Location via proxy:   [ UP ]  
[Report a bug]   [Manage cookies]                

Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Adresat nieznany
Adresat nieznany
Adresat nieznany
Ebook140 pages1 hour

Adresat nieznany

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Ciche PRL-owskie miasteczko, nieśmiali mieszkańcy i zbrodnia doskonała...
W cichym Lipowie, młody mężczyzna odkrywa, że śmierć jego bliskich jest połączona z historią lokalnej fabryki. Im bardziej próbuje rozgryźć te powiązania, tym bardziej czuje się zagrożony. Czy odważy się stawić czoła prawdzie, której strzegą cienie przeszłości i...lokalna piękność? Śledztwo zostaje przydzielone doświadczonemu kapitanowi Chmurze. Czy zmowa milczenia mieszkańców może okazać się tak silna, że prawdę odkryje zbyt późno?
Znajdziecie tu nie tylko zagadki kryminalne, ale i wiernie odmalowaną rzeczywistość Polski w czasach PRL.
Lubicie kryminały Leopolda Tyrmanda? Jeśli tak, to pozycja dla Was!
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateMar 29, 2024
ISBN9788727172699

Related to Adresat nieznany

Titles in the series (26)

View More

Related ebooks

Reviews for Adresat nieznany

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Adresat nieznany - Barbara Gordon

    Adresat nieznany

    przełożyła

    tytuł oryginału

    Copyright © 1962, 2019 Barbara Gordon i SAGA Egmont

    Wszystkie prawa zastrzeżone

    ISBN: 9788727172699

    1. Wydanie w formie e-booka, 2019

    Format: EPUB 3.0

    Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

    SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

    1. Gość w dom

    „Gość w dom — Bóg w dom" — powiada staropolskie przysłowie, dopatrując się w przybyciu gościa błogosławieństwa dobrotliwych sił wyższych. Autor owego przysłowia sprzed wieków nie znał jednak mojego siostrzeńca, Janka Lingwena.

    Moja wersja tradycyjnego przysłowia brzmi: „Janek w dom — kłopot w dom". Liczne przykłady potwierdzają słuszność tej trawestacji. Fantazja nie opuściła bowiem Janka ani na chwilę od momentu urodzenia. Urodził się zaś podczas sylwestrowej zabawy, kiedy rodzinne i przyjacielskie grono witało pierwszy dzień stycznia fatalnego 1939 roku. Fakt ten zdarzył się w Łodzi, gdzie siostra moja, Ela, zamieszkała po wyjściu za mąż. Szwagier mój pracował jako inżynier-chemik w jednej z tamtejszych dużych fabryk. We wrześniu podczas wojennej tułaczki Ela razem z Jankiem zdążyła dotrzeć do mnie, do Warszawy, zanim rozpoczęło się oblężenie miasta. I oto pewnego dnia zastałyśmy mojego siostrzeńca turlającego się z niemałą uciechą po kojcu z niemieckim niewypałem, który wpadł przez wybite okno. Nie chciał go oddać za żadne skarby i ryczał, kiedy oniemiałe z przerażenia usiłowałyśmy mu odebrać tę zabawkę.

    Pierwsze lata okupacji Lingwenowie spędzili pod Warszawą. Szwagier ukrywał się, ponieważ przed wybuchem wojny pracował nad jakimś wynalazkiem, na którym mogło zależeć okupantom. Lingwena odnaleziono jednak i po wywiezionym do Rzeszy ślad zaginął. Ani razu nie otrzymaliśmy od niego wiadomości. Ela przeniosła się wtedy do mnie, do Warszawy. Janek rósł i mężniał. Z tajnych gazetek wycinał gołąbki albo latawce i puszczał je przez okno na ulicę.

    Mieszkałyśmy po Powstaniu z Elą pod Krakowem na wsi. Zastanawiałyśmy się, co mamy dalej począć. Wiedziałam, że moje mieszkanie w Warszawie nie istnieje. Zresztą, zbyt wiele tragicznych wspomnień odpychało mnie od gruzów. Zginęli moi najbliżsi, pozostałam samotna. Postanowiłam osiedlić się w którymś z małych miasteczek na Ziemiach Zachodnich.

    — Nowe otoczenie, nowi ludzie, inne życie. Będzie mi lżej — mówiłam do Eli, gdy protestowała gwałtownie.

    — A ja jadę z powrotem do Łodzi — stwierdziła kategorycznie. — Juliusz żyje — mówiła o mężu — Juliusz na pewno żyje. Tylko w Łodzi możemy się odnaleźć. I tam przez znajomych prędzej uzyskam o nim jakąś wiadomość.

    Przyjaciele Juliusza pomogli Eli urządzić się, ale wieści żadnych o koledze nie mieli.

    Raz na dwa czy trzy lata spotykałyśmy się z Elą. Obie pracowałyśmy i obie nie miałyśmy pieniędzy na dość dalekie i uciążliwe podróże. Z mojego małego Lipowa nad samym niemal brzegiem Odry do Łodzi nie blisko. Od czasu do czasu Ela przysyłała mi Janka na wakacje. Buszował po miasteczku. Raz chciał koniecznie z kolegami przeprawić się łódką na drugi brzeg rzeki. Zmoczonych i ledwo żywych wyłowili z wody żołnierze WOP-u. Musiałam długo tłumaczyć się, że chłopcy na pewno nie mieli zamiaru przekroczyć granicy, chociaż co do tego nie miałam absolutnej i niezachwianej pewności.

    Gdy Janek kończył szkołę i rozpoczynał studia uniwersyteckie, jego odwiedziny urwały się. Dla młodego człowieka takie małe miasteczko niewielką przedstawia atrakcję. W ubiegłym roku na jesieni Ela umarła. Niestety, leżałam wtedy w szpitalu ze złamaną nogą i nie mogłam pojechać na pogrzeb.

    Tak więc się złożyło, że Janka nie widziałam właściwie od pięciu lat i kiedy pewnego lipcowego dnia młoda, opalona, szczupła twarz pojawiła się przede mną w oknie mojego kiosku, nie zorientowałam się w pierwszej chwili, że to właśnie on. Pomyślałam tylko, że ta twarz i wesołe, niebieskie oczy przypominają mi kogoś bardzo znajomego.

    — Poproszę o „Przegląd Sportowy" i paczkę grunwaldów — odezwał się zaczepnie i wtedy uświadomiłam sobie, że czas jak gdyby cofnął się o małe trzydzieści lat i oto słyszę trochę wyzywający i kapryśny ton i głos mojej młodszej siostry.

    Postanowiłam dać smarkaczowi nauczkę.

    — Mój młody człowieku — odpowiedziałam mentorskim tonem — po pierwsze sportowiec powinien wiedzieć, że nowy „Przegląd wychodzi dopiero jutro, a skoro tak, to wiadomo, iż starego numeru z pewnością już nie ma w sprzedaży. A po drugie, jak się widzi starą ciotkę po pięciu latach, przede wszystkim mówi się jej ładnie „dzień dobry.

    Roześmiał się hałaśliwie. Skutek moich pouczeń okazał się fatalny. Natychmiast wpakował się do mojej budki. Że zaś, na oko licząc, ma mniej więcej metr osiemdziesiąt wzrostu, zawadził głową o górną półeczkę, z której posypały się starannie ustawione książki, przeważnie z gatunku tych, co to się o nich mówi „cegły. Od prawdziwych cegieł różnią się jednak tym, iż trudno je sprzedać. Jedna z buteleczek perfum „Ty i ja stłukła się i po budce rozszedł się słodki i mdły zapach. Mój siostrzeniec usiadł na stosie pism przeznaczonych do zwrotu i śmiał się nadal, podczas gdy ja rozcierałam ramiona, zgniecione przez niego w czułym uścisku.

    — Zorientowałem się, że mnie ciocia nie poznaje — dudnił uszczęśliwiony — no to zrobiłem zgrywę. Gdyby ciocia dalej udawała Greka — wyjaśnił uprzejmie — to bym zaraz spytał o adres obywatelki Milwidowej.

    — Podając się — wpadłam w jego ton — za wysłannika Polskiego Radia, Telewizji, Kroniki Filmowej oraz „Kulis w celu zrobienia ze mną wywiadu pod tytułem „Świat widziany przez okienko budki z gazetami. To do ciebie podobne.

    Trzepnął z trzaskiem dłonią w kolano. Przy tym ruchu teczka z papeterią pod nazwą „Róża wiatrów", wsparta o nylonowy kubek ze szczoteczkami do zębów pofrunęła na podłogę, gubiąc po drodze swoją zawartość.

    — Ciotka w dechę — oświadczył z aprobatą.

    — W co, przepraszam?

    Nie zdążył mi wytłumaczyć dokładniej swego sformułowania, gdyż Zygmuś Piętka, syn mojej sąsiadki, przywlókł paczkę z popołudniowym transportem prasy. Zygmuś nie bezinteresownie pełnił funkcję łącznika pomiędzy mną i autobusem, dowożącym dwa razy dziennie pisma. Za to musiałam dla niego rezerwować „Rozrywki umysłowe".

    Rozkładałam właśnie gazety i tygodniki, gdy szybkę przesłonił cień i w okienku ukazała się uśmiechnięta twarz dziewczyny.

    — Dobry wieczór, pani Milwidowa — jej głos brzmiał żywo i dźwięcznie — ma pani jeszcze „Express"? Pani mi da szybciutko. Wyskoczyłam na chwilkę, stary będzie się pieklił...

    Podałam gazetę i resztę ze złotówki. Oczywiście zdążyła już zauważyć mojego gościa. Spod długich ciemnych rzęs jej bystre czarne oczy rzucały w stronę Janka spojrzenia, które w dawnych romansach określano jako „powłóczyste". Dla obserwującego taką rzecz z boku, podobne wywracanie oczami przedstawia się co najmniej zabawnie. Nie wiem jednak czemu od najdawniejszych chyba czasów strony wzajemnie sobą zainteresowane nie rezygnują z tego komicznego chwytu. Widocznie jest skuteczny.

    Janek natychmiast zaczął się podejrzanie kręcić na stosie gazet. Najwyraźniej usiłował wydostać się z kiosku, ale zanim zdołał to uczynić, dziewczyna już zniknęła w szklanych drzwiach budynku stojącego na skos od mojej budki. Mieściła się w nim poczta.

    — Kto to? Ta... ta sikorka — usiłował zlekceważyć osobę, której zapewne poświęcał w tej chwili cały wysiłek myślowy.

    — Janku, nie wyrażaj się, bardzo cię proszę — zgromiłam go surowo i na pocieszenie dodałam — nazywa się Różyczka Łagunówna. Pracuje na poczcie. W okienku. Bardzo miła dziewczyna i proszę cię...

    — Ciao, ciao, ciociul Zjawiam się wieczorem na wyżerkę. I proszę o pierogi z wiśniami. Koniecznie. Ciocia robi klasa pierogil

    Plecak i to dość pokaźnych rozmiarów pozostawił u stóp zrujnowanego stosu gazet, na których siedział. Oczywiście to ja będę musiała dźwigać jego bagaż do domu.

    Piorunujące wrażenie, jakie wywarła Różyczka, widocznie nie zdołało zabić w nim przyrodzonego apetytu. Zawsze miał dobry apetyt. Pamiętałam o tym i westchnęłam z rozpaczą. Moje jednoosobowe gospodarstwo przedstawiało się bardzo skromnie.

    Spojrzałam za nim. Cwałował co tchu w kierunku urzędu pocztowego. Wąskie niebieskie dżinsy zgrabnie opinały jego długie, proste nogi, kwiecista koszula, wypuszczona na wierzch zwracała uwagę coraz liczniejszych o tej porze na Rynku spacerowiczów.

    Kończył się dzień, mieszkańcy Lipowa ciągnęli do swojego „śródmieścia", by załatwić sprawunki, przejść się po Rynku, wstąpić na piwo do gospody lub na lody do cukierenki po drugiej stronie, obejrzeć po raz tysięczny do znudzenia znajome twarze i poplotkować. Małe kamieniczki, tworzące czworobok dookoła niedużego, zgrabnego ratusza odbudowane i odnowione, złociły się ciepłym, żółtym kolorem w słońcu, które już chyliło się ku zachodowi. Głośnik radiowęzła wykrzykiwał zachęty do tępienia stonki. Wszystko jak co dzień. Wszystko prawie jak od lat, znane i niezmienne. Ale wysoka, jasnowłosa postać, zatrzaskująca za sobą energicznie szklane drzwi pocztowego urzędu, sprowadziła jednak dla mnie na ten obraz miasta i ludzi jakąś odmianę. Odmiana ta miała w sobie szczyptę niepokoju.

    Może ktoś pomyśleć: ot, jak zdziwaczała ta Zuzanna Milwidowa, od kiedy przestała pracować w miejscowej radzie narodowej i przeszedłszy na emeryturę zajęła się dodatkową pracą w kiosku „Ruchu". Nieprawda. Przypuszczam, że zrzędzeniem po prostu usiłuję pokryć wzruszenie, jakie mnie ogarnęło, kiedy zobaczyłam tego chłopaka. W rzeczywistości bardzo go lubię. Przecież to jedyny już w tej chwili na świecie mój krewny. Ucieszyłam się z jego przyjazdu i powiedziałam mu o tym wieczorem, kiedy siedzieliśmy w moim pokoju przy otwartym oknie.

    Janek wcinał już drugą miskę pierogów z wiśniami, polanych suto śmietaną.

    — W tym roku kończę nareszcie tę moją chemię — mówił, oblizując starannie łyżkę — nie wiem jeszcze, gdzie dostanę posadę. Może by się ciocia do mnie przeniosła, co?

    — Dziękuję ci, ale chyba nic z tego — odpowiedziałam, i mimo woli mój wzrok powędrował nad rzekę, widoczną z wysokości małej skarpy, na której stał domek. Pachniały lipy. Rzeka srebrzyła się w świetle księżyca. W ogródku dzwoniły świerszcze. Było zacisznie i przytulnie. — Widzisz, mój drogi, ja... jak by ci to powiedzieć... przywykłam do tego miejsca. Ale ty

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1