiej stronie domu. Tam też pokoje są. Mieli trójkę dzieci. Jednego syna, który zginął pod samą Moskwą. Tak daleko zaszli wtedy Niemcy. Mąż ich powywoził, wywiózł do Słupska do pociągu, jak już mieli zgodę na wyjazd. Wszystkie rodziny wywożone były, nie mieliśmy samochodu ani traktora, tylko konie, to nimi woził ich na stację do Słupska. Oni już mieli wszystko pochowane jak my tu przyszli, bo w tym czasie pełno złodziei, szabrowników było, chodzili i wszystko im zabierali. Tacy Polacy byli. Niemcy, do których się wprowadziliśmy, dużo rzeczy mieli pochowanych. Ona tak codziennie po troszku wychodziła i to wszystko przynosiła do domu. Dobrzy ludzie byli. Raz byłam ich odwiedzić, pojechałam do Berlina. Oni też byli ze dwa razy u nas. Poszli tu na górkę, ja patrzę gdzie oni idą, czy może jeszcze jakie rzeczy mają schowane. A oni poszli, po świerki. Takie drzewka, wzięli sobie i przynieśli do domu. Zapakowali ładnie i jak jechali do domu, do Berlina to sobie wzięli. No i jak byłam, to te drzewka wsadzili sobie w ogródku przy domu, ładny ogródek mieli i przyjęły się te drzewka i rosły ładne, piękne. Gospodarstwo. Na gospodarce my parę koni mieli, kurki i świnki. Teraz to traktory wszystko robią, a kiedyś było ciężej. I obiad trzeba było ugotować, no bo jak przecież dzieci małe były, nie będą głodne chodzić. Narobiło się, narobiło. Tu siódemka dzieci była, trzeba było piersią wykarmić i w pole iść. No i tu jeszcze Niemcy mieszkali, Niemki były, takie fajne kobitki. Przychodzili tu ze wszystkim do nas, bo mieliśmy i mleczko swoje i mięsko było też, bo chowaliśmy krówki. Sklep RUCH w Domu Kultury w Główczycach. Sprzedawca p. Kociuba, kupująca Helena Zych (Czaja) fot. z albumu Heleny Czaji 1 22 Główczyce - na rowerach: Józef Kazimierczyk, Kazimierz Gojlik, Kazimierz Pułtorak fot. z albumu Krystyny Wielgus Praca dziewcząt w cegielni. Pierwsza z prawej Jadwiga Peta fot. z albumu Jadwigi Peta 1 23 Anna Szot Maria Wójcik Natalia Rejmak Zofia Tarka „Wojnę u nas było bardzo, bardzo czuć. Rano Niemcy, na wieczór już Ruscy. I tak cały czas. Aby gwizdali kule przez wieś.” Anna Szot byliśmy otoczeni wojskiem. Ojciec się zerwał, rzucił tę broń- o tak tylko- i chodnikiem nakrył. Weszli, zobaczyli, że tu karabin maszynowy i od razu wszystkich pod ścianę. Mama to tylko piszczała i płakała, a ja taka odważna chodziłam, bo trochę wiedziałam, znałam trochę tych Białorusów. Musiałam nas szybko pakować co pod ręką było, no i wpakowali nas wszystkich na te sanie i jedziemy. Mieliśmy dwie klacze i z tymi końmi nas na sanki. K iedyś Polacy szli na ochotnika do wojska. Potem niektórzy dostali te gospodarki. Ojciec dostał, więc wyjechał na Polesie. Piękna w domu lubelskim była gospodarka, mieszkaliśmy dwa kilometry od Krasnystawu Latyczów w lubelskiem. Tam były bagna. To polski rząd to wszystko zagospodarował. Pięknie tam było, ale tylko 8 lat żeśmy tam byli. I krowy, i konie mieliśmy. Ojciec miał ponad 40 pni pszczół. Przyszła wojna i było widać, że już z Polakami nie jest dobrze. Już tam bardzo dużo tych Białorusów, bo tam przeważnie Białorusy byli, już zaczęli napadać. Moment i wchodzi z jednej strony Niemiec, z drugiej strony Ruski i nie masz gdzie uciec. Dojechaliśmy, a tam jakieś wagony z kominkami, z ubikacjami podstawione. Nas do wagonów wpakowali wszystkich, dobrze, że u nas nie było takich małych dzieci, siostra najmłodsza już do piątej klasy chodziła. Dwa dni my jechali, bo zbierali ludzi przez Polskę. Później tory zmieniały się i niektórzy, co byli w wojsku przed wojną, wiedzieli, że to w tę stronę na Sybir, że na Archangielsk my jechali. W końcu żeśmy się zatrzymali. Kto już umarł, to go tam wyrzucili z wagonu. Do nas zaprzęgiem z reniferami podjechali, to mamę wzięli, siostrę i brata najmłodszego, Cześka. Ponad 40 stopni było mrozu, wszystko zakute było. Zesłanie. Raz, 1 0 lutego 1 940 zjeżdża woj- sko, otacza wszystkich, zabiera w nocy o piątej godzinie. Przyszłam tego dnia, bo nauczycielka nas wzywała do kościoła i żeśmy śpiewali po łacinie. No i ja przyszłam późno. Czytałam książkę ,,Wierna Rzeka’’ do późnych godzin. Ja tak tę książkę odłożyłam, się położyłam, ale jakoś mi tak niewygodnie. Naraz śni mi się okropnie, że jakieś wojsko, coś grzmi, a tu już 1 24 Pan Nowosielecki podczas odbywania służby wojskowej - 1 951 r. fot. z albumu Krystyny Nowosieleckiej ciec powiedział żebym poszła, bo tam lżej będzie, no i poszłam. I miałam to szczęście, co tam zostało, to przyniosłam rodzinie. Jakiś czas żeśmy tam byli, ponad rok. Ojciec umarł, nie było dla niego leku, miał jedynie 53 lata. Przyjechał lekarz. Nic nie pomagało. Podjechali na takich konikach maleńkich. On mówi: „A Ty dziewczynka zamarzniesz”, a ja mówię: „Nie, nie zamarznę”. Z niedźwiedziej skóry mieli okrycie, to kazali mi tam powkładać nogi i ręce. Pojechaliśmy i tak co jakiś czas to ten kipiatok nam dawali. Troszkę ogrzewali tych ludzi i tak jechaliśmy dwa dni. Prawdopodobnie kiedyś wywozili tu te Ukrainki, na takie potiomki, pchali tam wszystkich. No, i później dwa dni my posiedzieli, tej wody, chleba troszkę przywieźli i do lasu. Jakie tam okropne tajgi, jakie tam lasy były, wszystko na zręby szło. Zbili z desek trumnę i pod takim krzakiem pochowali mego ojca. Na drugi dzień przybył tam kolejny grób, ciągle tak chowali. Pobyliśmy tam do jesieni i przychodzi Polakom niby ta wolność. A to było 500-1 000 kilometrów od miasta Kotłas, co można gdzieś jakimś statkiem czy czymś dotrzeć. Bracia i inne osoby z tydzień zbijali tratwę, do której naściągali tych okrąglaków. Później przychodził ten syn starszy, brat mój i mówi, żeby jechać, bo inaczej to zginiemy. Mama nie miała wyboru. Co tam mogła, to wzięła każdemu. Archangielsk. Po jakimś czasie przycho- dzi taki co pilnował tych Polaków. Piąta godzina już nam nie wolno było się ruszyć. I mówi tak: „A Ty dziewczynka nie chciałabyś w kuchni być?” Po rusku pyta. Ja mówię, że się na kuchni nie znam. Ale oj1 25 ków jadących do Persji wybili. Znowu inny rozkaz, podchodzą wielbłądy, podjeżdżają też taksówki, takie ciężarowe, no i ładować. Wiozą nas do Kazachstanu do tych kibitek, które musieliśmy sobie sami robić z gliny, bo tam z gliny budują. I kolejny rozkaz do kołchozu przychodzi: „Wszystkich Polaków do wojska, do Andersa”. I dziewczyn bardzo dużo szło, ale ja nie poszłam, bo mama nie chciała sama zostać. Tośmy dwa tygodnie płynęli tą tratwą do miasta Kotłas. Dotarliśmy. Patrzymy, a tam lata niby wojskowy, biało-czerwony. Już każdy ucieszony, bo Polaka wojskowego zobaczył. Każdy próbuje go przekonać, 5-1 0 groszy w rękę wciska, bo my do Persji przecież mieli jechać. Tułaczka przez Rosję. Przyjechaliśmy, wyładowaliśmy się, a tam okropna cerkiew stoi. Wchodzimy do środka, a tam ludzi pełno nabite. Sami Polacy, ze wszystkich zakątków pakowali ich do tego miasta. Czekaliśmy tam trochę, aż tu nagle mówią, że niedługo statek ma podchodzić, że niby ruszymy do Taszkientu. Jak trap odrzucą, to już wkraczamy na ten statek. No i tak się stało. Tam było ze cztery rodziny, żeby nie obciążać tego statku. Tak jak ten statek podszedł tak my od razu na te trapy wszystkie. Weszliśmy na ten statek. Boże, już płyniemy, już płyniemy. To robotnicy płynęli do pracy, ale już trochę żeśmy popłynęli i myślimy sobie, że tu trochę odpoczniemy, to do Persji pojedziemy. Później przynieśli chłopaki jakąś dynię, zjedliśmy. Bo tam prosa dużo sieli, troszkę mąki. Później podchodzi, czy ktoś by chciał ładować na wagony kołdry co tam leżały. Polecieli chłopaki, to zawsze parę złotych było. Siedzimy jeden dzień, drugi, tydzień siedzimy. Naraz rozkaz, że Polaków do kołchozów do Uzbekistanu. Podchodzą wielbłądy. Kto może to siądzie. Mama nie chciała iść, więc ja mówię, że spróbuję. Uzbecy zdenerwowani − pogadali coś do wielbłądów. Naprawdę, to było coś okropnego. Przyjeżdżamy, a tam pustynia, gorąco, nie ma czym oddychać. Dali po 200 gramów chleba. Tam nie było domów tylko takie kibitki. Chyba ze 2 tygodnie tam byliśmy, a może i więcej. Potem nadszedł kolejny rozkaz „Polaków wszystkich z powrotem do Taszkientu”. Znowu więc nas zwalili na ten plac. Znów siedzieliśmy, tydzień, dwa tygodnie. Przychodzi w końcu wiadomość, że wielu Pola- Tam w Kazachstanie świąt to specjalnie nie było na początku. Wszyscy Polacy śpiewali razem: „Z dalekiej krainy, gdzie wygnał nas wróg, do Ciebie ojczyzno kochana zwracają się serca, stęskniony nasz... myśl się wyrywa ta sama. Kiedyż, ach kiedyż powróci już czas, kiedyż ach, kiedyż odwiozą już nas...”. I tak żeśmy ciągle śpiewali, płakali i to tak schodziliśmy się tylko. No, później, jak zaczęły placówki powstawać, to zaczęli nas tam odwiedzać troszkę, rozmaitych gości wozili. To nic nie dawało − mama dwieście gram, a ja pięćset, bo ciężko pracowałam. Później, jak bracia poszli do wojska, to sprzedałam takie spodnie, garnitur. I poszłam kozę kupiłam. I mleko miałam. Już mi dobrze było. W Kazachstanie 4 lata, siedzieliśmy. Głód taki, nędza. Chodziliśmy na samosiejkę, żeby utłuc trochę tego ziarna. Nie pozwalali chodzić, ale tak ukradkiem nocami po 25 kilometrów szliśmy, żeby tam coś przenieść i zawsze się tam troszkę udało. Sprzedawałam to później, miałam coś za te kilo czy dwa mąki. Na czwarty rok placówkę u nas polską zrobili, 6 kilometrów obok. Nie dostawało się wiele tam. Tam taki był przewodniczący − Żyd, bardzo mądry taki. On przeważnie tak do nas zaglądał, on był tym przewodniczącym na tej placówce. Raz dostałam zapalenia. Wezwał lekarkę Rosjankę, ona mówi, że tyfus. Obcięła mi 1 26 na zdjęciu: Henryk Koszewski i Józef Gardzielewski fot. z albumu Krystyny Wielgus włosy, wszystko ze mnie spalili i w jakieś szmaty czy prześcieradło zakręcili. I do szpitala zawieźli. Dali mi zastrzyków, że dłuższy czas chodziłam taka obcięta. Ale później przyjeżdżał ten Przewodniczący i mówił: „Pojedziemy do Polski, już staramy się zbierać wszystkie papiery.” Wagony szły kilka miesięcy, a nas w lipcu 1 947 wzięli i tu przyjechaliśmy. sto. Do Myśliborza i tam dalej właśnie, gdzie kto chce. Trochę się jeszcze po Polsce pokręciliśmy, ale to partyzantka jeszcze wszędzie była, niespokojnie. I później na raz żeśmy tu przyjechali, a to tam jakiś kuzyn Walczak był i dopiero tutaj na Szelewo trafiliśmy. To już tak na jesieni było, bo żeśmy jakoś w 1 947 ślub wzięli, a w 1 948 córka Wiesia się urodziła. I jakoś tak pomału miedzy ludźmi, między ludźmi… W ojczyźnie. Najpierw przyjechaliśmy do Lublina i tam staliśmy tydzień. Bardzo dużo sortowali tych Polaków. Młode samotne dziewczyny, gospodarzy zabierali, to gdzieś rodzina zabierała. Później przyjechaliśmy do Poznania. Tu biorą nas do tych PUR-ów (Państwowych Urzędów Repatriacyjnych), trochę dają jakiejś tam bielizny i odzieży, ale niewiele. Staliśmy z tydzień w Poznaniu, później wiozą nas do Choszczna i dalej tu na Pomorze. W nocy Niemców wywieźli, więc było pu- Do nas jak przyjadą dawni mieszkańcy, Niemcy, to jak rodzina, jakie całowanie. Tak się jakoś cieszą nami. Mówią, że my im nie dokuczaliśmy. Jak my przyszliśmy, to oni żyta trochę mieli i chleb robili. Po 24 bochenki w tym piecu, to zawsze nam te dwa bochenki dali. To smaczny chleb był, jak razowy. 1 27 na zdjęciu: Lilka Kalista, Zofia Potapowicz, Helena Kwiecińska, Zofia Jaroszewska, Joanna Krajewska, służba Polsce ul. Ciemińska Główczyce 1 950 r. fot. z albumu Krystyny Wielgus MariaWójcik ani pierwszy Ruscy nic specjalnie nie robili tym cywilom. Później zabrali jeszcze jednego brata i drugiego, trzeciego na wojnę. To dwóch zostało na wojnie, już nie wrócili. Jeden wrócił. Później, jak już ta wojna się skończyła, wywieźli nas tu. B ieszczady. W 1 947 przyjechałam. Do Górzyna. Wcześniej mieszkałam w Bieszczadach, w miejscowości Nowosielce Kozickie, gmina Ustrzyki Dolne. Mieszkałam w swojej wsi - wojnę też tam spędziliśmy. Wojnę u nas było bardzo, bardzo czuć. Rano Niemcy, na wieczór już Ruscy. I tak cały czas. Aby gwizdali kule przez wieś. Naprawdę. Taka szkoła u nas była nowa − zakonnicy mieszkali. Nas te zakonnice uczyły w szkole. Szkoła była tam z dziada pradziada. Później te zakonnice musiały się wyprowadzić, bo już im nie pozwolili uczyć. To nauczyciele nas uczyli. Skończyłam tylko siedem klas i na tym koniec. To trzeba przyznać, że pierwszy raz Niemcy, Pomorze. Jechaliśmy kawałek, bo tam cztery kilometry było do pociągu. I konie nasze, i krowy i wszystko. Pociągiem przyjechaliśmy do Słupska. Stamtąd do Górzyna nas przywieźli i dali nam gospodarkę. Niemcy jeszcze z jednej strony tak mieszkali, a my z drugiej. Oni w PGR-ze pracowali. Do tej pory kontaktujemy się z tymi Niemcami. Przyjeżdżają tu czasem. My i Niemki, dziewczyny, kolegowałyśmy się, normalnie chodziliśmy, bo oni w PGR jeszcze robili. Razem się też bawiliśmy. Tam taka rodzina była, że ich matka była 1 28 tych chłopaków. Tak ich się poznało i chodziliśmy prawie trzy lata i później wyszłam za niego za mąż. Wesele robiliśmy w kwietniu 1 953 roku w domu w Szelewie. Zofia Tarka Urodziłam się koło Kazimierza nad Wisłą, a tutaj mnie moja znajoma przywiozła jako pomoc. Tam wtedy nasza gospodarka była mała, a nas dzieci było siedmioro, więc była bieda i koniec. Bracia wszyscy wyjechali na zachód. Mnie znajoma wywiozła tu, bo potrzebowała. Ona była z Nałęczowa i Ci, co wzięli tę gospodarkę tu w Szelewie to byli z Nałęczowa i ona wiedziała, że potrzebują pomocy. Większość to w Szelewie spod Lublina przyjechało. Byłam tu u nich dwa lata, później wyszłam za mąż i poszłam po sąsiedzku do teściów. U teściów byłam też dwa lata, to te gospodarze co ja u nich najpierw byłam zostawili gospodarkę dla nas i wyjechały do Ustki. Brat Pani Peta odbywajacy słuzbe wojskowa (siedzi przy dziale) fot. z albumu Jadwigi Peta Kaszubką, więc oni normalnie, i po polsku i po niemiecku. Nie było tak źle z tymi Niemcami, nie. Pewnie, że ciężko było, bo kompletnie nic nie było. Koń i dwie krowy były, bo przywieźliśmy. W drodze karmiliśmy je na postojach − trzeba było iść z motyką i kartofli kopać u ludzi, żeby zarobić trochę tych ziemniaków na zimę. Naprawdę bardzo ciężko było. Bo zaraz my dostali takie gospodarstwo ale puste. Tu był sztab rosyjski w Wykosowie. Gdzie jakie co brali, to przepijali. Jak tutaj to jeno dziury były w tym domu, bo strzelali: „Wiwat Rosija”. Cały ich sztab stał w Lęborku, a tu taka filia tylko była. Przyjechałam tu, to były Niemcy, tu u tych gospodarzy. Była taka panna starsza − Frida. Ja ją pamiętam. Taka była córka, miała trzy dziewczynki i z ojcem była. Jeszcze u Paziaków przyszedł on orać pole. I po paru latach, już nie pamiętam ile to lat upłynęło, oni byli ciekawi jak my tu żyjemy i przyjechali do nas. Natalia Rejmak M ieszkałam na Bochotnicy. To jest prawie Nałęczów. Moja mama zmarła jak miałam 1 0 lat, zostałam sama z bratem i ojcem. Mie- Męża zapoznałam na zabawach. I u nas była siatkówka szkolna w Górzynie i oni stąd przychodzili w piłkę grać. A tu było 1 29 liśmy niedużą gospodarkę, 22 ary było to nie była taka duża gospodarka. Ojciec się starał o nas, on cztery lata się nie żenił, gospodarzył, żebyśmy wszystko mieli. Szkoła. Kiedyś była mała matura, tak to się nazywało. Tam w czasie wojny myśmy do szkoły chodzili. W czasie wojny lekcje normalnie byDożynki w Główczycach - 1 964 r. ły, myśmy do Nałęna zdjęciu: Natalia Rejmak, Natalia Krzaczkowska, Zofia Tarka, Helena Laskowska, Anna Szot, Maria Wójcik czowa chodziły. To u góry był szpital niemiecki, a my na dole się uczyli. To ja to wa. Ona wiersze pisała, wszystko miała skończyłam i tu później, jak już wyszłam w głowie. I ja się wybierałam do niej tam, za mąż, to już musiałam pracować na go- jeździliśmy, bo to jest na tej jednej wiosce, ja jeździłam. Trochę to zlekceważył człospodarce. wiek, bo ona wszystko by podyktowała, To jeszcze taki był moment, tych Żydów było można spisać. Ona z tamtych stron, zabrali, bo to też, jak nie Żydzi to i Pozna- bo to jak tu pociąg przyjechał, podobnież niacy tam byli, ich tu powysiedlali też. jak mój mąż opowiada, to wszystko było I ten właśnie jeden Żyd w nocy stuka pozajmowane, aby puste Szelewo tylko i mówi, że tu coś ma schowane na górze. było. Bo każdy brał gdzie bliżej drogi. A tu Powiedział, w którym miejscu nad strze- było pusto. I wszystko, cały ten pociąg to chą, bo tam jeszcze strzechy były słomia- sama rodzina. I to tak akurat było wolne, ne, powiedział, i poszedł ojciec i wziął. Ale i tak się pozajmowali i tak zostało. nie chciał wejść, żeby go ktoś nie zobaczył. Śpiewałyśmy i wieńce dożynkowe robiłyśmy. Teraz już się u nas nie robi tyle. JeźW 1 952 już tu przyjechałam, bo tu był wu- dziłyśmy też do Pobłocia przecież. Jak jek, mój chrzestny i ja tu przyjechałam jak wianek robiliśmy, to aż mnie do Białegoto wie pani, te młode. No i tu zapoznałam stoku wysłali za ten wianek. Szelewo było męża. Tu ciotka była i mówiła: „Mamy tu słynne od samego początku. Chwalili nas. dobrego chłopca, będziesz miała męża do- A później to już za starsze byłyśmy, młobrego”. No i rzeczywiście tak było. W 1 953 dzież uciekała no bo taka była prawda. Lepiej było w PGR. Dzieci poszły do pracy, wzięliśmy ślub. a my pomału siadaliśmy, siadaliśmy, siaPoetka. Koło Gospodyń u nas to zakładała daliśmy… taka starsza kobieta, Wójcik się nazywała. Ona była poetką ludową, była z Nałęczo- Śpiewałyśmy: „Błogosławiony chleb ziemi 1 30 Dożynki w Główczycach - 1 951 r. na przedzie z harmonią Bazyl Kopylec fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku Sygnatura HP1 1 3-C-2 Ułożyłyśmy nawet piosenkę o naszej drodze: „Nie ma ci to, nie ma to jak w naszym kole, chwilę czasu zmywa, pracuje w zespole. Dostalim harmonię, co nam bardzo miło. Dużo koleżanek wdzięcznych za to było. Jeszcze byśmy władzę, serdecznie prosiły, by na naszej drodze, bruk nam położyli. My w naszym Szelewie bardzo się topimy, buty zakładamy i w błocie gubimy. Nasz Przewodniczący, buty w błocie gubi, ale o tę drogę wcale się nie trudzi. Miło by nam było, gdyby szosa była, by tę naszą prośbę Rada rozpatrzyła”. czarnej. Wieczna miłość, wieczny trud. Dar matczyny, radosny, ofiarny, w łonie ziemi słońca płód. Daj nam Ojcze powszedniego chleba, zło na ziemi, słonecznego nieba. Będziem orać ojcowskie ziemnice, wydrzem z głębi serca tajemnice. Błogosławiony chleb ziemi czarnej. Wieczna miłość, wieczny trud”. Była taka sytuacja jak Nowelski był i w Górznie była sala, to myśmy tam występowali. Jak to odstawiliśmy, to wie pani to było wolno, to inny człowiek miał głos i wszystko to było tak inaczej. To ten poleciał po Górznie, żeby kwiaty zebrać, żeby tu ze łzami w oczach podziękować. Mężowie nasi nie lubili jak żony poszły gdzieś tam posiedzieć chwileczkę. No bo to się zawsze gniewali, bo to robota była, bo to trzeba było do obory pójść, trzeba było na grzędę pójść. A to Krzaczkowski był wtedy Przewodniczącym. Aż się zaczerwienił, jak to usłyszał! Zły był, że myśmy mu tak, a to myśmy tak siedzieli, melodię żeśmy skądś wzięli i tak, jedna ‒ słowa, druga ‒ słowa... jaka piosenka wyszła! Ale pomogło, bo drogę zrobili! 1 31 Andrzej Kostiw „Budynki, które musieliśmy zostawić były palone, żeby nie było do czego wracać. Rodzicom serce pękało z żalu.” D ołżyce. Urodziłem się dnia 1 2 zasmażką i czosnkiem, a do tego oddzielnie ziemniaki. Do dzisiejszego dnia jest to też pierwsze danie wigilijne w naszej rodzinie. Jadało się bardzo dużo czosnku i kiszonej kapusty, a w okresie zimowym i wczesną wiosną sporo suszonych owoców. Mięso było solone i tak przechowywane, a słonina wędzona − wisiała cały czas w wędzarni. Lodówek i słoików wtedy nie było. grudnia 1 925 rok w Dołżycy, wsi liczącej 75 domów, w gminie Komańcza, w powiecie Sanockim, w rodzinie chłopskiej. Dołżyczanie żyli w zgodzie: dzieci polskie, ukraińskie, żydowskie i cygańskie chodziły do tej samej szkoły i uczyły się w języku ukraińskim. Zabawki rodzice robili sami, np. narty, sanki, lalki. Było mało czasu do zabawy, bo pomagaliśmy rodzicom w gospodarstwie. Nie było rowerów, samochodów ani motorów, dlatego dużo chodziło się pieszo. Smaki dzieciństwa. Najczęściej jedliśmy kiselycie (barszcz czerwony zaprawiany mąką owsianą), a do tego ziemniaki spożywane oddzielnie na talerzu, oszipki (placki z mąki i wody pieczone na płycie kuchennej) oraz starankę (lane kluski na mleku). Często też gotowano rzadką zupę z kapusty kiszonej, doprawianą fot. z archiwum Marii Terefenko 1 32 Wysiedlenie. W 1 947 roku, miałem wtedy 1 7 lat, wysiedlono nas na zachód do Małogęsi, później do Święciana, a na końcu do Wrześcia i tutaj mieszkamy do dzisiaj. Budynki, które musieliśmy zostawić były palone, żeby nie było do czego wracać. Rodzicom serce pękało z żalu. Tu na zachodzie poznałem żonę, ona też pochodzi z moich stron. Z sąsiadami żyjemy w zgodzie, nikt nam, ani naszym dzieciom nie dokucza z powodu pochodzenia. Mam pięcioro rodzeństwa, mieszkają w Polsce i w Ameryce. zamiłowanie do śpiewu i dlatego studiuje śpiew i aktorstwo. Często spotykamy się z rodziną i znajomymi uchodźcami, wspominamy nasze rodzinne strony i śpiewamy. Lubiłem jeździć z rodzicami i rodzeństwem do Radoszyc na odpust przy cudownym źródełku. Przed laty źródełko to uleczyło córkę proboszcza greckokatolickiego i dlatego obok niego postawiono kaplicę. Im jestem starszy, tym bardziej tęsknię za miejscem gdzie się urodziłem i bawiłem się jako dziecko. Cieszę się, że moje dzieci i wnuki pielęgnują tradycje i nie wstydzą się swojego pochodzenia. Kultywowanie tradycji. W domu roz- mawiamy w języku naszych przodków, czyli po ukraińsku. Dzieci, których mieliśmy ośmioro, założyły rodziny z osobami pochodzenia ukraińskiego. Pielęgnujemy tradycje świąteczne, a odkąd możemy chodzić na mszę do cerkwi greckokatolickiej prowadziłem śpiewy jako diak, może wnuczka Oksana po mnie odziedziczyła Święto Ludowe w Główczycach 1 949 r. fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku Sygnatura HP1 02-A 1 33 Mi ch ał Zi atyk „S półd zi el n i a powstała – zabral i tę zi em i ę, co m i d al i n a wsi . Zabral i d o spółd zi el n i , bo j ak raz i m pasowała, a m n i e d al i taki pi ach co koło żwi rown i był. I l e si ę posi ało – tyl e si ę u rod zi ło” G waliśmy w szkole na amunicje po 5 groszy – to było na karabinek. Starsi wiedzieli co się knuje. Szli na Węgry ale nie wiem czy zdążyli przejść, czy nie. Cała armia szła z bronią. Żadnych potyczek nie było, bo to wojsko stacjonowało w Lesku lub w Sanoku. A później Ruskie też mego ojczyma wzięli, co pięcioro dzieci miał, nie było gadki. Był urodzony w 1 91 1 roku. Z roczników od 1 91 1 do 1 923 brali. Trzech chłopów po sąsiedzku było z 1 91 0 roku – ich nie ruszali. Dostał on na Śląsku w głowę i tylko przyszła wiadomość, że ranny i gdzieś tam zmarł. Urodziłem się 28 stycznia 1 929 roku. Pochodzę z Galicji, województwo Lwowskie, powiat Lesko, gmina Hoczew. Miałem 1 8 lat jak tu, do Żelkowa, przyjechałem. A tam, w Galicji, każdy jeden gospodarzył, był mająteczek. Podstawowe szkoły skończyłem za okupacji, to do pracy nas zaraz zabrali. Do Niemiec brali starszych – mój rocznik szedł do majątku. Tam było bydło i myśmy przy nim robili. Nic nie mieliśmy za to płacone. Tam też żonę poznałem, razem żeśmy robili w tym majątku. Razem do szkoły chodziliśmy bo to z jednej wsi jesteśmy z Galicji – teraz nazwano Bieszczady, kiedyś mówiło się Galicja. U nas to inny rząd , inne państwo było. Ci, co od nas pojechali do Niemiec, mieli szczęście, ale Ci, którzy wrócili to ich od razu do UPA bo oni się nadawali jak raz do tego – i tak 3 lata to trwało. W 1 944 roku, we wrześniu, już byli Ruscy i wtedy byli i Ci z UPA – w lipcu przyszło to wojsko partyzanckie ze wschodu – bo to zaraz przy granicy. Z 40 kilometrów ze Stanisławskiego. Do granicy mieliśmy tylko 1 4 kilometrów na Słowację – Cisna, Baligród słynny. al i cj a. Jak pytają: „po coś tu przyjechał? – A, bo musiałem”. Jak ja musiałem przyjechać na zachód, bo mnie tu wysiedlili. Trudno, takie były czasy, przez 3 lata walczyło to UPA, żeby usiąść na tamtym terenie. Te komunistyczne rządy nie dawały rady, rozgramiali wszystko. A tu na zachód do Żelkowa zza Buga tylko 2 osadników przyjechało. Tak poza tym, wszystko z Poznania . Żel kowo. Wsadzili mnie tam, gdzie Niemcy mieszkali, do czworaka na wsi. Tych, co przyjeżdżali na gospodarkę osiedlali na wsi, a tych Niemców wysiedlali do czworaków. Jak się wojna zaczęła, miałem 1 0 lat. Da1 34 fot. z archiwum Aleksandry Nastały budowaliśmy elektrownię, tu w Żelkowie. Tak była zdewastowana, że wszystko było pozabierane z niej, same betony pozostały. Wsadzili też mnie – miałem trochę ziarna i męłło się, robiło się kaszę, gotowało. Wspólnie z Niemcami – tak prze kilka miesięcy dotąd, aż ich nie wysiedlili na zachód. Jak ich wysiedlali, Niemcy musieli mieć coś: jakiś zegarek, jakiś przedmiot drogocenny – żeby się zapisać do wywiezienia. Z gminy przyjeżdżali po nich i tak było do 1 950 roku. W 1 950 roku Spółdzielnia powstała i mówili: „Zapisz się Pan do spółdzielni.” A ja mieszkałem z rodzeństwem – było nas pięcioro dzieci. Ja już tam byłem na wschodzie, więc wiedziałem jak to wygląda. Spółdzielnia powstała – zabrali tę ziemię , co mi dali na wsi. Zabrali do spółdzielni, bo jak raz im pasowała, a mnie dali taki piach co koło żwirowni był. Ile się posiało – tyle się urodziło, było tego ze trzy hektary i tak się żyło. W elektrowni dodatkowo pracowałem. Ruskie pozabierali wszystko z niej i remontowaliśmy – taki majster przyszedł i zorganizował nas tu paru, jakiś grosz był. Przez 5 lat Tu był jeden taki poznaniak – dziadek z dziećmi. To ruina była, dom kryty słomą, zrzekł się go dla innego człowieka. Mnie chcieli wysiedlić z baraków, bo tam nie było nic – tylko obórka na jakieś kury i to wszystko. Przydzielili tu jednego takiego, ale on nie chciał tu być – poszedł do Damnicy. No to jak tu było wolne to ja sobie myślę: „Ja spod słomy też wyszedł, ja z Bieszczad, z tej Galicji całej. Na słomie się znam, pokrywałem nią dach i tak do 1 960 roku trwało, gdy przyszedł eternit”. W owych czasach nie było informacji, że był szkodliwy, także się przykryło te słomiane dachy. No i tak się tu zostało i dzieci się urodziły. Tu wszystko było luźne, wolne – był młyn, pola były. A teraz po tych latach to już pola pozarastały lasem, to chociaż opał mamy – także nie ma 1 35 łem, z góry leci z tym naszelnikiem, mówi: „Więcej mi tu nie jedź!”. Ja mówię: „Jak trzeba będzie to będę jechał. Weź sobie, ja pojadę do domu.” Ale oddał naszelnik. Kto wyjechał do Ameryki ten miał kierat i tak jak teraz , kto za granicę jedzie, ma pieniądze to sobie może nabyć jakąś maszynę. Za socjalizmu można było nabyć maszynę. Jak dostałem 30 lat temu „Ursusika” to ja do niego od razu wiedziałem co można zrobić. Kosi się, orze się, bronuje się. Gospodarzy było 50, a zostało 3 czy 4. Reszta to wszystko kople, pastwiska użytkują we dwóch. Ale nie da rady tylko na swoich hektarach. Pegeer zasadził lasy, zagrodzili się biznesmeni. Dziki na polach ryją – nie mają gdzie wyjść. Taka gospodarka pozostała. Także to się pomału też wykończy. Ale cieszmy się bo nam przybywa lasów. Niemcy, pamiętam jak szli na Ukrainę – mieli tam gospodarzyć a tutaj mieli te swoje wszystkie tereny zalesić i wielkie polowania mieli tu robić. Dzisiaj mają pieniądze i szorują za tym. Pieniądz wszystko robi. fot. z albumu Aleksandry Nastały strachu. Rybołówstwo nastało, a teraz proszę popatrzeć jak wygląda – patrzę na staw, już z 1 0 lat niszczeje. Rybołówstwo nie trwało długo – bo przyszedł kapitalizm po socjalizmie. Za socjalizmu działało wszystko. Teraz to jest nie do pojęcia. W 1 950 roku żeśmy się pobrali– za Stalina jeszcze. Jeszcze nawet ślubu mi nie dał ksiądz, bo cywilny mogliśmy tylko wziąć. Metryki od księdza grekokatolickiego nie było – na zachód go osiedlili, w Trzebiatowskim był. A żadnych metryk nie było. Nie wiedział ksiądz: „Kto Ty jesteś, Żyd? Żydem nie jestem”. Za 4 lata wreszcie dali ślub. Dzieci były i od razu do chrztu. Jak ksiądz powiedział, że nie to nie. W wolnym czasie bydełko się pasło, ganiało. Konik był i orało się. Trzeba było robić na kartofle – wyszedł na miedzę z koniem i zrobił, a później motyką dokończył. Jak kartofle się zbierało, nakładało się do worka. Kawałeczek zboża miałem, to szkoda łez – jak skosił to można było przejechać a inaczej to nie, bo sąsiada pole było obok. Sąsiad raz zdjął z konia naszelnik, po złości. Ja mówię: „No i co ? Se weź jak chcesz”. Założyłem, wziąłem za dyszel i poszedłem. Widział, że kawałek odjecha- Do Główczyc jeździliśmy zawsze na 1 Maja. Tam defilada była. Tam byli przedstawiciele ze wschodu i przemawiali o socjalizmie. Gdzie teraz jest dworzec autobusów tam była trybuna i szło się. Orkiestra prowadziła ludzi. 1 36 Szliśmy wtedy jako organizacja – Związek i do Junaków brali. Ja tam długo nie służyłem, bo jako rodzinny wypuścili mnie. Miałem tylko przysposobienie rolniczo-wojskowe. Było nas tu paru chłopaków wysłanych do Słupska. Słupy żeśmy rozbierali. Tu nad mostem tam gdzie Rada Powiatowa – tam co kino było – to wszystko było fot. z albumu Aleksandry Nastały zrujnowane. Doczepiali na tramwaj i to wszystko do Warszawy wywozili. To Po wojnie na powrót na wschód wyjechawszystko było zrujnowane. Prawdopo- ła czwarta część, na zachodzie gdzieś podobnie Niemcy zniszczyli, bo oni zniszczyli łowa nas została. Jeszcze ten dom stał, wszystko było. Użytkował go sąsiad, no most. Co to dla nich taka rzeka. i zawsze miałem nadzieję, że wrócę. NapiChoinka była, słoma w chacie – dzieci ha- sałem podanie, lecz te wszystkie moje sały po tym, po góralsku było po prostu. morgi zostały rozdysponowane. Tu taki Potrawy: czosnek to gwarantowany, śledź sąsiad był za lasem. Mówię do niego też dojechał z góry, wschodnie pierogi. w 1 957 roku, że można by wrócić. On mi W Wielkanoc zawsze było ciepło. Dzwony na to: „Michał, po co tam będziesz jechał. dzwoniły na dzwonnicy, aż Niemcy zabra- Ja nie jadę”. Tam było osiedlony jeden góli. Całą Wielkanoc chodzili młodzi i starzy ral. Mówił, że w każdej chwili mogę przydo dzwonnicy i dzwonili – cały dzień. Cer- jechać. Ja myślę, co ja będę sam, też nic kiewny nie zabraniał. Zniszczyli tę świąty- nie zrobię sam. A jakby tam kilku nas bynię w 1 946 roku – przyjechało wojsko ło. To było po kołchozie w 1 956 roku. Tu z Baligrodu z armatką „Lublinem” – znie- z człuchowskiego dużo wróciło. Bez nicześli i wywieźli. Świątynia była nowa, wybu- go jechali z powrotem. dowana w 1 934 roku. Krzyżowe sklepienie, na szynie się wszystko trzymało (korpus i krzyż). Pod tym krzyżem była kopuła błyszcząca. Zawsze mówili, że ta kopuła ze złota, że ją do Ameryki wysłali, bo nie potrafili jej rozebrać. Cmentarz na tym miejscu dalej jest. A świątynię postawili nad rzeką. Do dzisiaj jest ten kościółek. 1 37 p. Matkowski, p. Zięba "Nowe bloki" na ulicy 22 lipca, na zdjęciu: Milena Szymaniuk, Natalia Basek, Dawid Kordek fot. z albumu Heleny Basek 1 38 Układanie chodnika na ulicy Szkolnej w Główczycach Układanie chodnika na ulicy Szkolnej w Główczycach Widok na budynek szkoły od strony kościoła fot. z albumu Barbary Brylowskiej 1 39 Pocztówka Główczyc z lat 70-tych. fot. z albumu Mirosława Warownego Pochód 1 Majowy (kobieta z dzieckiem) - nauczycielka Pani Kowalska, z tyłu nauczyciel - Pan Burzyński fot. z albumu Mirosława Warownego 1 40 od lewej: Józefa Szmajda, Czesław Kosiak, Maria Starkowska fot. z albumu Ireny i Jacka Starkowskich Dom kryty strzechą na ul. Ciemińskiej. Na jego miejscu postawiono w 1 938 r. dom murowany, w którym po wojnie mieszkała Felicja Lachowska. fot. z albumu Felicji Lachowskiej 1 41 XV lat OSP w Główczycach fot. z albumu Krystyny Nowosieleckiej Kurs Prawa Jazdy w Główczycach - na zdjęciu m.in. Cezary Smuraga, Stanisław Michalik, Stanisław Grześkowiak, Lech Dąbrowski, p. Fidor, p. Kostiw (na motorze), Ksaweria Wiśniewska - kwiecień1 955 r. fot. z albumu Marioli Barny 1 42 Od lewej: Barbara Zawieja, Krystyna Krajewska, NN, Krystyna Pilewska, p. Gruba, Barbara Lachowska, Sabina Przybylska, Bronisława Grzesik, Katarzyna Kiedrowska, NN, Elżbieta Kieras, Danuta Kwiecień, Danuta Kędziora, p. Ogonowska, p. Karczewska fot. z albumu Heleny Kijewskiej Stacja Kolejowa na "Pekinie" - 1 954 r. Od lewej: Helena Gardzielewska, Maria Gardzielewska, Teresa Gardzielewska, Krystyna Wielgus fot. z albumu Mariannyy Gardzielewskiej 1 43 Stanisław Rusiecki i Zenon Urban - piekarnia na ul. Podgórnej w Główczycach fot. z albumu Jadwigi Bilińskiej Główczyce, ul. Kościuszki fot. z albumu Jadwigi Bilińskiej 1 44 Główczyce, ul. Kościuszki p. Wenta i p. Drużba fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej Żniwa fot. z albumu Krystyny Nowosieleckiej 145 fot. z albumu p.Grzesik Program kina w Główczycach. Przed nim: Jan Jański, Henryk Lompert, Stanisław Jański, Leon Sikorski fot. z albumu - p. Pląder 1 Maja, trybuna Honorowa przy Radzie Gminnej, Przewodniczacy Henryk Lempert fot. z albumu p. Pląder 1 46 Szkoła Podstawowa w Główczycach, nauczycielka - Władysława Babińska Na zdjęciu między innymi: Lidia Bednarska, Jerzy Kraśnicki, Kazimierz Kwiecień, Zenon Groblewski fot. z albumu P. Pląder Przemarsz pocztu sztandarowego ZBOWID fot. z albumu Krystyny Drużby 1 47 Wręczanie legitymacji do odznaczeń kombatantów przez Pana Tadeusza Florkowskiego p. Dyś, p. Niedzieluk, p. Pocentała fot. z albumu Krystyny Drużby Prace społeczne przy ul. Słupskiej - budowa parkingu dla woźniców Naczelnik - Kwiecień, Kazimierz Drużba i młodzież fot. z albumu Krystyny Drużby 148 Nauczycielka - P. Skibińska, Uczniowie - J. Okuniewska, K. Kwiecień, H. Piórkowska, E. Adamiec, R. Lompert, M. Wawrzyńska, p. Duda, H. Kowalska, T. Szamal, K. Rejmak, J. Nowakowska, D. Kaczmarek fot. z albumu Teresy Florkowskiej - 1 961 r. Wytwórnia Wód Gazowanych I Rozlewnia Piwa Główczyce 1 975 r. Przy rozlewaczce: Janina Kardaś, Anna Łach fot. z albumu Janiny Kardaś Boisko szkolne - 1 958 - 1 959 r. K. Lompert i Nowak fot. z albumu Teresy Florkowskiej 1 49 ul.Kościuszki przy aptece - 1 967 r. fot. z albumu Heleny Basek Sklep włókienniczy - Główczyce ul. Kościuszki fot. z albumu Heleny Basek 1 50 Poczta w Główczycach - monter Franciszek Szczęsny fot. z albumu Barbary Chyły Boże Ciało w Główczycach - ksiądz Zygmunt Kęsy i dziewczynki sypiące kwiaty: Helena Tomaka, Danuta Pietras, Zofia Formela, Renata Chyła fot. z albumu Barbary Chyły 1 51 Urząd Pocztowy w Główczycach, ulica Dworcowa Od lewej p. Anioł, Franciszek Chyła, naczelnik Józef Wiśniewski, NN, Henryk Pawski, Jan Cieszkowski fot. z albumu Barbary Chyły Remiza strażacka w Główczycach 1 52 Stara kuźnia w Główczycach przy ul. Skórzyńskiej Klara Lehmann (prababcia) lata 1 920-1 925 r. zmarła 1 945 r. fot. z albumu Marioli Barny Rodzina Lehmann - dzieci urodzone 1 897-1 91 0 r. fot. z albumu Marioli Barny 1 53 Zajęcia z odejmowania "piśmiennego" - 1 październik 1 959 r. fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej Bank Spółdzielczy w Główczycach - 1 972 r. Władysława Elwart i Ksaweria Woźniak fot. z albumu Marioli Barny 1 54 Pochód 1 Majowy 1 950 r. fot. z albumu Genowefy Krajewskiej Pochód 1 Majowy 1 950 r. fot. z albumu Genowefy Krajewskiej 1 55 Przed gospodą w Główczycach Gienia Krajewska (po lewej), Basia Rybus (po prawej) fot. z albymu Genowefy Krajewskiej Wykosowo fot. z albumu Genowefy Krajewskiej Prace przy kładzeniu asfaltu - Kazimierz Kardaś fot. z albumu Janiny Kardaś 1 56 Chór prowadzony przez Witolda Kidzion - organista w środku fot. z albumu Krystyny Puchala Zawody w przeciąganiu liny na boisku szkolnym w Główczycach fot. z albumu Marioli Barny 1 57 Z archiwów parafialnych Salezjanie piastujący urząd proboszcza Parafii pw. Św. Apostołów Piotra i Pawła w Główczycach: ks. Zygmunt Kęsy - 26 czerwca 1 950 r. - 29 września 1 959 r. ks. Józef Walawski - 29 września 1 959 r. - 1 4 lutego 1 966 r. ks. Hieronim Pixa - 1 4 lutego 1 966 r. - 26 czerwca 1 966 r. ks. Jan Bujalski - 29 czerwca 1 966 r. – 1 sierpnia 1 970 r. ks. Jan Laśkiewicz - 1 sierpnia 1 970 r. - 1 sierpnia 1 976 r. ks. Ignacy Czarnota - 1 sierpnia 1 976 r. - 1 4 sierpnia 1 983 r. ks. Franciszek Waśniewski - 1 4 sierpnia 1 983 r.- 1 6 lipca 1 984 r. ks. Gustaw Zając - 1 6 lipca 1 984 r. - 1 sierpnia 1 991 r. ks. Lesław Głuchowski - 1 sierpnia 1 991 r. - 2 czerwca 2000 r. ks. Jacek Jaszewski - 25 czerwca 2000 r. - lipca 2006 r. ks. Tadeusz Stromski - od lipca 2006 r. Księga ochrzczonych Parafii Główczyce Pierwszy chrzest - Józefa Gross ur. 24 sierpień 1 945 r. Dębno - chrzest 6 wrzesień 1 945 r. szafarz chrztu - ks. Władysław Sypniewski (parafia Dębno, pow. Słupsk) Piąty chrzest - Krystyna Sadowska ochrzczona 1 4 październik 1 945 r. - Stojęcino - ks. Władysław Sypniewski Dziewiąty chrzest - Ryszard Lipowski - ur. 1 5 listopad 1 945 r. Główczyce - chrzest 25 grudzień 1 945 r. - ks. Józef Gołąbek Od 1 946 r. parafia Główczyce 28 kwiecień 1 949 r. chrzci już ks. Piotr Puzgoł 26 grudzień 1 949 r. chrzci już ks. Wojciech Malinowski do końca stycznia 1 950 r. Styczeń - luty 1 950 r. ks. Mizek Stanisław Od marca 1 950 r. ks. Zygmunt Kęsy Małżeństwa: Pierwsze małżeństwo - Stojęcino 26 grudzień 1 945 r. - Stanisław Adamczyk i Anastazja Rudnik - ślubu udziela ks. Józef Gołąbek Pierwszy ślub w Główczycach - 1 3 styczeń 1 946 r.: - Józef Nowak i Wanda Mania - Franciszek Mokwa i Maria Ossowska zd. Mania - Aleksander Kawałek i Regina Górna Ślubów udziela ks. Józef Gołąbek Księga zmarłych: pierwszy pogrzeb: zm. Józef Hanhendof zamieszkały w Święcichowie. Pochowany na cmentarzu w Święcichowie - pogrzeb 1 5 wrzesień 1 945 r. - chował ks. Władysław Sypniewski pierwszy na cmentarzu w Główczycach: zm. Jadwiga Joniak - pogrzeb 1 0 marca 1 945 r. chował ks. Józef Gołąbek 1 58 "Jechaliśmy tu dwa tygodnie w wagonie towarowym. Tam były krowy, świnie, dzieci i starsi - wszyscy razem." "Zachwyciły mnie tam najpierw przecudne lipy. Wielkie, pachnące lipy. I te domy... Było tu wtedy więcej domów i kawiarnia, której teraz już nie ma. No i ludzie - to była wieś, która żyła." ISBN 978-83-937560-0-1 Cena 39,99 zł Przesi ed l on a m ł od ość Lata powojenne, szczególnie pierwszy okres zagospodarowywania Ziem Odzyskanych był czasem biedy i ciężkiej pracy, prób ułożenia sobie życia w nowym miejscu. Kolejne dekady Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej upływały na podniesieniu z wojennych zniszczeń i zagospodarowaniu tych terenów przez przybyszów z całego obszaru II Rzeczpospolitej, jak również tych nielicznych autochtonów, którzy zdecydowali się pozostać w miejscu swojego urodzenia. Przesiedlona młodość Wspomnienia mieszkańców gminy Główczyce