"Jechaliśmy tu dwa tygodnie w wagonie towarowym. Tam były krowy, świnie,
dzieci i starsi - wszyscy razem."
"Zachwyciły mnie tam najpierw przecudne lipy. Wielkie, pachnące lipy. I te
domy... Było tu wtedy więcej domów i kawiarnia, której teraz już nie ma. No i
ludzie - to była wieś, która żyła."
ISBN 978-83-937560-0-1
Cena 39,99 zł
Przesi ed l on a m ł od ość
Lata powojenne, szczególnie pierwszy okres zagospodarowywania Ziem
Odzyskanych był czasem biedy i ciężkiej pracy, prób ułożenia sobie życia w
nowym miejscu. Kolejne dekady Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej upływały
na podniesieniu z wojennych zniszczeń i zagospodarowaniu tych terenów
przez przybyszów z całego obszaru II Rzeczpospolitej, jak również tych
nielicznych autochtonów, którzy zdecydowali się pozostać w miejscu
swojego urodzenia.
Przesiedlona młodość
Wspomnienia mieszkańców gminy
Główczyce
Przesiedlona młodość
Główczyce 2013
Przesiedlona młodość
Wspomnienia mieszkańców gminy
Główczyce
wydawca:
Gminny Ośrodek Kultury
w Główczycach
pomysł i opracowanie:
Paweł Żmuda
redaktor naczelny:
Paweł Żmuda
redaktor techniczny:
Tomasz Niklas
zbieranie wspomnień:
Teresa Janusewicz, Bogusław
Chyła, Paweł Żmuda
digitalizaja i opracowanie
fotografii:
Bogusław Chyła
skład i oprawa graficzna
publikacji:
Bogusław Chyła
druk:
Drukarnia TOTEM Inowrocław
wydanie: drugie, poprawione i
uzupełnione
nakład: 300 egzemplarzy
Fotografie i reprodukcje
wykorzystane w publikacji
pochodzą ze zbiorów
prywatnych oraz ze zbiorów
Muzeum Pomorza Środkowego
w Słupsku
ISBN 978-83-937560-0-1
© Wszystkie prawa zastrzeżone
© All rights reserved
Publikacja zrealizowana przez
Teresę Janusewicz oraz Pawła Żmudę
w ramach projektu "Seniorie Główczyckie".
Publikacja sfinansowana ze środków
Towarzystwa Inicjatyw Twórczych "ę"
w ramach projektu "Seniorzy w akcji"
Spis treści
Podziękowania
Mapa
Wstęp
Glowitz znaczy Główczyce
7
8
9
10
Regina Śpiewak
Irena (Irmgard) Kłos
Władysława Kos
Felicja Lachowska
Emilia Zimnicka
Henryka Baszko
Józefa i Stanisław Szmajdowie
Leon i Danuta Kiereccy
Maria i Michał Starkowscy
Franciszka Skarżyńska
Marianna Babiarz
Marian Zieliński
Rozalia Czyżewska, Helena Kijewska
Bernard i Wanda Labudowie
Halina Duda
Anna Szot, Maria Wójcik,
Natalia Rejmak, Zofia Tarka
Andrzej Kostiw
Michał Ziatyk
18
24
38
46
56
64
68
78
86
90
94
98
104
114
120
Zdjęcia
Z archiwów parafialnych
138
158
124
132
134
Podziękowania
W
pierwszej kolejności chcielibyśmy podziękować Seniorom, którzy wprowadzili
nas w świat czasu swojej młodości i dorastania po przyjeździe ze swoich rodzinnych stron do gminy Główczyce. Bez Was i bez Waszych opowieści ta
książka z pewnością by nie powstała. Dziękujemy za historie opowiadane przy kawie
i cieście, często ze łzą w oku, a czasem szeptem lub wśród głośnego śmiechu. Dzięki Wam,
ten dawny świat trwa w swych żywych barwach, uwieczniony teraz na stronach niniejszej publikacji.
Dziękujemy osobom, które otworzyły dla nas swoje rodzinne albumy – staraliśmy się, by
jak najwięcej z tych zdjęć znalazło się w książce. Szczególne podziękowania składamy na
ręce Krystyny Drużby, która z zapałem włączyła się w nasze działania, prowadząc zbiórkę
fotografii mogących zasilić ten album. Olbrzymią pracę wykonał także Bogusław Chyła,
który wszystkie te zdjęcia przekształcił w formę cyfrową, poprawił ich jakość i przygotował do publikacji. Jego zasługą jest również szata graficzna oraz skład niniejszej publikacji.
Dziękujemy też tym, którzy w jakimkolwiek stopniu wsparli projekt i poprzez swoją pracę
dołożyli cegiełkę do budowanego przez nas obrazu dawnych Główczyc. Równie życzliwie
chcemy podziękować osobom, których pozytywne nastawienie do naszego pomysłu dało
nam siłę by go doprowadzić do końca. Utwierdziliście nas w przekonaniu, że jest to ważny temat, dla Was, dla nas i dla potomnych.
Zespół redakcyjny
7
- miejsca skąd przybyli bohaterowie wspomnień
- miejsca w których zamieszkali
8
1 - Regina Śpiewak
2 - Irena (Irmgard) Kłos
3 - Władysława Kos
4 - Felicja Lachowska
5 - Emilia Zimnicka
6 - Henryka Baszko
7 - Józefa i Stanisław Szmajdowie
8 - Leon i Danuta Kiereccy
9 - Maria i Michał Starkowscy
10 - Franciszka Skarżyńska
11 - Marianna Babiarz
12 - Marian Zieliński
13 - Rozalia Czyżewska, Helena Kijewska
14 - Bernard i Wanda Labudowie
15 - Halina Duda
16 - Anna Szot, Maria Wójcik,
Natalia Rejmak, Zofia Tarka
17 - Andrzej Kostiw
18 - Michał Ziatyk
Granice dzisiejszej Gminy Główczyce
Granice Polski przed 1939 rokiem
Wstęp
P
odejmując się badania przeszłości, próby odtworzenia i zrozumienia czasu minionego, przychodzi zetknąć się z szeregiem trudności, spośród których jedną z największych wydaje się różnica mentalna pomiędzy ludźmi współczesnymi, a tymi
żyjącymi w przeszłości. Czasy i wydarzenia, nawet pozornie bliskie, szybko tracą na wyrazistości, ulatują z powszechnej świadomości, a ich pamięć pozostaje tylko w kręgu nielicznych, choć i tam postępuje z wolna zamazywanie ostrości i konturów tego co było, co
miało miejsce kiedyś. Jeżeli ten nieubłagany w swej konsekwencji proces gmatwa nawet
to, co wydaje się być ledwie wczorajsze, niedawne, cóż wtedy począć z wydarzeniami,
których świadkowie już odeszli, a wiele ówcześnie ważnych elementów otaczającego
świata przeminęło bądź zmieniło swą formę, zyskując inne treści? W tej sytuacji rekonstrukcja przeszłości staje się zadaniem niezwykle trudnym. Historia bowiem to nie tylko
znane postaci, wielkie bitwy i pamiętne daty, to również materia tkana z setek tysięcy indywidualnych losów, dopiero razem wiążących się w coraz grubsze sploty.
Dzięki życzliwości osób, które zechciały się podzielić swoimi wspomnieniami możemy zapoznać się z ich burzliwymi, a często i tragicznymi losami. Przegrana wojna obronna, bestialstwo obu okupantów – niemieckiego i sowieckiego, wysiedlenia i ludobójstwo
polskiej ludności na Kresach – Historia wyjątkowo ciężko doświadczyła pokolenie bohaterów tej książki. Brutalność wojny dosięgła również zamieszkujących te tereny Niemców, a szczególnie cywilów, których w 1 945 roku spotkał odwet wkraczającej na te tereny
Armii Czerwonej. Pomorze Środkowe stało się także nowym domem dla wysiedlonej
z południowo-wschodniej Polski ludności łemkowskiej i ukraińskiej.
Lata powojenne, szczególnie pierwszy okres zagospodarowywania Ziem Odzyskanych był czasem biedy i ciężkiej pracy, prób ułożenia sobie życia w nowym miejscu. Kolejne dekady Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej upływały na podniesieniu z wojennych
zniszczeń i zagospodarowaniu tych terenów przez przybyszów z całego obszaru II Rzeczpospolitej, jak również tych nielicznych autochtonów, którzy zdecydowali się pozostać
w miejscu swojego urodzenia.
Ludzkie widzenia świata wraz ze sposobami jego postrzegania i porządkowania są
ściśle powiązane nie tylko z miejscem, ale i z konkretnym czasem. Tak złożona i wieloaspektowa konstrukcja jaką jest świadomość jednostek czy grup społecznych pozostaje
w dużej mierze poza strefą osiągalną przez badanie wyłącznie zabytków kultury materialnej. Niezbędnym uzupełnieniem będzie w takiej sytuacji pamięć ludzka, dzięki której
obraz tego „co było” i co ważniejsze „jak było” zostanie nie tylko zachowany w świadomości samych świadków, ale staje się również udziałem kolejnych pokoleń. Próbą takiego
utrwalenia dla obecnych i przyszłych mieszkańców Główczyc historii tej ziemi jest właśnie niniejsza książka.
Tomasz Niklas
9
Glowitz znaczy Główczyce
N
a płaskowyżu, na południe od jeziora Łebsko, w północnowschodniej części powiatu ziemskiego Słupsk (Landkreis Stolp in
Pommern) znajduje się Gmina Główczyce,
która była kiedyś uważana za serce Kaszub. Nazywana była nawet „Kaszubskim
Jeruzalem”. O najwcześniejszej historii
Główczyc świadczą zapiski dokonane
w 1931 roku przez P. Scharnofske. Stanowiły one część przemówienia z okazji uroczystości rocznicowych dziesięciolecia
poświęcenia nowego kościoła w Główczycach, wygłoszonego w 1901 roku przez pastora J. Wegeli:
fii smołdzińskiej. W księgach z tego okresu
odnajdujemy również zapiski o parafii
w Cecenowie.”
Kościół. Pierwszy kościół w Główczycach
został więc zbudowany już w 1062 roku,
później została dobudowana dzwonnica.
Istnieją świadectwa, że kościół istniał
w 1585 roku. Następnie znany z zapisów,
a także z fotografii jest budynek wzniesiony w roku 1699. Składał się on pierwotnie z głównej nawy, do której
dobudowano w latach 1745-1749 nawy
boczne. Kościół ten spłonął w 1889 roku
wraz z całym niemal wyposażeniem. Odbudowany w 1890, został rozbudowany
o wielokątne prezbiterium, transept (nawa
krzyżowa) oraz potężną Wieżę Zachodnią
– jest to budowla, którą mamy obecnie.
„Gmina kościelna w Główczycach będzie
najprawdopodobniej jedną z najstarszych
w okręgu słupskim. Za datę jej powstania
przyjmuje się rok 1026, natomiast już
w 1062 została wybudowana pierwsza wieża
[kościelna]. Jeśli nawet w tym czasie zostały założone również inne wspólnoty, nie
oparły się one naporowi pogaństwa i szybko
popadły w niepamięć. Jedynie główczycka
parafia przez ponad 200 lat była jedyną w okolicy chrześcijańską wyspą na pogańskim morzu. Dopiero po 1200 roku
powstała wspólnota kościelna w Gardnie
Wielkiej, do której należał cały obszar para-
Ostatni kaszubski pastor, Lohmann, znany
jest nam z kroniki kościoła z zapisków datowanych na 1864r. W utworze „Dwa Kamienie” pisał on: „główczycka parafia,
która wiernie trwa przez wieki działając
w zgodzie z Bogiem, naszym potomkom pozostawiamy: to jest zgoda wewnątrz parafii,
a po drugie bezinteresowne poświęcenie dla
księcia i ojczyzny. Ta ostatnia cnota [jest
ważna], gdyż historia nasza przeplata się
10
Główczyce na pocztówce z 1 91 5 r.
Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka
z historią naszego narodu. Wydaje się być
ograniczona granicami Łeby i Łupawy, lecz
jako część, tak daleko, daleko od centrum
kraju, mimo czasu burzy zachowuje [ojczyznę] w sercu"
ry około roku 1 475 był w posiadaniu
Główczyc. Jego syn, Lawrence, w 1 523 roku w swoim herbie tytularnym zwie się
Laffrens Putkummer thor Glouetze, co
w 1 527 jest potwierdzone poprzez przywołanie w nadaniu lennym. Z powodu zaniku starej gałęzi rodu Puttkamer sprawę
dziedziczenia majątku główczyckiego
trzeba było rozstrzygnąć sądownie. Główczyce przypadają rodowi Nossin i zostają
wzięte w dzierżawę na prawie pół wieku.
Richard von Puttkamer odbiera majątek
w 1 855 roku. Dalej Główczyce są dziedziczone przez tę samą rodzinę, tak że do
1 945 były własnością Puttkamerów.
Główczyce.
Pochodzenie nazwy „Główczyce" można doszukiwać się w różnych
źródłach. W starym dokumencie z 1 252 roku jest wezwany w charakterze świadka
wojownik Ratislaus z Glovectz. Na przestrzeni wieków pojawiają się różne zapisy
nazwy miejscowości jak: Glovcicz, Glovezit, Glovicze, aż w końcu, w 1 561 roku, pojawia się nazwa Glonitze. W lokalnej
tradycji przytacza się nazwę Głowa jako
wyraz z języka kaszubskiego określający
wysokość lub szczyt – zapewne ten, na
którym obecnie stoi kościół. W 1 402 roku
jest przywoływane nazwisko Nicholas van
de Glouitze, lecz jego pochodzenie nie jest
potwierdzone. Główczyce zostają następnie przejęte w spadku lub zakupione od
Nikolausa von Puttkamera z Nożyna, któ-
Według pisarza Ludwika Wilhelma Brueggemanna w Główczycach w 1 784 roku
znajdował się folwark (majątek dworski),
młyn wodny, kaznodzieja, kościelny, dziesięciu rolników, sześciu rolników małorolnych (lub czynszowych), trzy karczmy,
z których jedna należała do majątku
w Rumsku, kuźnia gminna i dwa domy le11
wskazuje zmianę kierunku wiatru na
wschód. Obecnie uznaje się, iż spłonęły zabudowania aż do ul. Pocztowej. […] Dopiero trzy lata później Główczyce powróciły do
normalnego życia gospodarczego. Od tego
czasu tylko na obrzeżach miejscowości pozostały domy, które były kryte słomą.” (S.
Sielaff).
śników - w sumie 38 „dymów”. W tym
czasie Główczyce uważane były za główny
ośrodek religijny Kaszubów w okolicy.
W 1 829 roku, dwie trzecie mieszkańców
wsi uczestniczyło we mszy odprawianej
w języku kaszubskim, w 1 835 roku jedynie
co trzeci mieszkaniec, a już w 1 886 roku
zaprzestano odprawiania w tym języku.
Siegfried Sielaff relacjonujcie, że jego babka prowadziła od 1 860 do 1 885 zajęcia
z czytania Biblii dla grupy 8-1 0 osób, które
potrafiły powiedzieć po kaszubsku kilka
zdań. Prawdopodobnie kaszubskie i niemieckie druki były w tym czasie połączone
w ramach jednej książki do nabożeństwa.
Kiedy Richard von Puttkamer został starostą powiatowym, przeniósł się do Słupska i tam zmarł w 1 898 roku. Ostatnim
właścicielem był syn Richarda, Gerhard,
który otrzymał majątek już pod koniec lat
80-tych XIX wieku i utrzymał go przez 60
lat, do 1 945 roku. Był on zapalonym gospodarzem, prowadzącym własną stadninę koni gorącokrwistych.
W roku 1 874 wybuchł wielki pożar, który
jest relacjonowany następująco: „ogień
najpierw pojawił się w starej szkole przy
drodze do Ciemina. Silny wiatr z północy
i suchy mróz sprzyjały rozprzestrzenianiu
się pożaru. Cały rząd domów, najczęściej
krytych strzechą, spłonął. Spłonęły zabudowania w kierunku wyjazdu na Warblino, co
Centrum regionu. Główczyce z bardzo
dobrze rozwiniętym handlem dla okolicznych obszarów wiejskich były ważnym
ośrodkiem
gospodarczym
północnowschodniej części powiatu. W 1 941 roku
Główczyce na starej pocztówce - obecna ulica Słupska
Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka
12
Główczyce na starej pocztówce z 1 921 r.
Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka
stwa, dekarz, hydraulicy, zakład malarski,
który zajmował się także tapetowaniem.
Rzemiosło odpowiadało przede wszystkim
na potrzeby rolnictwa: istniały trzy warsztaty siodlarskie, kilka kuźni, a także usługi
kołodziejskie. Istniały dwie piekarnie,
a także liczne masarnie, które zapewniały
miejscowym wybór produktów spożywczych.
były tu trzy banki. Największe przedsiębiorstwo posiadał handlujący zbożem,
ziarnem i nawozami kupiec Adolf Pleines.
W Główczycach działał duży zakład mechaniczny o szerokim zakresie działalności: handel maszynami rolniczymi,
warsztat ślusarski, kuźnia, kowalstwo, kołodziejstwo, usługi tartaczne oraz zakładanie elektroinstalacji. Rozległą branżą był
również handel nabiałem (mleczarnia) dla
której obsługi w 1 932 roku zbudowano nową stację kolejową. Z jej usług korzystali
zarówno sprzedawcy towarów, chłopi, jak
i parafia.
Funkcjonował zakład pogłębiania studni,
a także kominiarski. O dobry stan włosów
dbali dwaj fryzjerzy. Sklepy z odzieżą męską prowadziło trzech kupców, natomiast
konfekcją damską zajmowało się czterech
sklepikarzy. Dla zamożniejszej klienteli był
sklep z tekstyliami i odzieżą modną,
w której można było nabyć także buty
i pościel. Okucia domowe i budowlane,
meble oraz meble kuchenne, a także żywność sprzedawał August Sielaff (Luise Sielaff), który prowadził sklep mający
najdłuższą historię, bo istniejący od 1 868
Również przemysł był świetnie rozwinięty:
funkcjonowała cegielnia oraz przedsiębiorstwa budowlane. Istniały tu także
przedsiębiorstwa zajmujące się handlem
węglem, wytwarzaniem cementu do produkcji pokryć dachowych, tartak i usługi
ciesielskie. W miejscowości działali stolarze, monterzy pieców, mistrz kamieniar13
Pocztówka z 1 938 r. - widok z wieży kościelnej
Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka
W Główczycach działali również przedsiębiorcy żydowscy, którzy jednak z powodu
prześladowań rasowych od 1 933 roku musieli zamknąć swoje sklepy. Byli to przede
wszystkim ludzie zajmujący się obsługą
zwierząt pociągowych, rzeźnicy oraz
sprzedawcy markowych tekstyliów. Opuścili oni Główczyce w latach 1 935-1 938
i wyjechali do innych krajów lub ukrywali
się w Berlinie i jego okolicach.
roku. Ponadto istniał też sklep z artykułami papierniczymi i zabawkami, sprzedający również urządzenia i naczynia
kuchenne, a także sklep obuwniczy (były
też dwa zakłady produkujące obuwie). Zegarki i biżuteria były w ofercie dwóch zegarmistrzów, istniało także nieduże studio
fotograficzne. Wielu rzemieślników hodowało bydło, a także posiadało po kilka
hektarów ziemi, stanowiącej zabezpieczenie egzystencji w przypadku braku zleceń
usług, które świadczyli. Rękodzieło stanowiło wtedy jedną z głównych metod
utrzymania mieszkańców.
Szkoła. Stara główczycka szkoła położona
między majątkami mieszkańców Karla
Kubitz i Pana Poschke przy trasie na Ciemino było pokryta słomianą strzechą. Budynek
pochodził
prawdopodobnie
z czasów uwłaszczenia chłopów (nadania
ziemi). W wielkim pożarze w 1 874 budynek nie spłonął, jednak jeszcze przed
przełomem wieków miejscowość zaczęła
się rozwijać wokół nowego budynku szkoły. Nowa szkoła składała się z dwóch klas,
natomiast na poddaszu urządzono pomieszczenia mieszkalne dla drugiego na-
W Główczycach działały również Hotel
Pomorski (Hotel Pommerscher Hof) oraz
Hotel Północnoniemiecki (Hotel Norddeutscher Hof) – oba posiadały zarówno
salę klubową jak i salę taneczną. Karczmę
zaopatrzoną w piwa z słupskiego Starego
Browaru (Bierverlag der Stolper Sternbrauerei) prowadził Wilhelm Ness.
14
uczyciela. Dyrektor szkoły (główny nauczyciel), który był także organistą i kierownikiem chóru w kościele, mieszkał
w domu poniżej kościoła. Na początku lat
dwudziestych budynek szkoły został przedłużony o dwie dodatkowe klasy, a kształcenie w szkole obejmowało pięć
pierwszych lat nauczania. W 1932 roku,
trzech nauczycieli nauczało pięć klas liczących w sumie 202 dzieci w wieku szkolnym. Od przełomu XIX i XX wieku jako
dyrektorzy działali kolejno: Kühler, Koglin,
Lips i Rohner. W górnej sali prowadzono
nauczanie prywatne, przygotowujące młodzież do nauki w klasach o rozszerzonym
zakresie (klasy od piątej do siódmej).
Przygotowywano tam młodzież do nauki
w szkole ponadpodstawowej w Słupsku,
aby zaoszczędzić rodzicom wysokich kosztów utrzymania w mieście.
ki” – Stowarzyszenie Kyffhäuser, urządzające co roku zawody strzeleckie,
funkcjonował chór mieszany oraz chór
męski. Istniał Główczycki Klub Gimnastyki i Sportu prowadzący zajęcia w następujących dziedzinach: w gimnastyce,
lekkiej atletyce i piłce nożnej. Wielkim
wydarzeniem był organizowany w lutym
każdego roku wielki bal maskowy w sali
trenerskiej przygotowywany przez klub
sportowy.
Główczyce były swego rodzaju centrum
administracyjnym w północno-wschodniej
części powiatu słupskiego. Swoją siedzibę
miał tu powiatowy lekarz weterynarii dla
wschodniej części powiatu, pielęgniarka
słupskiego departamentu zdrowia, oddział
urzędu pracy, załoga utrzymania torów,
budowy i naprawy telegrafu, a także zespół do utrzymania i konserwacji dróg.
Urzędujący przed wojną burmistrz Wilhelm Pleines zgłosił się po wybuchu wojny
W Główczycach kwitło
bogate życie społeczne – istniał „klub walStowarzyszenia.
Główczycach na starej pocztówce - ulica Kościuszki
Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka
15
stracyjnego. Pojawiła się polska milicja,
która składała się częściowo z jeńców wojennych i robotników przymusowych,
którzy pracowali w okolicznych gospodarstwach rolnych. W ciągu następnych kilku
miesięcy, zarządzanie gminą całkowicie
przeszło w polskie ręce. Milicjanci kwaterowali przesiedleńców przybywających
z różnych części Polski w domach Niemców. Osiedlający się Polacy przejmowali
też mieszkania oraz mienie pozostawione
przez poprzednich właścicieli. Dawni właściciele w znaczącej części opuścili teren
gminy przenosząc się na tereny po zachodniej stronie nowej granicy.
do armii i jako żołnierz zginął w styczniu
1 943 r. pod Leningradem. Jego następcą
został budowniczy Karl Klick.
W dniu 8 marca 1 945 o godzinie 1 1 na
Szosie Słupskiej od strony Żelkowa nadjechały rosyjskie czołgi. Jedynie niewielka
część mieszkańców pozostała we wsi,
większość uciekła na bagna lub na wydmy, lecz po kilku dniach wrócili. Oprócz
uchodźców z Prus Wschodnich znalazło
się w tym czasie w Główczycach również
200-300 osób ewakuowanych z Bochum,
a także wielu uchodźców ze Słupska. Majątki ziemskie oraz duża część zakładów
w okolicy była zarządzana przez Rosjan.
Zajęli się oni rekwirowaniem i wywożeniem z tego terenu zarówno maszyn rolniczych jak i bydła.
Opracowano na podstawie Karl-Heinz Pagel: Der Landkreis Stolp in Pommern.
Lübeck 1 989, s. 483-492.
Tłumaczył Paweł Żmuda
Pod koniec maja 1 945 roku pojawił się
w wiosce dwa ośrodki władzy, gdyż doszło
do utworzenia polskiego urzędu admini-
Wieś Izbica na starej pocztówce - 1 926 r.
Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka
16
Sala dzisiejszego Gminnego Ośrodka Kultury w Główczycach - 1 937 r.
Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka
Pałac w Główczycach - 1 91 5 r.
Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka
17
Regina Śpiewak
"Wielu tu przyjechało z kieleckiego, którzy
pozostawiali gospodarstwa, ale ze
wszystkim tu przyjechali, z krowami, mieli
mleko, mieli inne rzeczy."
Z
esłanie. Wyjechaliśmy z kieleckie-
a to też tylko tyle, żeby jeden wyszedł
z wiadrem i nabrał wody. Gdy pociąg stał,
to były tam takie piecyki i jak ktoś zdążył,
to sobie coś tam ugotował. Do kąpania to
razem kobiety z dziećmi szły, bieliznę do
parowni, a potem nazad do wagonów i jechać dalej. Jedliśmy to, co tam dali, chleba
czasem, ale każdy też miał coś swojego, co
tam złapał w domu, chleb czy coś. Bo nie
można było nic zabierać, ojcu kazali ręce
na stół i koniec, ubierać się. Mama co mogła, to łapała, co się wzięło, pierzynę na
przykład to później musiała sprzedać, by
było na życie. Przecież nie było za co żyć.
go, ojciec kupił ziemię w województwie tarnopolskim. Jak byłam
mała, to ojciec wyjechał do Argentyny, zarobił pieniądze i wrócił, wyjechaliśmy
z rodziną z kieleckiego i wybudował się
w tarnopolskiem, pobyliśmy tam tylko parę lat. Bracia ojca mówili: „Nie wyjeżdżaj
nigdzie, nie wyjeżdżaj”. Ale ojciec: „Nie,
tam ziemia buraczana, pszenna, ja tam będę gospodarzył”. I tak się stało, że nas zaraz po tym wszystkim wywieźli. Byliśmy
tam około 7 lat, a w 1 940 roku wywieźli
nas do Rosji. O 3 nad ranem cała wioska,
wszyscy o jednej godzinie zostali wywiezieni. Wszystkich Polaków, którzy tam zakupili ziemię, którzy się wybudowali i byli
bogaci, nazywali kułakami i wszystkich
ich wywozili, wszędzie i to każdą wioskę,
w tarnopolskim. Wieźli nas miesiąc czasu,
miałam wtedy 1 0 lat, ale to się pamięta.
W dzień ojciec w polu robił, a on dobrze
żył z Ukraińcami, oni też tam mieszkali.
Mówili ojcu: „Kwiatkowski, my ci tu
wszystko przypilnujemy, ty wrócisz”.
Jak chodzę na te zebrania sybirackie, to
każdy mówi, że wszystkich w ten sam
dzień i tę samą noc zabrali. Jechaliśmy zamknięci w wagonach towarowych. Wypuszczali nas tylko rano i w porze obiadu,
W obozie. Wywieźli nas na Sybir. Na Sy-
birze byliśmy około roku, ale tam nie
można było przebywać, zbyt wielkie mrozy, więc nas przerzucili do kołchozu. Tam
byliśmy sześć i pół roku. Było ciężko. Nas
było pięcioro i ojciec z matką, ale wszyscy
wróciliśmy, to szczęście, że wróciła cała
nasza rodzina. Tam były takie duże baraki
dla sześciu, siedmiu rodzin. Nikt nie miał
swojego domu, tylko w tym dużym baraku. W kołchozie to i ja musiałam iść do
pracy, 200 gramów chleba dziennie sobie
zarobiłam. Poszłam układać buraki, które
przywozili z kołchozu. Układałyśmy je
z koleżanką, dzięki temu miałyśmy już ja18
podstawiali do tego kotła. Pszenica, kukurydza ususzona, podpiekli i to jedli. Taka
była zagryzka przy tym samowarze. Ciepło tam było, nie było zimy, tylko potem
mówili, że jak Polaczków przywieźli to
i zima przyszła, bo raz śnieg się pokazał.
Latem boso się chodziło, nie było butów,
nic. Co się nosiło, to się przeprało i znów
ubierało, strojów żadnych specjalnych też
nikt nie miał.
kąś zupę i te 200 gramów chleba. Bardzo
ciężkie było to życie. Mama za to w polu
pracowała w kołchozie i tam też stróżowała. Ojciec był trochę z nami, ale potem poszedł, nie mógł tego znieść, uciekł do
Andersa, do wojska. Dowiedział się, że
biorą, na ochotnika i poszedł. Gdy wracaliśmy stamtąd, to spotkaliśmy się dopiero
w Kieleckiem, mieliśmy tam rodzinę i ojciec się z nimi kontaktował i tak się spotkaliśmy.
W tym kołchozie to dużo Kozaków było.
My po ichniemu trochę rozumieliśmy, trochę się nauczyli, ale ich język był podobny
jak ruski. Oni mieli tam swoje mieszkania,
jak oni to nazywali – jurta. W nich mieli
takie maty, kto był bogatszy to miał dużo,
kto biedny, to nie miał. Gdy tam byliśmy,
to zimy nie było, tylko lato i lato, w polu
sadzili pomidory, a także ogórki, arbuzy,
melony – przy tym wszystkim robiliśmy.
I tak ponad sześć lat.
Potem zrobili tak, że kto chce do szkoły
zawodowej pójść to będzie mógł. Moja
siostra pojechała, ja i koleżanki. Tam one
poszły do fabryki takiej, co trykoty wyrabiają, okrągłe szpule. Mnie dali do innej
maszyny, 24 szpule, pamiętam jak dziś.
Musiałam przy tej maszynie stać i patrzeć,
gdzie się która urwała. Umiałam to robić
i tak szło. Raz maszyna mnie złapała, bo
nie było nic zabezpieczone. Dobrze, że
ktoś przybiegł i maszynę wyłączył, bo już
by mnie nie było. Po tym wypadku już
mnie do tej maszyny nie stawiali. Tak było. Byłyśmy prawie pół roku w tej szkole,
chciałyśmy do domu, ale nie chcieli nas
puścić. Ja byłam najmłodsza i mi pozwolili. Gdy wróciłam do domu to mnie nie poznali, taka byłam wycieńczona. Miałam
tam wrócić do szkoły, ale ani ja nie wróciłam do tej szkoły, ani siostra. I tak się pracowało, od młodości.
Święta w kołchozie. Tam nikt nie wie-
dział, kiedy są święta, nie było możliwości,
żeby do kościoła iść. Tam nawet kapliczki
w maju nie można było zrobić, nikt nigdzie nie chodził. Sześć i pół roku. Był chleb
to dobrze, a nieraz, gdy byliśmy w kołchozie, to i tydzień czasu chleba nie przywozili. Czasem dwa, trzy dni nie było chleba
i jeszcze dzielili, po 20 deko. Rodzice też
mało dostawali, może troszkę więcej, ale
szli do pracy, to taki przecież musiał zjeść.
Później, w kołchozie, to już rosły ogórki,
pomidory, to latem już troszkę myśmy
odżyli. A każdy kto miał troszkę zboża, to
przy młynach były żarna, mama tam kręciła i mieliśmy mąkę. A ilu ludzi poumierało z głodu… Mieszkała tam obok nas
kobieta, jej mąż wysiadł z pociągu, nie
trafił, nie dojechał. Miała takiego chłopczyka, miał z 8-9 lat gdy ona zmarła.
A dziecko poszło do Ruskich. Było ciężko.
Dzieci, takie małe, tam nie pracowały,
biegały, gdy ciepło było i tak się bawiły,
ale kto tam widział zabawkę? Większe
dzieci szły do kołchozu pracować. Buraki
ładowały i przywoziły, a później musiały
te buraki układać tak, by jeden do drugiego dobrze pasował. Moje siostry ładowały
te buraki do wagonów pociągu towarowego. Tam już ciężko pracowali.
Nowy dom. Po wojnie ojciec mógł wy-
brać sobie miejsce, gdzie chciał. Tam, gdzie
myśmy mieszkali, to już nie było po co
wracać, tam wszystko zajęli Ukraińcy. Ojciec miał dom wybudowany, ale wracać
Jak zabili owcę, to całą wrzucali do kotła.
Patyczkami wyjadali, bo łyżek też nie było. Takie miseczki, na które mówili pijawki,
19
Damnicy często chodziliśmy na pieszo,
nawet do dentysty chodziłam na pieszo.
Jak się chciało do kościoła, to tylko do
Główczyc, też na pieszo. Nic tu nie było.
Ojciec gdy tu zajął miejsce, to byli jeszcze
Niemcy. Niemiec miał trochę zboża, to
chodziliśmy do młyna, robiliśmy mąkę
i chleb. Mama już tu piekła. Chleb mieliśmy, ale nic do chleba, a tu siostra była
malutka, 2-3 latka. Ona strasznie przeżyła
to wszystko, dziecku trzeba było mleka
więc się do sąsiadów poszło, żeby z litr
mleka dla tej młodszej kupić. Kartofle to
się zawsze gdzieś wzięło, a później to już
każdy zaczął jakoś sobie radzić. W kołchozie to tylko kasze jaglane, co było w stołówkach ugotowane, czy mleczne czy tak
na wodzie.
nie było jak. Jak już przyjechaliśmy do
Polski, to ojciec mógł wybierać, gdzie chce
mieszkać, bo był osadnikiem wojskowym.
Jedna siostra chciała do miasta, żeby tam
pracę znaleźć, to jeszcze miesiąc czasu
w Jeleniej Górze zostaliśmy. Tam nas wysadzili i dopiero stamtąd odsyłali, gdzie
kto chciał. Pamiętam, że ojciec przyjechał
po nas i powiedział, że na wioskę pojedziemy i tu zostaliśmy. Tak w 1 946 roku
trafiliśmy do Będziechowa. Przyjechaliśmy, a tu pustki, nie było nic − ani do jedzenia, ani nic. A my wszystko tam
zostawiliśmy − konie, krowy, obora była
pełna.
Będziechowo. Przywieźli nas do Polski
pociągiem towarowym. Wysiedliśmy w Jeleniej Górze, z Jeleniej Góry dopiero rozsyłali, ale tam byliśmy jeszcze miesiąc czy
dwa. Przyjechaliśmy do Damnicy a stamtąd na miejsce wozami. Ale później, do
Niemcy. Byli tu Niemcy i to jeszcze ilu!
Byli i u nas w domu, nawet jedna Niemka
była tu u góry. I Niemiec też był. On robił
Szkoła w Główczycach. Nauczyciel: Zenon Król
Uczniowie (od pierwszej ławki): Krystyna Duda i Krystyna Kosińska, Bronisława Kłos i Teresa Łuczak, Jadwiga
Knietowska i Jadwiga Bukowska, Sylwia Grześkowiak i Budaj Irena, Wanda Kardaś i Stanisława Krupa, Anna
Kostiów, Bogdan Świetlicki (w lewym dolnym rogu)
fot. z albumu p. Wójciak
20
pompy i centralne, był zaradny i my mieliśmy wszystko. Tak było. Ale jak już wyjechali, to wszyscy. Później niektórzy
przyjeżdżali, odwiedzali, zaglądali. U nas
ten Niemiec był długo, bo był fachowcem
i jeszcze mój mąż się od niego dużo nauczył. Ale później musieli wszystko opuścić i wyjechać. Nieraz tu nas odwiedzali.
Niemka, gdy przyjechała, to wpadła do
pokoju sprawdzić, czy jeszcze są te meble.
I wtedy jeszcze stały, a ona się ucieszyła.
Wtedy co oni mieli, to brali, ale tylko podręczne rzeczy, tylko swoje ciuchy zabierali.
Czy do Niemiec ich wywieźli, tego już nie
pamiętam.
w domu było inaczej, wszystko już było:
kura, świnia, krowy. 22 lata już jestem
wdową, tak on mi młodo zmarł. Miał 63
lata. Później już było dobrze, to się rozchorował. Tu robił, w Wielkiej Wsi, ze
szwagrem pracował. Był kowalem, mieli
pracę. Ale na początku to trzeba było iść
do lasu, żeby zarobić parę groszy. Nie było
tak lekko, nie, zanim każdy się czegoś dorobił. Wszyscy musieli iść do pracy.
Zmiany. Moje dzieci
chodziły jeszcze tu
do szkoły. Nauczycielki były dwie młode.
Powychodziły za mąż, ale już poumierały.
Szkoła najpierw była taka stara, później tu
zrobili jeszcze większą, a na końcu zrobili
tak, że ani tam, ani tu i teraz szkoły nie
ma. W ogóle nie ma, bo dzieci nie ma. Ludzi było dużo i mieszkań więcej, a teraz
ludzi starszych, takich jak ja, to pięcioro,
wszystko poumierało. Młodsi, tacy którzy
już pracują, wszyscy poszli do miasta.
Mało kto został. Nawet domów już tylu
nie ma, pozawalały się. Kiedyś tu był PGR,
majątek, ale później to rozparcelowali, lu-
Mąż. Męża tu, w Będziechowie poznałam.
Chodziło się na dyskoteki, jak to teraz
mówią. Poznaliśmy się i pobraliśmy.
W domu wesele się zrobiło. Jakie się zrobiło, takie się zrobiło, ale kiedyś każdy robił
wesele w domu, teraz już nie robią. Zawsze się trochę sąsiadów sprowadziło, a to
rodzina była. Jak wyszłam za mąż, to już
był rarytas, bo mąż do pracy poszedł,
Od lewej: W. Biliński, Władysław Gruchała, Janina Szary, p. Łach, Anna Łach, Anna Kociumbas
fot. z albumu Jadwigi Bilińskiej
21
nie żyją te kobiety, do których chodziliśmy na te pierze. Ja lubiłam chodzić do
sąsiadki tu niedaleko. Mężczyźni za to
głównie przy radiu spędzali czas. To siedział, to gazetę poczytał, jakąś robotę miał
i tak schodziło. Chłopy się schodziły na
ławeczkach przed domem, posiedzieli, pogadali, a na wieczór to już obrządki trzeba
było porobić.
Schodzili się tu wszyscy na salę, czasem
w sobotę, przeważnie jednak w niedzielę.
Każdy przyszedł. Jeden na skrzypkach
umiał grać, elegancko na tych skrzypcach
grał. My młode były takie, to się skakało,
jak nie wiem. Tak było często. Skrzypek
mawiał, że za darmo nie będzie grał, no to
dostał na piwo i grał, grał. Z Lipna mąż
kuzynki grał na organkach. Przyszedł tu
do nas na podwórko, posiedzieliśmy, on
na organkach pograł, ludzie się schodzili.
Kto chciał to skakał sobie. Takie było życie.
Jak już się tu przyjechało, to człowiek cieszył się, że tu już wszystko nasze, że jesteśmy już na swoim.
Teresa Gardzielewska i Stanisława Karolewska
fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej
Wielu tu przyjechało z kieleckiego,
którzy pozostawiali gospodarstwa, ale ze
wszystkim tu przyjechali, z krowami, mieli
mleko, mieli inne rzeczy. My wtedy nie
mieliśmy nic, więc jak ktoś miał krowę, to
mleko nam sprzedał, musieliśmy kupić za
parę groszy, żeby było dla dzieci. Jeden
drugiemu pomagał, ten miał konia, ten co
innego, to temu pomógł, to znów innemu.
Później już były ciągniki, wszyscy mieli
lżej. Kiedyś każdy pole orał konno, nie tak
jak dziś, że ciągnikiem. Kosić trzeba było
ręcznie. Ręcznie myśmy wszystko wiązali,
nie było żadnych maszyn. Młockarnie były
ale nie we wszystkich gospodarstwach.
Myśmy też wszystko mieli już później,
mąż pojechał i w Siodłoniu kupił młockarnię. Później gdy kombajny nastały, to już
był rarytas. Każdy wjechał, zmłócił w polu,
wywiózł zboże i już było.
dzie poprzyjeżdżali, zajęli sobie pola. Piekarni tu nie było, prawie każdy miał swój
piec i chleb się samemu piekło, gdy już
było lepiej, gdy było zboże. Mąka była
pszenna i inna, wtedy to już był rarytas.
Kiedyś młyn był w Drzeżewie, to łatwiej
było ze zbożem. W budynku gdzie była
stara szkoła, prawdopodobnie była masarnia, ale jak my tu przyjechaliśmy, to tej
masarni już nie było.
Wieczorami. Jak już gęsi dorosły, to cho-
dziliśmy codziennie pierze drzeć. Raz
u mnie byli, drugi raz gdzie indziej, po wsi,
która tylko chciała piórka drzeć. Wtedy
było wesoło. Nie śpiewaliśmy, tylko żartowaliśmy, śmialiśmy się, a jak dwunasta
dochodziła, to czy skończyliśmy, czy nie,
to flaszkę stawiali, zagrycha, no i już. Już
22
fot. z albumu Krystyny Nowosieleckiej
p. Piotrowski - ojciec Pani Heleny Basek podczas żniw 1 970 r.
fot. z albumu Heleny Basek
Żniwa - 1 970 r. - Klęcinko
fot. z albumu Heleny Basek
23
Irena (Irmgard) Kłos
"Tu nie ma w Główczycach już takich
rdzennych mieszkańców"
J
stanku autobusowego. Najpierw żeśmy się
schowali na gospodarce w piwnicy (za
obecnym przystankiem autobusowym),
a ja miałam jeszcze małe siostry, jedna 1 ,5
roku miała, mała była w wózku. Jak Ruscy
przyszli, to myśmy zostawili w wózku tego
dzieciaka i żeśmy zwiali. Ruscy wzięli tego
dzieciaka i zanieśli kobiece, która mieszkała blisko tego gospodarstwa i miała go
pilnować. Jak się o tym dowiedzieliśmy, to
poszliśmy i zabraliśmy ją z powrotem.
Siostry moje później pojechały do Niemiec
a najdłużej tu mieszkam. Urodziłam się
20 maja 1 929 r. w Cecenowie, mieszkaliśmy w takim domu koło pałacu, który
obecnie już nie istnieje. Gdy miałam dwa
lata wprowadziłam się do Główczyc. Tam
gdzie teraz stoi dom Gardzielewskich był
jeszcze dom, ale od dawna jest już rozebrany, tu myśmy mieszkali. Tu poznałam
męża, który był na robotach przymusowych pięć lat w Główczycach. A później,
jak Rosjanie weszli na nasze tereny, pojechaliśmy do babki do Cecenowa i tam nas
zastało zakończenie
wojny. Wieczorem,
jak byliśmy w Cecenowie było widać
łunę na niebie. To
było 8 marca 1 945
roku i wieczorem
już było widać, że
Ruscy w Słupsku już
są. Ruscy przyszli
do Główczyc ze
Słupska. W Cecenowie spalili knajpę
w nocy, to my już
wiedzieliśmy,
że
musimy
uciekać.
Knajpa była naprzeciwko
przy-
Antoni Nowosielecki - służba wojskowa - 1 951 r.
fot. z albumu Krystyny Nowosieleckiej
24
Przemarsz wojska, w tym Antoniego Nowosieleckiego - 1 951 r.
fot. z albumu Krystyny Nowosieleckiej
dzieliśmy, że obie nie żyją i słychać było
krzyki i strzały, to żeśmy wszyscy uciekli
z domu, leżeliśmy za pałacem w rowie,
potem siedzieliśmy w polnej stodole, następnie przyszliśmy przez łąkę. Szli tamtędy ludzie ze Sławna do domu, to my się
dołączyliśmy do nich, to była cała grupa
i tak przyszliśmy do Główczyc. Później był
już spokój. W Sylwestra tylko dużo strzelali. Mieliśmy gości z Gdyni, którzy dziwili
się co tak głośno, a Ruscy już o 22.00 mieli
nowy rok. Tylko rano polska i rosyjska
policja sprawdzała co się działo. Polska
policja miała siedzibę w domu obok GOKu, a Ruscy stacjonowali w pałacu.
z bratem. A ta mała siostra zmarła nam
później - zachorowała na dyfteryt i zmarła. Druga siostra nadal żyje, mieszka niedaleko Hamburga. Od czasu jak
wyjechała, tylko dwa razy u mnie była.
Brat żyje, ale nie był po wojnie w Główczycach. Tam się ożenił i pilnuje swojej rodziny. Już nie utrzymujemy ze sobą
kontaktu, z początku jeszcze był kontakt.
Ja byłam u niego w odwiedzinach. Ojciec
był w niewoli angielskiej i jak wrócił, to
został już w Niemczech, bo po co miał tutaj wracać. Na pogrzeb jego tylko pojechałam. Każdy ma swoją rodzinę. Kiedyś
odwiedzały mnie też koleżanki z Niemiec,
teraz już nie, bo stare poumierały, a dzieci
już nie jeżdżą. Długo razem się trzymaliśmy. Nieraz nie zdążyliśmy po jednych
posprzątać, a już drudzy przyjeżdżali.
9 marca 1 945 roku matka z babką zdążyły
wybrać się jeszcze do lasu, skąd chciały
drzewa przywieźć i już nie wróciły, zostały
zabite w tym lesie. Jak tylko się dowie-
Ja jeszcze pamiętam jak Żydów tu wypędzili. To było jak już chodziłam do
szkoły podstawowej. Szłam rano do szkoły, patrzę, już szyby rozbite, drzwi rozwalone, już nie było ich w nocy, zginęli
wszyscy. Wszystkie duże domy co tu są,
wszystkie były żydowskie kiedyś. Potłukli
25
chodzili po wiosce na biało ubrani kolędnicy − bocian i koń − jeden grał, a drugi
bił batem, koń to tańczył. W Sylwestra
chodził niedźwiedź po wiosce. Chodzili po
wiosce, po sklepach i zbierali na alkohol.
Dzieci za nimi biegały, a jak chciało im się
psocić, to zaraz batem dostały. W Wielkanocny Poniedziałek dziewczyny szły po
wodę do rzeki na dół − do najbliższej rzeki. W Sylwestra ludzie broili, na złość robili. Bramy przestawiali, w domach, gdzie
panny były, okna malowali i właściciele
musieli pucować rano. Jak pracowałam
w budynku koło gminy, to nie mogłam do
budynku wejść, bo w drzwiach stała łódka
przez kogoś przyniesiona.
im szyby i wszystko, ale kto to zrobił
w nocy to nie wiem, bo myśmy szli rano
do szkoły, to już były zepsute. Okna wystawowe były pobite, drzwi rozwalone
i jeszcze nocnikiem oblane, wszystko pobrudzone. to było w nocy i nie wiemy kto
to zrobił. To tak może być 1 934-1 935 rok,
toż ja byłam całkiem mała. Sześć lat miałam jak szłam do szkoły.
Jak byłam mała, bawiłam się lalką. Wówczas były szmaciane i plastikowe lalki. Pamiętam, jak ja i siostra dostalim lalki
i jechalim na Boże Narodzenie do babki
w Cecenowie i zabrał nas pocztowy samochód do Cecenowa, bo jak pociągiem, to
musieliśmy pieszo iść z Dargolezy do Cecenowa. Mieliśmy takie ładne te lalki, były
już ładne zabawki. Święta Bożego Narodzenia wyglądały tak samo jak teraz. Też
były zjazdy rodzinne na święta. Z dawnych zwyczajów, tydzień przed świętami
Szkoła w Główczycach. Taka całkiem
pierwsza szkoła była na ulicy Ciemińskiej,
zaraz za moim płotem, tu gdzie ten pusty
plac. Tu mieszkał taki starszy Pan, Pan
Szkoła w Główczycach. Nauczycielka: Maria Komarczewska
Uczniowie: Helena Waśkiewicz, P. Toha, Danuta Wartacz, Janina Kiedrowska, Barbara Pająk, NN, Urszula Wielebska,
Stefania Kociumbas, Andrzej Grablewski, Andrzej Chustak, Bogdan Zych, Krystyna Paweska, Maryla Kiedrowska,
Aniela Okuniewska, Ewa Filipowska, Halina Matkowska, Maria Nieckarz, P. Sołowiej, NN, Wiesław Drużba, P.
Kociuba, Andrzej Blok, Włodek Wojciechowski, Edward Ulewicz, Maciek Krajewski
fot. z albumu Krystyny Drużby
26
Widok na szkołę i kościół z boiska szkolnego
fot. z albumu Krystyny Drużby
Eick, i zawsze pokazywał, gdzie on siedział
w klasie i gdzie jego ławka była. Ja to już
nie wiedziałam, że ta szkoła tu była, tylko
on nam zawsze opowiadał. Podobno ta
szkoła spłonęła, ale ja nie pamiętam. Ten
stary dziadek, mówił nam też, że pierwszy
samochód w Główczycach kupił właściciel
cegielni. Przyjechał samochodem pod kościół i powiedział: „Kupię sobie jeszcze jeden samochód i ściągnę kościół z tej góry”.
Po mszy pojechał samochodem do domu
i na „krzyżówkach” rozbił się i zginął na
miejscu. Wiem to z opowieści starszych
mieszkańców.
Budynek nowej szkoły znajdował się
w miejscu obecnej szkoły (gimnazjum), ale
myśmy mieli w ten czas tylko cztery klasy,
bo każda wioska miała swoje szkoły. Cztery klasy były, z przodu się weszło i po każdej stronie po dwie klasy. To było nas 8
dziewczyn i 4 chłopaków, jak ja skończyłam, a tak wszystkie lata to nie mogę spa-
miętać, ale mało. Tu było tylko 3
nauczycieli, siedzieliśmy po dwie klasy,
łączone. W szkole tablice były takie jak teraz są, a ławki były takie tylko dwuosobowe, z miejscem na kałamarz, a potem były
też i długie takie na cztery osoby. Jedna
sala była podczas wojny workami założona, żeby wszystkie dzieci mogły się schować w razie nalotu. Nie było mundurków,
do szkoły chodziliśmy normalnie ubrani.
Wszystkie zajęcia trwały zawsze od rana.
A jak wojna była, to na takiej zwyczajnej
szkolnej tablicy mieliśmy sznurkiem
i szpilkami zaznaczone: ile było zatopione
statków, ile zestrzelonych (samolotów).
Tam też nam codziennie mówiono, gdzie
to było i co się tam działo, wszystko to
było z rana wpierw mówione. Jak coś się
działo we wsi, to wszystkie dzieci były
wyprowadzane przed szkołę, ustawiano je
wzdłuż ulicy z wyciągniętą ręką do przodu
i musiały śpiewać na cześć Hitlera. Na
27
Sala Gminnego Ośrodka Kultury w Główczycach - zebranie partyjne w 1 953 r.
fot. z albumu Janiny Pląder
placu za budynkiem gimnazjum był budynek mieszkalny, ale dawno go rozebrali, bo
mógł się zawalić. To był dom jednorodzinny, mieszkał tam gospodarz.
godziny. Kary najczęściej były za drobne
rzeczy: za to, że rozmawiali, lekcji nie
mieli odrobionych, czy tym podobne.
Nauczyciele - jeden był Block, drugi był
Ośrodek Kultury teraz, tam miałam koleżanki. Latałam już jak byłam dzieciakiem
do tego domu, jak coś było na sali, to my
zawsze u góry - puściła nas jej matka na
balkon i widzieliśmy wszystko z góry.
Właściciel nazywał się Arnold Züger, ale
on prędko zmarł, nawet wiem gdzie pochowany był, tu u nas w Główczycach.
Przyjeżdżali zawsze z kinem, jeszcze mąż
opowiadał kiedyś, jak pokazywali niemiecki wojenny film i wszyscy robotnicy
przymusowi poszli, to ich wyprosili, powiedziano im, że na drugi raz mają
przyjść, ale do tego filmu nie. Drugi hotel
w Główczycach był w budynku, gdzie
obecnie Gmina jest. Był też jeszcze mniejszy, gdzie Kamińska mieszka, Hotel Ness
na Podgórnej, koło tej Staropolskiej re-
Największy hotel był tam gdzie Gminny
Runo i była jedna starsza panna z Niemiec, Floren Eick. Później tych naszych
nauczycieli zabrali, a przyjeżdżał taki starszy ze Słupska, to było jeszcze podczas
wojny. Ja szkołę podstawową skończyłam
przed wojną. Chciałam iść do szkoły handlowej, więc musiałam najpierw na rok iść
do gospodarstwa domowego, dzieciaka
pilnowałam przez rok w budynku, w którym obecnie jest Urząd Gminy. Przedmioty w szkole były podobne jak dzisiaj: j.
niemiecki, matematyka, nie było języków
obcych. Nauczyciel karał lub nawet bił
niegrzeczne dzieci, tego brakuje dziś
i dzieci nie boją się nauczycieli. Ja nie dostałam ani razu kary, ale ci niegrzeczni
musieli w kącie stać, czasem nawet pół
28
stauracji. W budynku gminy był hotel
Muszcz.
Po wojnie pewno, że się dużo zmieniło,
nawet ulice − były te kocie łby, czy jak to
się mówi, teraz ulice są inne. My mieliśmy
Zeminstrasse obecna Ciemińska, a to była
Podgórna − Bergstrasse, wiem tylko, że ta
co idzie do góry tu, to była Poststrasse,
poczta tam była, to Bahnhofstrasse −
Dworcowa, Midelstrasse było Mickiewicza i na dole też ta długa była Stolpestrasse − Słupska.
W dużym budynku obecnej szkoły gimnazjum był kiedyś duży sklep odzieżowy, były tam takie cztery duże okna wystawowe.
Tam był wpierw sklep, którego właścicielami byli Hans i Ginter Schüler, ten Żyd
tak się nazywał, który następnie został
przejęty przez Niemca nazwiskiem Koch.
Jeszcze u starych właścicieli tam matka
kupiła dywan, to musiałam drogą boczną,
przez cmentarz, ten dywan razem z siostrą
nieść, bo matka bała się iść sama, gdyż nie
wolno było wtedy kupować u Żydów.
W tym sklepie handlowali głównie odzieżą, mieli kilku pracowników, a sami zajmowali się prowadzeniem sklepu. Cały dół
budynku był przeznaczony na sklep, a na
górze mieszkali, mieli największy sklep
w Główczycach. Drugi, prawie równie duży sklep był naprzeciwko pawilonu, prowadził go Stihl.
Mleczarnia była całkiem nowa tu zrobio-
na, to jak zawozili wszyscy gospodarze
z całej Gminy mleko, to tylko musieli na
rampie postawić, dalej już wszystko samo
jechało, wszystko nowe. Właściciele mleczarni powiesili się, jak Ruskie weszli.
Mleczarnia była nowoczesna, nawet pociąg podjeżdżał tam i mleko zabierał. Stacja osobowa była w miejscu, gdzie obecnie
Bank Spółdzielczy w Główczycach
Hasło na budynku głosi: "Wyżywienie narodu sprawą całego społeczeństwa"
fot. z kroniki Banku Spółdzielczego w Główczycach
29
Główczyce, ulica Mickiewicza - 1 970 r.
fot. z albumu Heleny Basek
pobierana jest woda, a stacja towarowa
była przy mleczarni. Pociąg towarowy jeździł ze Słupska do Dargolezy, dalej już nie
jeździł. Pociąg do Dargolezy często kursował − parę razy na dzień. Ludzie mieli dobrze, bo do szkoły też jeździli, do Słupska.
Jak ktoś chciał dalej się uczyć, to musiał
do Słupska, bo w Główczycach tylko ta
mała szkoła. W Klęcinie był przystanek,
Wykosowie, Przebędowie i Dargolezie. Nie
wiem kiedy rozebrano dworzec i tory
w Cecenowie, wiem, że jak byłam mała, to
zawsze nam mówili, że tutaj była stacja,
my już jednak na pieszo do Cecenowa
chodziliśmy.
dzielczego znajdował się dentysta,
w budynku obok był doktor, tak że nie
trzeba było do miasta jeździć, tu było
wszystko na miejscu.
Plac sportowy w Główczycach był, jak
cegielnia była i jeszcze kawałek w las. Tam
była nawet strzelnica. Zostały jeszcze po
niej mury. Plac sportowy był po lewej
stronie kolejki, tam jest taki lasek. Jak były dożynki to szło się z orkiestrą aż tam,
było fajnie. Plac był ogrodzony takimi
drągami, nic specjalnego, siatka i drągi.
Budynków nie było, tylko strzelnica
i budka, żeby się mogli przebierać i więcej
nic. Odbywały się tam zawody sportowe
ze szkół, dożynki. Pamiętam, że były kluby
sportowe kobiet i mężczyzn, ale ja byłam
za młoda jeszcze, żeby brać udział, zresztą
byłam za sztywna do sportów. Przed wojną był w Główczycach klub piłkarski, ale
chłopaki zawsze przegrywali. Oni się za-
Bank w Główczycach był w miejscu pawi-
lonu, nowo wybudowany. Drugi bank
znajdował się na dole, gdzie mieszka Pani
Siudowa (koło budynku Urzędu Gminy) −
to był mały bank wyłącznie dla gospodarzy. W obecnym budynku Banku Spół30
pałacu na sanki, zjeżdżaliśmy z góry.
Dziedzicom nie przeszkadzało, że dzieci ze
wsi biegają po parku lub kręcą się w obejściu. W pałacu przy wejściu stał wypchany
niedźwiedź (obecnie znajduje się w muzeum w Smołdzinie). Nie pamiętam jaki
był wystrój w środku, nie zwracałam na to
uwagi, bo byłam mała.
Pamiętam ostatniego proboszcza niemieckiego, potem przyjeżdżał do nas ze Słupska. Był jeszcze w parafii, jak kościół się
spalił. Proboszcz miał 1 2 dzieci: tutaj miał
7 dzieci, a jak wyjechał do Niemiec, to dowiedziałam się, że miał kolejnych 5 dzieci.
Jak 1 2 apostołów. Nazywał się Bertold,
urodził się w Smołdzinie, tam był jego ojciec księdzem. Byli to księża protestanci,
mogli mieć dzieci. Ostatni niemiecki pro-
Prace przy wykopkach
fot. z albumu Barbary Chyły
wsze śmieli, że stale przegrywają, a teraz
młodzi tak samo robią. Nawet z Cieminem
nie mogli wygrać. Każda wieś miała swoją
drużynę piłkarską. Dwa lata temu było
spotkanie w Słupsku niemieckiego klubu
sportowego z Główczyc. Spotkali się z Polakami na boisku i pograli w piłkę.
Ród Puttkamerów. Miałam koleżankę
z tej rodziny, pamiętam, jak zjeżdżałyśmy
w pałacu po poręczy. Starszych Państwa
Puttkamerów nie widziałam, wszędzie
mogliśmy po pałacu chodzić, tylko tam,
gdzie starsi mieli pokoje, to tam nie wolno
nam było, dziadkom nie wolno było przeszkadzać. Córka Puttkammerów pracowała w sklepie, gdzie ja pracowałam
(właścicielem był Niemiec Koch). Wszystkie dzieci Państwa Puttkamerów pracowały we wsi, można było z nimi normalnie
porozmawiać. Chodziliśmy do parku przy
Łowienie ryb. Franciszek Chyła, Kazimierz Mania
fot. z albumu Barbary Chyły
31
Państwo Gardzielewscy w drodze do zakładu fotograficznego - Główczyce 2 lipca1 955 r.
fot. z albumu Krystyny Wielgus
boszcz miał dom i gospodarkę, na której
pracowali robotnicy. Na msze do Izbicy
proboszcz jeździł bryczką.
Mój mąż był siedem lat ode mnie starszy.
Został przywieziony do Główczyc jako robotnik przymusowy, gdy miał 1 7 lat. Pochodził z Gdyni − stamtąd dowieźli ich do
Rumii, tam zbierali wszystkich i rozdzielali
do gospodarstw państwowych i tak trafił
do Szczypkowic. Gdy się te wykopki skończyły, to ich podzielono do gospodarzy. Jak
się wojna skończyła, tam w Gdyni nie miał
już do czego wracać, to wziął tę gospodarkę i przyszedł do tego starego ojca gospodyni u której pracował i tu został. Ślub
braliśmy u nas w Główczycach w 1 946 r.
Byliśmy trzecią parą, która wzięła ślub po
wojnie. Pierwsi byli Dobrosielscy z Warblina. Z mężem znaliśmy się z widzenia,
on właśnie się dowiedział, że matka nam
zginęła. Matka musiała zawsze odrobić
u gospodarza, jak on nam od gospodarza
nieraz drzewa przywiózł czy torfu nakopał. Jak on się dowiedział, że my same, to
zaszedł do nas, no i zaopiekował się nami.
Żeby wziąć ślub z mężem, musiałam
przejść na wiarę katolicką, bo inaczej nie
dostalibyśmy ślubu. Musiałam pójść do
zakrystii, tam siedział ksiądz i miał świecę
zapaloną i Biblia leżała. Musiałam rękę na
niej położyć i powtarzać za nim po polsku
słowa. Ja wtedy nie rozumiałam dobrze po
polsku, ale on mi powiedział, że jak będę
chciała, to mogę przyjść do niego i on mi
przetłumaczy te słowa. Ale ja nie chciałam. Musiałam przysięgnąć, że w tę wiarę
będę wierzyła. Potem już nie chciałam nic
zmieniać, rodzina powinna mieć jedną
wiarę. Mam pięcioro dzieci − cztery córki
i jednego syna.
Każdy miał wybór − kto chciał mógł wyjechać, a kto chciał mógł zostać. Po wojnie
w 1 946 r. niektórzy Niemcy musieli opuścić te tereny, dostali nakaz wyjazdu,
32
Zakład krawiecki przy ul. Mickiewicza w Główczycach
Przy maszynie na środku - Helena Zych, Urszula Peta mierzy ubranie na Agnieszce Peta
fot. z albumu Jadwigi Peta
wszyscy zbierali się w GOK-u i wywieźli
ich do Słupska i stamtąd na pociąg. Później, jak powstały PGR-y, to nie pozwalali
wyjeżdżać Niemcom do Niemiec, bo byli
dobrymi pracownikami. Ja musiałam przyjąć obywatelstwo polskie po mężu. Niemcy nie dostawali obywatelstwa polskiego,
tylko Kaszubi i Słowińcy. Mnie zapisali jako Kaszubkę, chociaż nią nie jestem. Kiedyś w Cecenowie był „król kaszubski”, no
to wpisali mi, że jestem Kaszubką. Jak
chodziłam do szkoły, to wszystkie dzieci
mówiły po niemiecku, nie było dzieci mówiących po kaszubsku czy słowińsku. Kiedyś była odprawiona msza w języku
kaszubskim, to specjalnie na nią pojechałam. Jak ksiądz mówił po kaszubsku, to
wszystko rozumiałam, a jak Kaszubi zaczęli mówić, to już nic nie rozumiałam. Ja
nadal nie umiem mówić po kaszubsku.
Zmianę obywatelstwa z niemieckiego na
polski miały tylko osoby, które się ożeniły
z Polakami, reszta nie zmieniała obywatelstwa.
Ja nie bywałam często w Izbicy. Mąż jak
tylko skończył robotę, to już na rybach był
w Izbicy. No i tam zmarł. Miał 64 lata. Był
już w szpitalu na zapalenie płuc. Oni mu
mówili, że już nie może sam jechać. Rano
prosił mnie, żebym mu żyłkę na haczyk
zawiązała. Powiedział: „Ja wiem, że już nic
nie złapię, ale niech będzie, tam będę lepiej się czuł”. Ja poszłam do sklepu, jak
wróciłam do domu, to już policja czekała,
żeby powiedzieć mi, że mąż zmarł nad
rzeką. On był umówiony z chłopakami od
Chustaków i oni mieli się tam spotkać. On
jechał prędzej, tak go ciągnęła woda. I tam
go później znaleźli.
Francuzi. W czasie wojny każdy gospo-
darz dostał robotnika przymusowego do
pomocy, gdy jego syn był powoływany do
wojska. W czasie wojny byli tutaj Francu33
Samolot. Zaraz po wojnie na łąkę nieda-
leko Główczyc spadł samolot. Jeszcze suknię ślubną miałam uszytą ze spadochronu.
Samolot spadł na łąkę, jak się na Izbicę jedzie. Chłopacy przynieśli spadochron
i pytali, czy nie chcemy kupić. Obok nas
mieszkała krawcowa z Prus Wschodnich,
to mi koronki dodała. Nie pamiętam czyj
to był samolot, polski czy radziecki?
Zabawa. Kiedyś było lepiej, ludzie byli
inni. Jak wracało się z pola i tylko ktoś powiedział, że jest zabawa, od razu wszyscy
z wiosek się na nią wybierali. Ludzie koniami i wozami przyjeżdżali na zabawę.
Zabawy odbywały się w GOK-u na tej
dużej sali. Raz w Sylwestra, 1 2 godzina
wybiła, jeden gospodarz nie miał siły do
domu wrócić, to poszli do domu po pomoc
i przyjechała po niego 5-letnia córka. Na
zabawach była zawsze orkiestra, ludzie
bawili się do rana, a rano do pracy. Po
wojnie zostało trochę Rosjan w Główczycach, ale oni bawili się sami, oddzielnie.
Miejscowi Niemcy byli normalnie traktowani przez mieszkańców, bo wszyscy założyli rodziny. Robotnicy, którzy zostali po
wojnie w Główczycach też potrafili dobrze
mówić po niemiecku, dlatego wszyscy dobrze się dogadywali ze sobą. Zabawy były
dla wszystkich mieszkańców, wszyscy bawili się razem (Polacy i Niemcy). Orkiestry
na zabawach były polskie.
Po wojnie, w pałacu zamieszkali Ruskie.
Nie pamiętam jak to było z budowaniem
PGR-ów. Na początku pracowali tam
Niemcy, którzy przed wojną tam robili,
później musieli też Polaków do pracy szukać. Niemcom zaraz po wojnie nie płacono
za pracę, dostawali za to mąkę, ryby,
chleb, ale później to już normalnie dostawali pensje. Za uprawianie gospodarki
wszyscy gospodarze musieli dawać Ruskim kontyngenty. My musielim płacić za
tę gospodarkę, ale to było w towarze obliczone. Tyle i tyle zboża co rok i tyle a tyle
wszystkiego. A później mąż dostał się do
Zakład krawiecki Pani Urszuli Peta w Główczycach
przy ul. Mickiewicza 3
na zdjęciu: Agnieszka Peta, Urszula Peta
fot. z albumu Jadwigi Peta
zi, którzy pracowali u gospodarzy. Na naszej gospodarce pracował jeden Polak i jeden Francuz. Po wojnie w Główczycach
pozostała Pani Nowosielecka, która z pochodzenia była Francuzką. W czasie, gdy
się ożeniliśmy, to żyły tu jeszcze dwie
Francuzki, mieszkały po drugiej stronie
drogi. Znałam je od małego, męża mojego
też znały, bo z jej siostrą pracował na gospodarstwie. Francuzi nie byli gnębieni,
bici, byli traktowani normalnie. Mogli wychodzić poza teren gospodarstwa, tylko
jak była kontrola oficerów niemieckich, to
musieli zostać na gospodarstwie. Jeden
drugiemu pomagał, wszyscy trzymali się
razem (Francuzi). Wszystkim mieszkańcom żyło się tutaj dobrze, nikt nawet nie
czuł, że wojna jest.
34
Pałac w Główczycach
fot. z albumu Heleny Czaji
policji i uznali go za kombatanta. Wtedy
to zostało nam zwrócone, ale nie w towarze, tylko podatek nam odliczyli. I do dzisiaj mam za to, że mąż był kombatantem
dodatek do renty. Jak był w policji, to raz
miał przyprowadzić piekarza (aresztować)
i on go znał, wiedział, że dobry z niego
chłop. Jak on tam poszedł z karabinem na
plecach, a te dzieci skoczyli na jego plecy
i prosiły, żeby nie zabierał im taty. On nie
mógł go aresztować i poszedł z powrotem
na policję, zdał karabin i powiedział, że nie
może być policjantem. Tak naprawdę był
nim tylko z pół roku, ale się zrobiło z tego
rok. Na policji pracował zaraz po wojnie.
Policja znajdowała się w GOK-u, tam też
spali (w pomieszczeniach, gdzie teraz biura są). Mieli ciemne ubrania, ale to nie były mundury.
Gospodarka była dosyć duża, ale my jeszcze dokupiliśmy część od państwa, za to
musieliśmy już zapłacić. Sami żeśmy obra-
biali gospodarkę. Wpierw mieliśmy dwa
konie, a później dostaliśmy stare maszyny
z PGR-u i traktor, to było już trochę lżej,
ale z początku końmi. Jak były wykopki
czy coś, to ludzie przychodzili do pracy.
Na wykopki mieliśmy często 30 osób. Mąż
znał te osoby, więc zawsze byli chętni do
pracy, no ale trzeba było im za to zapłacić,
np. ziemniaki się dało. Wszystkich nowych
osiedleńców znał mój mąż z czasów wojny, jak pracowali. Po wojnie wszyscy pracownicy wrócili do Główczyc i ściągnęli
tutaj swoje rodziny. Najpierw mieszkali
u nas. Mąż był policjantem, po wojnie
broń miał i chodził na polowanie, to my
tego jedzenia mieli, to zawsze im żeśmy
pomagali. U nas najpierw nocowali, mąż
dawał im jedzenie na początek, bo jak
przyjechali, to nic nie mieli. Nocowali
gdzie się dało, w kuchni, w pokojach, na
podłodze, w stodole.
Jak my tą stodołę rozbierali, to przyjechali
35
Jako jedni z pierwszych mieliśmy telewizor w Główczycach. Na pewno miał Stencel, Stachu Krajewski, nie wiem, my chyba
mieliśmy czwarty telewizor na wsi. A później już jak żeśmy ostatniego konia sprzedali, to mąż kupił telewizor kolorowy.
Pierwszy telewizor był ruski, na wkręconych nogach. Jak w Ameryce ktoś umarł,
nie pamiętam kto, to mieliśmy pełny pokój, nawet Cyganie z Główczyc przyszli
patrzeć. Cyganie mieszkali po domach
u gospodarzów. W Sylwestra schowali im
budę cygańską. To było zmartwienie dla
nich, tydzień szukali wozów. Potem, jak je
znaleźli, nie mogli ich ze sobą zabrać,
sprzedali je na miejscu i na koniach pojechali dalej. Przyszła osoba z urzędu, która
nie pozwoliła im dalej na wozach jeździć.
Cyganie nie pracowali, mieli swoje orkiestry, więc chodzili grać. Dzieci cygańskie
chodziły do szkoły w Główczycach. Jeden
mały Cygan odprowadzał moją córkę do
szkoły i ze szkoły. Cyganie mówili dobrze
po polsku.
sportowcy z Gdańska, bo mąż puścił w gazecie anonse, że jest stodoła do rozbiórki.
Przyjechało ich z ośmiu, wszystkie deski
zabrali. Trwało to ze dwa dni. Też spali
wszędzie, na tapczanie, na podłodze.
W czasie wolnym mąż pomagał sąsiadom,
a ja w domu musiałam zawsze coś zrobić wekować słoiki, nie było czasu wolnego.
Jedno dziecko urodziłam w ośrodku zdrowia, a resztę rodziłam w domu. Porody
odbierały akuszerki. Raz, jak rodziłam najmłodszą córkę, to była u nas rodzina męża
z Gdyni, szybko myli podłogę w pokoju,
a ja na tej podłodze miałam rodzić. Akuszerka przyjechała do mnie rowerem bez
hamulców, więc musiała najpierw zjechać
na dół, a potem na pieszo przyszła. Nie
było czasu na odpoczynek, jak wróciłam
z porodówki, to od razu poszłam na pole
pracować. W niedzielę to też zawsze trzeba było w domu coś zrobić. Dzieci pomagały pilnować rodzeństwa, ale nieraz nie
wiedziałam, co się z nimi dzieje − czy śpią
i gdzie są.
Wykosowo
fot. z albumu Genowefy Krajewskiej
36
Będziechowo. Pocztówka z 1 927 r.
Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka
Pobłocie. Pocztówka z 1 938 r.
Pocztówka ze zbiorów Tomasza Urbaniaka
37
Władysława Kos
"Na zabawach były orkiestry, na sali to non
stop były zabawy, co sobotę i to starsi byli,
nie było młodzieży, nie wpuszczali ich,
tylko same starsze w naszym wieku, żonate.
Na spacery chodziliśmy i to naprawdę."
U
wartości. Ale to było jeszcze za Polski, jak
przyszedł Rusek i się dowiedział, że mamy
pieniądze, to powiedział, że kułak. I ileś
nocy my nie spali, bo wszystkich tych bogatych wywozili na Sybir. Dużo ludzi wywozili na Sybir, wszystkich księży,
bogatych także.
rodzona 2 grudnia 1 935 roku
w Dajnówce (obecnie Dajnowa),
województwo Wileńskie, później
Litewska SRR, niedaleko Wilna (50 km),
gmina Soleczniki Wielkie (1 2 km). My tu,
do Główczyc, przyjechaliśmy w 1 958 r. 1 2
czerwca, miałam 22 lata jak tu przyjechałam, a siedem lat mieszkaliśmy pod Ruskim.
Życie pod ruskim zaborem. Nam z po-
czątku to było bardzo dobrze, bo była tam
Polska, a później przyszedł Rusek. Pamiętam, jak wcześniej nasz ojciec miał sklep
prywatny w domu, 50 kilometrów na pieszo chodził do Wilna po towar i przynosił
po 1 0 butelek wódki. Nie miał pozwolenia
na wódkę, ale ją trzymał i dobrze my mieliśmy. Dziadek nasz miał wybudowany
dom, mieliśmy pszczoły, piękny ogród
i piękne podwórko, ludzie byli zgrani, gościnni. Pięknie obchodziliśmy święta:
Wielkanoc, Boże Narodzenie. Tata miał
niekastrowanego ogiera, dzwonki żeśmy
zakładali i jechali wtedy ponad 5 kilometrów do kościoła. Była taka moda, że kto
pierwszy przyjdzie do wsi, to szczęście będzie miał. Jak wracaliśmy z kościoła, ludzie mieli pootwierane okna i śpiewali.
Przed wojną nasza miejscowość była pol-
ska. Tatuś nasz przeprowadzał Żydów za
granicę, a u nas było ich bardzo dużo
w miejscowości, więc tata wziął ze sobą
dziesięciu Żydów i przeprowadził przez
granicę. Oni dawali dużo pieniędzy, żeby
tylko znaleźć się po drugiej stronie i uciec
od Niemców, ale mama płakała i czekała,
jak tata idzie. Kiedyś to było pomieszane,
że na przykład w Wilnie było więcej Litwinów i do dzisiaj tak jest, że Polaków nie
chcą do wszystkiego dopuścić, bo oni chcą
rządzić te Litwiny. Tata, jak przeszedł
przez granicę, to zawsze tam coś sprzedał,
jak już szedł. Byki pędził, pięć byków
i w okolicy miał masarnię, w której je ubijał, a mama kiełbasy robiła i to mięso
sprzedawał za litewską granicą. Płacili mu
za te mięso workami ze zbożem, bo za granicą te pieniądze do wyrzucenia były, bez
Jeszcze nigdy tak źle nie było jak Rusek
przyszedł. Wszystko się zmieniło,
38
Orka - prace polowe PGR Cecenowo
fot. z albumu Barbary Chyły
wałam. W nocy wstałam i poszłam pod
piekarnię kupić chleb i czekałam do rana.
W pierwszym sklepie dostałam tylko dwa
chlebki, a nam było za mało, więc biegiem
pod drugą piekarnię. Tam kupiłam 1 0
chlebów i do worka na plecach. Potem
wyszłam het daleko za miasto, żeby w tej
samej wywrotce przyjechać z powrotem
do Turgieli. Jak już przyjechałam, to potem znowu 1 8 km na pieszo. Przyniosłam
do domu razowy z foremek chleb. W sklepie do dziś nigdy nie wybieram, czy pęknięty, czy stary. W domu każda kromka
chleba jest zjedzona, nie wyrzucona nigdzie, nawet teraz. To trzeba przejść.
wszystko. Zabrał nam wszystko, pędził
wszystkich do kołchozu. Zabrał ziemię, zabrał stodołę i nie płacił. Ktoś teraz mówi,
że był w Niemczech i mieli źle, ale u nas to
było źle. Siedem lat to trwało. Osiem km
trzeba było pieszo iść, wziąć sierp i ścinać
żyto. Ścinałam sierpem po 30 arów żyta
i związywałam snopki, tylko mężczyźni
nosili z tyłu snopki. Całe lato siano trzeba
było grabiami grabić. Tata dostał siemię
lniane, to nam mama zagotowała. Teraz
ludzie mówią, że bieda, wtedy siedem lat
w kołchozie, to była bieda. Było i tak, że
pół litra mleka odciąganego z tej odciągaczki, to mama musiała masło zrobić
i zanieść do Solecznik na rynek sprzedać,
a ja wzięłam tych parę groszy od mamy
i 1 8 km szłam na pieszo. Takie wywrotki
samochody przyjeżdżali do miasteczka
Turgielów, tam był kościół, po kamienie
i na tym samochodzie ja 30 km w kąciku
na tych kamieniach się zabrałam do ciotki,
która mieszkała w Wilnie, tam przenoco-
Nikt nie chciał się zapisać do kołchozu.
Usłyszeliśmy, że Ruskie w pięciu pod bronią chodzą po domach i namawiają, żeby
się zapisać do kołchozu. My się dowiedzieliśmy o tym, a że był w pobliżu lasek,
to tata poszedł przez pole. Oni zauważyli,
jeden miał karabin, położył go na płot
39
Helena Drużba (Szydłowska) podczas wykopków w 1 973 r., okolice Główczyc
fot. z albumu Barbary Brylowskiej
i chciał tatusia zabić. A mama to widziała
i zaczęła szarpać za broń, no i tata uciekł
do lasu. Ale co z tego. Za chwilę wzięli od
drugiego gospodarza konia, przyjechali na
nasze podwórko, zabrali nam 3 owieczki,
zabrali 3 świniaki. Nigdzie nikomu się nie
poskarżysz, nikomu! Mieliśmy krosna,
wszystko robiliśmy na tych krosnach: firanki, ręczniki, bieliznę, koszule, mama
w rękach szyła koszule taty, a dla nas sukienki. I zabrali nam to wszystko te Ruskie. A i tak musieliśmy się w końcu do
kołchozu zapisać. Tatusia wzięli jako brygadzistę i po domach chodził: „Przyjdź
Pan dziś do pracy koniem nakręcić sieczki
na sieczkarni!”. Gospodarz: „Dobrze, przyjdę, przyjdę.” Jak tata wyszedł z domu, tak
nikt nie przyszedł do pracy. Te konie
w końcu pozdychały. Ciągników nie było.
Nam potem dali 30 arów ziemi, nie było
czym zrobić tej ziemi. Nikt się nie interesował nami!! Mieliśmy krowę, była na jesieni posiana salatela, na biało kwitnie, ale
jeszcze był śnieg, a salatela czarna już taka była. Mama poszła narwać salateli dla
tej krowy i ktoś naskarżył, czy Rusek sam
zobaczył. To po śniegu Rusek mamę pędził
do Solecznik, do gminy na policję za tą
salatelę. Pisali nam za pracę za cały rok 1 6
kg żyta. Poszłam w Dojlidy, na plecach to
żyto przyniosłam.
W 1 941 roku, naprzód przyszli Niemcy,
ale Rusek potem przepędził Niemców. Na
nasze podwórko przyszli Niemcy, studnia
była wykopana, to te Niemce elegancko
się umyli i jeszcze dawali nam dużo czekolady i mówią, że Rusek jest blisko i ma40
my iść w stronę Ruska. Ludzie nie mieli
pieniędzy i często za towar handlowaliśmy, np. za jajka. My mieliśmy całą beczkę
tych jajek i zakopaliśmy w ziemię na podwórku, ale Rusek widział, że świeża ziemia, wykopał beczkę i te jajka zabrał. No
i jałówkę nam zabrali. Tata miał do jazdy
ogiera, to zabrali też konia. No i walki
ciężkie były w okolicy. Jezus, ile było u nas
zabitych! A w lesie ile Niemców, ile Ruskich zginęło, o matko! Później trochę
tych ciał zakopali. Długo te walki nie
trwały, może dobę. Niemiec musiał uciekać i my zostaliśmy przy tym Ruskim.
żeby udowodnić, że jest się Polakiem. Kościoły były zamknięte i nie wiadomo było
gdzie są te dokumenty. Brat najmłodszy
był urodzony w 1 943, jedna siostra 1 940,
druga siostra w 1 933, ja w 1 935. Co robić,
gdzie jechać? Ja nie miałam nawet szkoły
podstawowej, nie znałam polskiego, bo
uczyli nas tylko ruskiego i litewskiego.
I pojechałam do Leningradu. Wysiadłam,
co robić i gdzie iść w nocy. Zobaczyłam
światełko, tam był taki Pan, a wraz z nim
taka stara Pani, ja tam poszłam i przesiedziałam do rana w pomieszczeniu ze
zwierzakami. Siostra moja Dziedziewicz
z domu, po mężu Pedra, była na Białorusi,
bo uczyła się w wyższej szkole. Nasze dokumenty są, a jej nigdzie nie ma. Przywiozłam nasze dokumenty do Solecznik
i złożyłam w urzędzie, potem nie wolno
było wejść do biura spytać czy przyszło
zapotrzebowanie z Polski, żebyśmy mogli
wyjechać czy nie. Tylko lista wisiała w korytarzu i mogli wrzucić do kosza, bo nie
O wyjeździe do Polski. Jak otworzyli
granicę, to przyszło zapotrzebowanie, że
można przyjechać do Polski. A oni nie
chcieli nas puścić. Dali nam kary − ręczną
piłą ileś metrów upiłować drzewa. Później
wysłaliśmy dokumenty, wszystkie kościoły
były zamknięte i metryków nie było.
A trzeba było dziadek, pradziadek do tyłu,
Z butelką Jan Barcicki.
fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej
41
W czerwcu pociąg powoleńku przyjechał
wpierw do Gdańska Oruni. Na Oruni
mieszkał kuzyn Bolek Dziedziewicz. Czy
to my zwariowalim czy nie, wzielim wyskoczylim z tego pociągu obydwie, przez
tory, aż kolejarz nam pogroził. A mama
pojechała z tatem. Boże! Mama płacze,
a dzieci moje. Na drugim przystanku tata
wysiadł i poszedł nas szukać w Gdańsku.
Pociąg poszedł, mama jedzie sama, ale tata później pociąg dopędził. My przychodzim do tego wujka na Oruni, wujek
czyści motor. A my myślelim, że tylko się
przywitamy z wujkiem i my z powrotem
mamę dopędzimy. A wujek Bolek wziął
nas zatrzymał i mówi: „Pojedziecie jutro”.
Pojechaliśmy do rodziców do Słupska,
a tam na dworcu nie ma mamy. Poszliśmy
na Filmową, tam było biuro i rozkład,
gdzie kto ma przydział. Pojechali do Siodłonia. Dali nam pieniędzy i pojechaliśmy
chcieli ludzi wypuścić. Wszyscy chcieli
wyjechać do Polski, tylko trzeba było mieć
naprawdę dużo pieniędzy. Kilka razy tak
chodziliśmy na pieszo 1 2 km, żeby zobaczyć listę i w końcu się udało.
Jak już przyszły dokumenty, to była powódź, tata zachorował wtedy. Mieszkania
naszego nikt nie chciał kupić, jeszcze do
dzisiaj dom tam stoi. Przyjechał samochód
wynajęty po nas, a wraz z nim przyjechał
dyrektor na koniu, taki Rusek i mówi:
„Dziedziewicz pamiętaj ― będziesz żałował!”. A tata całował ściany naszego domu, tak ciężko mu się wyjeżdżało. Tam
pod Wilnem został dom, 5 hektara ziemi,
nikt nic nie sprzedał, ja nic tam nie mam
i tak to zostało. Przyjechaliśmy tu do Polski, a słyszymy, że to Rusek rządzi!! To od
ruskiego uciekalim, a tu Rusek rządzi! Ale
szczęśliwa jestem, że mieszkam w Polsce.
Długo żeśmy jechali pociągiem towarowym. Przyjechaliśmy do Białej Podlaskiej,
pięknie nas spotkali. Ksiądz nas witał. Jak
mi smakował listek sałaty ze śmietaną, taki dobry obiad tam nam dali. Bardzo się
cieszę, że przyjechaliśmy tutaj! Teraz to są
tam inni ludzie, piją ciągle bimber. Dajnówka inna teraz jest całkowicie, nawet
bym nie chciała tam wrócić.
Zresztą sami też kiedyś pędziliśmy bimber. Przyszło dużo ludzi, przywieźliśmy
bimbru ze 20 litrów (z Wileńszczyzny), bo
pędzili bimber z zacieru w takiej dużej
beczce od benzyny, na 1 000 litrów, pod nią
odpalało się ogień, od tej beczki były rury,
chłodnica, do tego 1 6 kg żyta, mrożone
ziemniaki albo jęczmień zrośnięty zgotowany, drożdży, gdzieś tak 30 litrów tego
bimbru ja sama w lesie to pędziłam. Aż się
dziwię, że sama w lesie daleko od domu
bimber pędziłam. Zaniosłam tego bimbru
do ciotki do Wilna, a ciotka sprzedała pijakom tą wódkę na kieliszki, po cichu. My
też mieliśmy z tego trochę do życia.
fot. z albumu Marii Terefenko
42
do Siodłonia. Mamie się nie podobało
mieszkanie, przyjechała milicja i powiedziała im, że nie zostanie w Siodłoniu. Nas
wtedy jeszcze nie było. Spłakaną i zmordowaną mamę przywieźli do Główczyc, do
domu, gdzie obecnie Krysia Waszkiewiczów mieszka. Tam już się mamie spodobało i chciała zostać. A my przyjechalim
do Siodłonia (z siostrą), kierowniczka mówi: „Byli, ale pojechali do Główczyc, ale tu
można przejść przez łąki do Główczyc”.
Idziemy przez łąki do Główczyc, idziemy
do PGR-u, do pałacu. Tam młody kierownik PGR-u mówi, że rodzice przyjechali.
My przyszlim tam do domu, gdzie nasi rodzice, a siostra Gienia, długo nie czekała
i tak patrzyła- to po Jasi, to po mnie. A rodzice pojechali nas szukać do Gdańska,
nawet w radio podali komunikat, że nas
szukają. Potem przekazano rodzicom, że
jesteśmy w domu i rodzice przyjechali.
Jak poznałam męża. Tutaj przyjechałam
sama, poszłam do pracy rzucać obornik za
cegielnią wraz z siostrą. Mąż mój jechał
końmi i mówi: „Siadajcie dziewczynki!”.
Pojechałyśmy z nim. Tam na końcu pod
Wykosowem, gdzie PGR-owskie pole, na
końcu, gdzie teraz Kęsik mieszka, bronował cały czas patrzył w tę stronę, jakby
mu się kierat uciął i się spieszył czy my
jeszcze rozrzucamy. Nie doczekał do końca
i przyjechał do nas i mówi, że spodobał
mu się „Akcent i włosy”. A miałam długie
ładne włosy.
Święta Bożego Narodzenia
fot. z albumu Marii Terefenko
Czasem o ślubie ktoś mówi, że nie ma
pieniędzy, żeby się ożenić. Pożyczyłam jemu garnitur, pożyczyłam sobie welon
i suknię ze Skórzyna, Pacholika synowej,
ona była z naszych stron, ani obrączki, ani
pierścionka, ale udało się. Ślub wzięliśmy
w 1 959 r. Groblewska była rzeźnikiem, zabiliśmy krowę, na weselu tak zaczęli się
bić na tym placu skórzyńskim, nożami się
pokroili. Po weselu zostało nam to mieszkanie, ale wszędzie była cegła, na podłodze też była cegła.
My przyszliśmy z pracy i mówimy do siostry, że jakie brzydkie te ludzie, jak przeklinają! U nas do żniw to był fartuszek
w paseczki, halka biała z koronką szydełkową, kokardkę pofarbowało na niebieski,
kartofli się natarło, krochmal się zrobiło,
ukrochmalone i poszlim ścinać żyto, że jak
się nachylisz, to żeby chłopaki widzieli, że
czysta bielizna. A tu? Spodnie noszą,
chłopki przeklinają, u nas w spodniach nigdy nie chodzili!
- Tańczyliśmy, była Nieckanowa, Labudowa, Irka Śpiewakowa, Maciejewska, Kozły,
Labudy, Zięby, Walczyki. Teraz już ich nie
ma. Tu była biała kiełbasa, spirytus, wódka, dom otwarty, wesoło było. Dobrze nam
było, bardzo wesoło. Każdemu mówiłam,
że do ślubu trzeba pożyczyć jakieś rzeczy.
Pełny stół koleżanek, mąż przyjechał cią43
gnikiem na śniadanie, a ja zawsze starałam się, żeby było nagotowane. Mięso
w bryły gotowałam i chowałam, żeby zawsze było co jeść.
piekane w piecu, były suche i trochę słone.
W Wigilię zawsze kładliśmy siano pod
obrus, nadal mamy taką tradycję. Sama
zbieram i suszę trawę. To siano nieśliśmy
do chlewa i do krów dawali i szukali ziarek pod sianem, to będzie wtedy urodzaj,
zawsze jedno nakrycie dla gościa ‒ krzesło
i talerzyk przy stole stawiamy, trochę tego
jedzenia do kur nosiliśmy. Na Wigilię tak
nie sprzątalim ze stołu, zostawało to do
rana jedzenie, no tylko sałatki się chowało.
Potrawy świąteczne normalne, cudów
nie ma. Z Wilna, tam były takie kopytka,
z gryczanej mąki kluski z miodem, śledzie,
kisiel z owsa i żurawina do tego. Jakie to
było dobre! Kutię to nasza mama robiła,
długo to się kręciło, ja brałam sobie miskę
na podłogę i długo kręciłam. Taka gęsta
i ciemna była. Był mak osobno do picia,
zalany gotowaną wodą, mak wykręcony
na biało i zalany gotowaną wodą z miodem czy cukrem dla osłody. No, ale śledzie
były inne i ryby były inne, tłuste, nie trzeba było ich moczyć, a skóra sama w palcach schodziła, tak jak teraz z wędzonych
makreli skóra schodzi. Ciasta drożdżowe
mama piekła w garnkach glinianych,
chleb piekła. Później, jak było już trochę
lepiej, to były sery suszone, w lato wyciśnięte w woreczku kamieniem, później za-
W Główczycach w 1 958 roku było bardzo
fajnie, były inne Główczyce. Zawsze były
zabawy na powietrzu, na boisku przy drodze do Ciemina, było to boisko szkolne.
Piękne tam było boisko, tam gdzie mieszka Lachowska, po lewej stronie. Na zabawach były orkiestry, na sali to non stop
byli zabawy, co sobotę i to starsi byli, nie
było młodzieży, nie wpuszczali ich, tylko
same starsze w naszym wieku, żonate. Na
spacery chodziliśmy i to naprawdę było
Pracownicy przymusowi, na fujarce brat Jadwigi Peta
fot. z albumu Jadwigi Peta
44
tak inaczej, na boisko. Jeździliśmy do Izbicy, zawsze był samochód nie wiem skąd,
daliśmy po 5 złotych czy po 1 0 i jeździliśmy na jagody. Pojechaliśmy na jagody,
a nie chciało się zbierać, bo ciepło było.
Nazbierałam trochę jagód, a miałam wiaderko i miałam woreczek, nałożyłam do
woreczka dużo śmiecia jogodzinowego,
a jagody na wierzch. „Jezus, już Kosowa
ma pół wiadra!”.
W miejscu, gdzie obecnie jest RDT, Szczepaniaki mieli ogród piękny z różami, aż do
ulicy. A tu z początku był dom, później
tam nikt nie mieszkał i dzieci poszli do bawienia. Wandy Krajewskiej chłopak, moja
Terenia i jeszcze jedno, zrobili sobie huśtawkę w tym domu, ale ten dom zaczął się
walić, Wandy Krajewskiej chłopak tam
zginął, a moja po plecach cegłami dostała.
Ona rzuciła się w jedną stronę, a on chciał
na ulicę i tak go przygniotło. Później rozebrali ten dom i Szczepaniaki mieli tam
piękny ogród. Wtedy tak było ładnie, był
tam tylko taki mały kiosk, Wilkowa tam
sprzedawała.
Ksaweria Woźniak na drodze do Izbicy - 1 967 r.
fot. z albumu Marioli Barny
Magazyn przy stacji benzynowej - obowiązkowa dostawa zboża - 1 956 r.
fot. z albumu Heleny Basek
45
Felicja Lachowska
"Jak się napisało list, to przesyłki były
prawie do końca wojny. W ostatnim roku
już nie, z pół roku przedtem, to już poczta
nie szła, nie dochodziły listy, bo to już front
się zbliżał."
U
w rogu, a później tym zbożem na świętego
Szczepana obwiązywał drzewka w ogródkach. Z tego zboża kręcili powrósła i obwiązywali drzewka, żeby nie zmarzły i tam
jeszcze ptaszki skorzystały z tego zboża.
W domu to było raczej tak skromnie −
Święta czy Wigilia, wszystko było bardzo
skromne, jak postne to postne. Na stole
opłatek, sianko, jakaś tam choinka była,
ale nie tak na bogato, bo nikt nie miał takich różnych świecidełek. Kupić też nie
rodziłam się 1 6 października 1 927
roku w Turowicach w Kieleckiem.
To jest miejscowość graniczna,
zawsze albo Świętokrzyskie, albo Kieleckie, albo Łódzkie i do tej pory tak jest. Moi
rodzice mieli gospodarstwo, miałam dużo
rodzeństwa, bo było nas dziewięciu. Jeszcze sześcioro żyje w tej chwili. W dzieciństwie chodziłam do szkoły podstawowej,
tylko wtedy nie mówiło się szkoła podstawowa, na klasy mówiło się działy.
No cóż, muszę powiedzieć, że bardzo dobrze pamiętam, że przed wojną było ciężko. Moi rodzice, mama jest 1 900 rocznik,
tato 1 901 , to byli młodzi ludzie i przeżyli
I wojnę światową. Tam skąd pochodzę to
szły trzy fronty w I wojnie światowej: Austriacy, Niemcy i Rosjanie. Ta część Polski
była strasznie zniszczona. To jak mama
nieraz opowiadała, czy ojciec opowiadał,
gdzie w wojsku był na Ukrainie, no to
opowiadał dużo, ale mama też. Przeżyli
I wojnę Światową i niecałe 20 lat była II
wojna, jeszcze gorsza.
Święta. Święta były utrzymywane religij-
nie, dużo bardziej niż teraz, a było tak
skromnie. Zawsze pamiętam, że ojciec
przynosił snopek zboża do domu, stawiał
Felicja Lachowska
46
drożdżach, groch z kapustą obowiązkowo,
kompot z suszu owocowego. Ludzie przeważnie korzystali z tego co dała ziemia.
Tam nie było bogatych gospodarstw, ale
jak zabili sobie świnkę, to pół na Boże Narodzenie, a pół na Wielkanoc. Drób to zawsze był swój, to jajka były, dwie krowy,
tyle co miał ze swojego. U nas w domu to
była kupowana tylko kasza manna, bo były dzieci w domu. Cukier był bardzo drogi
przed wojną, ja już pamiętam do sklepu
chodziłam, miałam 1 2 lat, to w kostkach
takich dużych, a taki błyszczący, że jak się
chciało zębami ugryźć to nie dało rady,
taki twardy. Latem to się dużo z jagód
utrzymywało, my mieszkaliśmy gdzieś
około 80 kilometrów od Łodzi i ludzie
skupywali te jagody, przyjeżdżali samochodami i skupywali, i tak sobie ludzie
zarabiali. Ciężkie czasy były, jak był kryzys to tylko trzy dni w tygodniu do pracy
chodzili.
fot. z albumu Felicji Lachowskiej
Do Częstochowy było 63 kilometry od
nas. Ja byłam w 1 936 roku z mamą, z rodzicami. To była pielgrzymka, a w tej Częstochowie, to duże miasto, ile było tego
wszystkiego. Zawsze szli na 26 sierpnia, bo
to jest Matki Boskiej Częstochowskiej.
było za co, wszystko robione swoje. Z paczek od zapałek, to my robili koszyczki.
Wyklejane to było bibułą no i tak była
choinka ubrana. Pod choinką też były
upominki, wiadomo, że to nie były jakieś
takie wielkie prezenty, każde z dzieci dostało coś tam z ciastek,
cukierków.
Na stole, Wigilia była bardzo skromna: śledzie to
były obowiązkowo, pierogi
z grzybami, ludzie bardzo
dużo grzybów zbierali
i raczej to co urosło na
gospodarstwie. Postne, to
była kasza jaglana na
słodko ze sokiem, kasza
jęczmienna, był gotowany
barszcz z buraczków albo
kwas z beczki utuczony
z kapusty i doprawiony
grzybami, były placki na
fot. z albumu Felicji Lachowskiej
47
Pielgrzymka szła normalne, kto miał dobrego konia, mieli takie
budy porobione jak
Cyganie i tam, na tym
wozie wziął sobie jedzenia i przespanie.
Jak już pojechali, to
każdemu dziecku coś
przywieźli i każdy szedł
do szkoły, to się chciał
pochwalić co dostał,
a to różne gwizdki gliniane, jakieś broszki,
ciuszki.
Z przodu widoczny Stanisław Lachowski z córką Basią
fot. z albumu Felicji Lachowskiej
i co teraz? I mama mówi: „Jak sprzedam
gęsi, to kupię wam te fartuszki”. Ale jest
wizytacja, ja zawsze siedziałam w pierwszej ławce lub w drugiej, a ławki nie były
takie po dwoje, tylko takie przez całą klasę, długie. Jeden tylko rząd w klasie i tych
Pamiętam gdzieś w czwartej klasie, to nosiło się takie fartuszki z alpagi,
taki ciemny granat, szyty ze skrzydełkami,
na plecach zapinany. Ten materiał się nie
gniótł, ale to było drogie. Zaczyna się rok
szkolny, a ja nie miałam teraz fartuszka
Szkoła.
Gra w karty podczas przerwy w pracy. Polscy robotnicy przymusowi w okolicach niemieckich Główczyc oznaczeni
charakterystyczną naszywką z literą "P". Okres II Wojny Światowej.
fot. z albumu Teresy Florkowskiej
48
matki. Jak były prace ręczne, to nie tak jak
moje dzieci ‒ ja im zrobiłam na drutach,
one zaniosły i dostały piątkę. Pamiętam
jak obrus zaczęło się robić na początku
roku, to była piąta klasa, to się robiło go
przez cała zimę. Wzór narysowany,
wszystko, pani poprowadziła i na koniec
roku, na Dzień Matki, wszystkie obrusy
powieszone na ścianie z kartkami, ocena.
Śpiewaliśmy pieśni patriotyczne, np. taką
o śmierci Piłsudskiego:
„To nieprawda, że Ciebie już nie ma, to nieprawda, że jesteś już w grobie.
Chociaż płacze cała polska ziemia, cała
polska ziemia w żałobie.
Już spocząłeś po trudach nadludzkich, nie
zwycięży Cię już ból żaden,
Ukochany Marszałku Piłsudski, my żyjący
Twoim pójdziemy śladem...”
W tamtych czasach dużo mówiono o Piłsudskim, potem już tyle nie mówiono. Piłsudski zmarł w 1 935 roku, 1 2 maja, no to
do wojny żeśmy rocznicę obchodzili i na
msze do kościoła chodzili, to było obchodzone. Po wojnie to było zabronione. Wtedy można było myśleć o Piłsudskim, a nie
mówić. Jak ktoś piłsudczył, to go zaraz na
Sybir wywieźli, albo zlikwidowali i nie były żadne piosenki śpiewane, ani nic.
Pamiątkowe zdjęcie wysłane dla rodziny z Niemiec.
fot. z albumu Felicji Lachowskiej
co nie mieli fartuszków Pani posadziła na
końcu, tam gdzie ośle ucho siedziało. Boże, jak ja płakałam wtedy, ja nie mogłam
przeżyć, nie mogłam pojąć tego, że Pani
kazała się tam schować, całe szczęście, że
było tak tylko dwa dni.
Uroczystości były robione, też na Dzień
Matki, klasa piąta. Był nauczyciel ze
skrzypcami, nazywał się Kosmala, grał na
skrzypcach, uczył śpiewu i z chłopakami
zimową porą zawsze miał sport. Tam była
rzeka duża, na tej rzece był młyn i tam była szkoła. A my dziewczynki miałyśmy
swoją panią od prac ręcznych i od śpiewu
też. Ona muzyki nas nie uczyła, tylko piosenki takie patriotyczne, które do dziś
wszystkie pamiętam. Obowiązkowa Akademia, a przy tym było zawsze święto
Wojna. Wojna wybuchła w 1 939 roku, to
ja już chodziłam pięć lat do szkoły, a później w 1 941 roku, 1 0 czerwca łapanki były,
to gdzieś tak było 1 2 kilometrów od mojego domu, byłam złapana na łapance i zabrali mnie i wywieźli do Niemiec, miałam
niecałe 1 4 lat. Pracowałam tu koło Lęborka, między Bożym Polem a Godętowem,
w dużym gospodarstwie. Niemcy na Pomorzu mieli tak zagospodarowane. My
całą wojnę nie mieliśmy nic, a tu wszystko
było. Robotników była masa, kto tu nie
pracował, wszystko darmowa praca i to
sami młodzi ludzie.
49
sało list, to przesyłki były prawie do końca
wojny. W ostatnim roku już nie, z pół roku
przedtem, to już poczta nie szła, nie dochodziły listy, bo to już front się zbliżał.
Kieleckie i te południowe województwa to
były oddzielone Generalgouvernement,
Niemcy oddzielili. To były takie biedniejsze strony, ładne były tereny, ale były słabe ziemie to Niemcy zostawili. Za Łodzią
była granica strzeżona, Łódź nazywała się
Litzmannstadt, tam już przeważnie
wszystkich Polaków wysiedlali i osiedlili
Niemców. I tak było do końca wojny. Ja to
wszystko pamiętam, bo to dzieckiem byłam, lubiłam bardzo się uczyć, nie przechwalam się, ale pamięć miałam dobrą, do
tej pory się zachowała. Nauka nie przychodziła mi ciężko do głowy i bardzo
chciałam się uczyć.
Marsze śmierci. To był rok 1 945 i był to
styczeń, było strasznie dużo śniegu, ale
mrozu dużego nie było. Raz widziałam, jak
Niemcy gonili więźniów ze Sztutowa, bo
to myśmy mieszkali tak za torami, za rzeką, była polna droga i tamtędy ich gonili.
Dzień był pochmurny, wychodzę na podwórka, a norma była taka, że codziennie
trzeba było parować parnik, 75 kilogramów kartofli trzeba było wynosić z piwnicy. Słyszę jakby ujadanie psów, jakiś hałas.
A niedługo słyszę, że ty psy gorzej szczekają, coraz głośniej, tak wyszłam zobaczyć
co to się dzieje. A to prowadzili tych, Boże,
jak to wyglądało strasznie! Niektórzy nie
mogli chodzić. Ci co szli, jak się rzucili do
tego parnika, ja się wystraszyłam. Wachmani za nimi z psami, zaczęli ich tam walić, w mig kartofli nie było. Tak za pazuchę
tutaj, a cienko byli ubrani w tych pasiakach, walili ich tymi kijami, te psy tam na
nich, ale oni nie patrzyli. I nareszcie wpadli do obory i brukiew zaczęli brać. Ja
uciekłam do domu, do pokoju swojego do
góry i od razu słyszę, że ten żandarm
idzie. Idą we dwóch, czy trzech z moją gospodynią. Myślałam, że umrę ze strachu,
że to po mnie idą. A tam Niemiec jeden
miał ususzony tytoń, bo to na kartki było
i ta moja gospodyni szła dawać im ten tytoń do palenia i wcale do pokoju nie zajrzeli na mnie. Zeszłam na dół, ich już nie
było, tylko słyszałam, jak moja gospodyni
tam mówiła, „to bandyt”. Zaczęłam płakać, taka byłam wystraszona, a ona mówi:
„Uspokój się! Masz być cicho, nic nie mówić o tym, nie wolno o tym rozmawiać, bo
to wszystko bandyci.”
Całą wojnę pracowałam u Niemców. Ze
mną nie pracował żaden Polak w tej miejscowości. To była taka kolonia, 6 czy 7 budynków, do miejscowości trzeba było iść
dalej i tam to pracowało dużo Polaków.
Zanim mnie przywieźli do Lęborka, to najpierw był punkt zborny w Częstochowie.
Tam przechodziło się łaźnie i tam dwa dni
czekałam. Stamtąd rozwozili nas do pracy,
ale nie dostawało się biletu, ani niczego,
miał tylko jeden jakiś wojskowy listę.
Transport szedł i wywozili.
Jak ja nieraz tak wspominam te cztery lata
okupacji bez światła, Boże, jak to było…
Książki polskiej nie wolno było czytać, język polski był zabroniony. Niemiec, jak
miał pracowników, to we wszystkich językach, bo zależy co miał ustalone, co mu
wolno w stosunku do pracownika. Nie
wolno było robotnikowi jeść razem
z Niemcem przy stole, nie wolno było nam
jechać rowerem, chyba że za specjalnym
pozwoleniem. To ci nie wolno, tego ci nie
wolno, tylko pracować i spać. Jeszcze, jak
był dobry Niemiec, to dał jedzenia dosyć,
ale jak zły się trafił, to nie było gdzie się
poskarżyć.
I oni przeszli i poszli, ale za jakieś dwa dni,
myśmy puszczali krowy do wodopoju, do
rzeki. I patrzę, a tam krowa do jakiegoś
Na tych robotach, poczta funkcjonowała
normalnie, była w porządku. Jak się napi50
koca podchodzi. Oni mieli takie koce
w rulon zwinięte na plecach, każdy jeden
i jak on padł, to wzięli tym kocem przerzucili go i zostawili. I on tam leżał ze trzy
dni. Podchodzę do krowy, co ona tam rzuca? Podchodzę, a on leży. To był mężczyzna chudy, wysoki. Miał na drucie
przywiązaną taka miskę blaszaną i miał
jakiś numer na rękach. Ja się wystraszyłam, bo to przy drodze. Ale już nic nie mówiłam, bo moja gospodyni mówiła, że nic
nie wolno o tym rozmawiać.
manki woziły, ale nie wszystkich, a tak to
się szło na pieszo. A mróz był cały luty,
słońce świeciło. W domu rano się jadło
śniadanie, jakiś kawałek chleba zawsze się
dostało. A o 1 2 godzinie przywozili w takich bańkach jak od mleka czarną kawę
i zawsze się ją piło szklanką, i ten chleb się
zjadło. I tak już do wieczora. Na wieczór
się przyszło do domu, ja to obrządków już
nie robiłam, bo już było późno, wieczór
ciemny. Trzeba było położyć się spać i rano
z powrotem.
Dopiero za jakiś czas przyjechali Niemcy,
chyba ze wsi. Położyli go na taki wóz, jemu głowa latała i nogi latały, a ja to widziałam, bo to blisko nas. Powieźli go tak
troszeczkę bliżej torów i rzeki. Mieli nakaz
od wójta, żeby sprzątać tych co leżą na
drogach. A oni wykopali tak dół, niezbyt
głęboki, bo to ziemia była zmarznięta
i wrzucili go z tym kocem, nogi mu tak
wystawały i ja podeszłam bliżej, nie mieli
jeszcze go całego przykrytego. I ja zaczęłam płakać, jeszcze pamiętam urwałam taką gałąź od świerka, bo oni już prawie
kończyli i rzuciłam tę gałąź, że jak śnieg
przykryje, żeby wiedzieć, gdzie to jest. Jak
oni zaczęli na mnie krzyczeć, to dałam dyla do domu. Nie wiedziałam, jak ja się do
domu dostałam, później to już tam nie poszłam nigdy. Było to 27 stycznia. Żeby
człowiek był na tyle mądry i się nie bał, to
by spisał sobie numer, bo on miał na rękach numer, to by człowiek wiedział, kto
to był.
Jak w 1 945 roku Rosjanie wchodzili, jak się
front zbliżał, to tu się stworzył kocioł. Bo
szli z jednej strony tam z Prus Wschodnich, dużo było tych uciekinierów, jesienią
tam wysiedlali ich, przecież wiemy, że Lublin był w sierpniu 1 944 bodajże. Był Manifest Lipcowy i się obchodziło święto 22
Lipca. A z drugiej strony szedł front, tu od
Szczecina. I tu się zrobił duży kocioł. Z samego Sztutowa tych więźniów było około
1 1 tysięcy czy więcej nawet. Zbyszka naszego ojciec przeżył to wszystko. My jak
1 965 roku przyszliśmy tu mieszkać to
jeszcze dziadek Zbyszka żył, był taki wysoki mężczyzna. Ich wszystkich gonili
drogami, ale polnymi, bo tą trasą co na
Wejherowo idzie, to szło wojsko. Może nie
tyle co wojska, ale bardzo dużo tych uciekinierów ze wschodu, ze wschodnich Prusów. A oni furmankami, mieli konie, wóz
mieli i co swoje to wzięli.
Więźniów widziałam, szłam tak blisko
nich ze trzy razy, a raz to tak blisko, jak
teraz tu rozmawiamy, a dwa razy to dalej
trochę ich widziałam. Czwórkami maszerowali, a jak szli polną drogą, to jeden
drugiego ciągnął za rękę, bo jak ktoś upadł
to już koniec. Jak upadł to zastrzelili i zostawili na drodze. Pełno ich tak leżało.
Front. A później cały luty to nas wszyst-
kich cudzoziemców wozili tutaj, takie rowy były przeciwpancerne kopane: 4 metry
szeroki, a 6 metrów głęboki, czy odwrotnie. I z całych tych terenów wywozili i my
to kopali, taką ziemię zmarzniętą. Wszyscy
tak kopali. Ktoś tam tylko został do obrządku w oborze, a oni nas wozili. To było
przy tej drodze, jak się jedzie na Wejherowo w stronę Lęborka. Nieraz jakieś fur-
Rosjanie. Z Rosjanami to też było różnie,
ja nieraz mówię, że Rosja to jest potęga,
już w szkole podstawowej się tak uczyłam.
Oni nie rozumieli tego, że my tu musieli51
wspominam. Bo raz, że wojna się skończyła i przyszło wyzwolenie. Tam stacjonowało dużo Wojska Polskiego w Lublinie
i one prowadziły stołówkę i z tego się
utrzymywały. Przychodzili tam zawodowi
na tą stołówkę, to nas uczyli wszystkiego.
Dwa razy w tygodniu byliśmy w szkole po
południu, a reszta wszystko praca. To nas
uczyli, jak do stołu podać, wszystko na
kuchni. Trzy tygodnie się było na zupach,
gotowanie, później znów trzy tygodnie na
warzywach. Tam nie było źle, była tam
kaplica i ksiądz. Szósta rano pobudka i na
pacierz, a później wszystko było rozłożone
na dyżury, etapami. Dzieci małych tam
nie było, wszystko takie podrośnięte, młodzież już. Fajnie było. A w niedzielę żeśmy
szli do kościoła na miasto. Zawsze jedna
pani z nami szła. Wtedy to była radocha,
grały mikrofony na mieście, głośno. Wojsko szło i śpiewało, bo wojsko szło do kościoła, to rzucali kwiatki, chusteczkami
machali, niektórzy się śmiali, a niektórzy
płakali.
śmy pracować. Co my pracowaliśmy, a żeście pomagali Niemcom, takie myślenie
mieli. I my żeśmy stąd musieli uciekać
szybko do Chojnic na pieszo 1 70 kilometrów, akurat w taką pogodę jak to na
przedwiośniu. Wszystko tylko bocznymi
drogami. Tu wszędzie było bardzo dużo
narodu, Francuzi nie wiem jak uciekali, ale
Polacy to grupami. I to tylko bocznymi
drogami się szło, bo trasy były zawalone
wojskiem, przecież tylko co przeszedł
front. Z Chojnic poszedł pierwszy pociąg
dopiero, ale to tak pociągi szły − nie było
konduktora, biletów, niczego. Nieraz doczepili trochę wagonów od wojska, ale
nieraz wojska wagony zostawili, resztę odczepili i wojsko pojechało, a wagony te zostały. I nikt nie powiedział jak długo,
i nieraz dwa dni się w polu stało. Nie jechałam sama, jechałam z polską rodziną,
oni byli z Wielunia wysiedleni i tam wracali. Do Torunia jechałam razem z nimi,
a od Torunia jechałam sama. Tak to się jechało do Torunia, a potem na Łódź.
To tutaj dwa dni po wyzwoleniu do Lęborka weszli Rosjanie − 1 0 marca. A pierwsze
co widziałam, to widziałam czołg. To już
szedł czołg na Gdynię, bo to wszystko poszło na Gdynię z tej strony, przez Kaszuby.
A Gdynia zanim padła, to jeszcze przez
trzy tygodnie tam duże walki były. No
i zaraz nas wyganiali Rosjanie, oni tak to
rozumieli, że oni walczyli, a myśmy Niemcom pomagali. No, ktoś musiał pomagać,
nie mieliśmy wyjścia − nie chciałabyś pracować, to by cię wykończyli. Ja do domu
zajechałam we Wielką Środę, a Wielkanoc
była pod koniec marca.
W szkole zakonnej.
Do jesieni byłam
w domu, a jesienią pojechałam do szkołySzkoły Gospodarstwa Domowego w Lublinie. Tam wszystko się robiło to, co w domu
się robiło, ale uczyć też trzeba się było,
a jakże. Tam uczyły zakonnice − szarytki
bezhabitowe. To chyba w życiu najmilej
Praca przy ulu
fot. z albumu Felicji Lachowskiej
52
Panorama Główczyc
fot. z albumu Felicji Lachowskiej
mieście, ferie, a później po feriach- koniec
nie ma szkoły, skończyło się.
Były takie ogromne słupy. I się cieszyli bo
ktoś tam z rodziny się znalazł i żyje. Tym
ludzie żyli, tym się cieszyli. Że przeżył, że
żyje. No a raz w miesiącu szliśmy do kina
też, ale nie sami, tam nie było samowolki.
Były tak dyżury wyznaczone, że tam parę
dziewczyn mogło wyjść. Tam byłam do
1 947 roku, jak było pierwsze głosowanie,
to był bodajże luty jak Polska Ludowa się
formowała. Bo to było, że jedni chcieli
Polski Podziemnej, a drudzy chcieli Polski
Ludowej. I wygrała Polska Ludowa. Wybory były, poszła reforma rolna, majątki rozpracowali, dostali chłopi ziemię, no i jak
wygrali, tak rozchrzanili całą szkołę od razu. To wszystko − zakonnice ze szpitala
won, ta szkoła też była zlikwidowana.
Wszystkie zakonnice, nawet jak miały tam
swoje domy, wszystko pozabierane było.
Przecież my jako młodzi ludzie w politykę
się nie angażowaliśmy, przecież nie było
radia i telewizji, i głośników, ale tyle co na
Dom. Ja przyjechałam do domu, to moi
rodzice mieszkali tu na tych terenach, bo
wyjechali w 1 946 roku, mieszkali w Drzeżewie. To było 1 947 zimą, a w 1 948 roku
już brałam ślub z mężem. Mąż w wojsku
był i go na stołówce u zakonnic poznałam.
Tam do nas na stołówkę przychodzili tacy
fajni goście, jak się chcieli z nami umawiać, to dawali nam karteczki. 4 kwietnia
1 948 roku brałam ślub w kościele w Główczycach. Ksiądz Gołąbek ślubu udzielał.
Jesienią tego roku wyjechałam stąd z mężem, bo mąż nie chciał tu mieszkać. Nawet nie chciał słuchać o tym, pochodził
z Lubelskiego ‒ tam mieli swoje ziemie,
swoje gospodarstwa. Lubelskie to było takie dosyć zamożne. Tam mieszkała jego
siostra, no i tam mieszkałam 1 8 lat.
A w 1 965 roku żeśmy wrócili z powrotem,
bo mąż zaczął chorować, nabawił się pyli53
Naprawa motoru, podwórko przy ul. Ciemińskiej
fot. z albumu Felicji Lachowskiej
cy krzemowej. Przez 1 0 lat był szlifierzem
w takich dobrych zakładach, w których
wszystko szło na eksport, dobrze zarabiali,
ale musiał wyrobić 250 % normy, to wtedy
zarobił. Zmarł w 1 980 roku, mógł pożyć, co
on miał 58 lat, to nie taki stary. Jeszcze do
południa jeździł samochodem, a o godzinie 21 .1 5 wieczorem już nie żył.
szanse życia. Bo było takie prawo, powiedzmy, że ktoś miał swój dom czy kamienicę, ale był ograniczony ‒ tylko 1 1 0
metrów na właściciela, a resztę wszystko
upaństwowili. I kwaterunek, rękę położyli
i właściciel nie miał nic do gadania, jeszcze stróżem był.
Ja najpierw pracowałam z mężem w spożywczym sklepie, w piekarni, a mąż pracował obok w sklepie. Poszliśmy pracować
do handlu ‒ tam mało płacili, ale dostało
się mały kącik jakiś. Później żeśmy poszli
na akord do pracy, bo się więcej zarabiało
- ja pracowałam w fabryce żarówek
„Osram”, a mąż pracował jako szlifierz.
Najlepsze czasy to wam powiem były za
Gierka, bo tak ludzie po wojnie się dorobili czegoś. Przecież Gierek wprowadził
emerytury dla kobiet oraz urlop macierzyński. Za Gierka też trzeba było pracować, tylko że to była lepsza płaca.
Praca. W mieście też ciężko się żyło. Nie
było mieszkań, to było najgorsze, a nalot
był napływowy, zakładów pracy bardzo
dużo, była praca dla młodych ludzi. Jednak ta Polska się budowała i ja tak mile
wspominam tamte czasy. Jak była praca,
to nieraz po trzy rodziny się mieszkało
w jednym pokoju jakiś czas. Bo bloki zaczęli budować dopiero na początku lat 60,
a tak nie było mieszkań. Zakład pracy zorganizował okres przyuczenia, sześć tygodni i przyuczyli do zawodu, dawali pracę,
jakiś kąt sobie ktoś poszukał i już były
54
Praca w polu . Na polu wszystko trzeba
było ręcznie, tylko zimą wolne. Praca dużo
czasu zabierała, sama młocka, dojenie
krów. To jest taka robota nigdy nie skończona, bo rano zrobisz, a wieczorem trzeba
zrobić to samo. Niektórzy rolnicy mieli
maszyny swoje do młócenia-na szczęście
Rosjanie nie wzięli wszystkich. Ale snopki
też trzeba było rzucić do stodoły. I jeszcze
te kontyngenty męczyły, bo miał wyznaczone tyle i tyle litrów mleka, tyle mięsa,
to oni grosiki za to dostali, nie dostali takiej ceny, jak sprzedaliby na wolnym rynku.
Felicja Wołczyk (Lachowska)
fot. z albumu Felicji Lachowskiej
Dom rodzinny Felicji Lachowskiej na ul. Ciemińskiej - 1 938 r.
fot. z albumu Felicji Lachowskiej
55
Emilia Zimnicka
„A później to były już wiejskie zabawy.
Tam gdzie się urodziłam, były bardzo
ładne strażackie zabawy. Byłam małą
dziewczynką, ale wolno nam było do
ósmej godziny tam iść i potańczyć.”
Z
iemie Odzyskane. Moje pierwsze
pierw
przecudowne
lipy. Wielkie,
pachnące lipy. I te domy... To były lata siedemdziesiąte, bodajże 1 971 -72. Było tu
wtedy więcej domów i kawiarnia, której
teraz już nie ma. No i ludzie − Izbica to
była wieś, która żyła. Było tu dużo łąk,
dużo bydła. Pamiętam, że ludzie chodzili
do zlewni. Przy zlewni, przy sklepie, odbywało się tak zwane „życie towarzyskie”,
kto wypił, ten wypił, ale coś się działo, odwrotnie do tego, co jest teraz. Niewiele się
dzieje. Poza tym kiedyś było tu więcej autobusów, ludzie mogli dojeżdżać do pracy.
Była szkoła, której już nie ma. Taką instytucją, która gromadzi w tej chwili ludzi,
jest kościół, piękny kościołek z 1 930 roku.
spotkanie z Izbicą było takie, że
mieszkałam
w
Główczycach
i z mężem Zimnickim jeździliśmy do Izbicy na zabawy. Zachwyciły mnie tam naj-
Przed przybyciem do Izbicy pracowałam
w innych miejscowościach na Ziemiach
Odzyskanych. Zostałam tutaj wysłana,
ponieważ dyrektor szkoły uznał, że mam
to śmiałe spojrzenie, że się nadaję. Tamtejszy Urząd Pracy w Pajęcznie zawiadomił, że mogę podjąć pracę na terenach
Ziem Zachodnich i to po maturze, bez
kursu. Zostałam skierowana do pracy
w szkole w Dalęcinie koło Szczecinka.
Wyglądało to w ten sposób, że przyjechałam 28 sierpnia licząc się z tym, że będę
miała gdzie mieszkać. Okazało się, że nie.
Emilia Jastrząbek (Zimnicka) marzec 1 956 - matura
56
blioteki, pani Nowelskiej. Antoni Choma,
który był sekretarzem Partii w Izbicy, bardzo lubił czytać. Wpadł kiedyś do tej biblioteki, pytając, co tak zimno, jak tu
można wytrzymać? Klnie, biegnie do
Gminy, nie wiem, kto był wtedy sekretarzem. Wiele czasu nie minęło i przywieźli
przyczepę węgla. I dopiero wtedy było
grzane, a pani Nowelska miała prawo sobie napalić… Pracę w bibliotece wspominam dobrze. Ta pani była bardzo dobrym
organizatorem. Jej córka była na studiach
w Łodzi, skończyła studia wzornictwa
tekstylnego. Ale pięknie malowała. Dziś
jest jedną z uznanych malarek w całej
Polsce, a może nawet Europie. Mieszka
w Katowicach.
Nie było nawet kierownika, bo wyjechał
gdzieś w sprawach związanych ze szkołą.
Przyjechałam i stanęłam koło tej szkoły −
dziewczyna z malutką walizeczką, z bielizną, wiele nie miałam. I nie wiedziałam, co
ze sobą zrobić. Ale podeszła niewiele starsza ode mnie kobieta i mówi: „Co ty dziecko tu płaczesz?”. Ja na to, że przyjechałam
tutaj do pracy i nikogo tu nie widzę, jestem zmartwiona i zmęczona. A ta pani
mówi tak: „Nazywam się Benko Julia.
A jak ty się nazywasz?” „Emilia”. „No to
będziesz teraz mieszkała u nas”. Okazało
się, że Dalęcino to była wieś Łemków
i Ukraińców. Był tam tylko jeden Polak −
Szymczak. W szkole, w której uczyłam,
dyrektor też był Ukraińcem − Unyszko.
Oprócz tego, że lekcje były polskie, to
również były prowadzone po ukraińsku.
Nauczyłam się śpiewać i mówić po ukraińsku. Płynnie mówię do tej pory. Ludzie,
których zapamiętałam, byli bardzo serdeczni, dobrzy, pomimo swoich przejść.
Pamiętam, że jadłam wszystkie rodzaje
pierogów, jakie tylko były. Później przeniesiono mnie koło Koszalina do miejscowości Poboć (koło Bobolic), gdyż
samotnych nauczycieli to tak przerzucano.
Przeniesiono mnie i tam poznałam mojego
męża, Leona Zimnickiego. On nie mógł
znaleźć tam pracy, bo pracował w lesie.
Przenieśliśmy się więc do Mikorowa i tu
dostałam mieszkanie. Pracowałam w Mikorowie, za Potęgowem. Mąż miał pracę
w mieszalni pasz. Następnie przybyliśmy
na nasze tereny. Mój mąż dostał mieszkanie na folwarku, tutaj w Rówienku. Tam
mieszkałam i pracowałam w bibliotece
z panią Nowelską. Wtedy było bardzo duże czytelnictwo. Wtedy działała Partia, ludzie
dużo czytali. Wielu
ludzi
przychodziło do biblioteki. Ja bardzo lubiłam czytać, czytałam już mając 5 lat. Praca ta bardzo mi pasowała. Była jedna taka
sytuacja, komiczna, ale świadcząca wtedy
o roli Partii: było bardzo zimno w tej bibliotece i w mieszkaniu u kierowniczki bi-
Pan Marian Pilarczyk wspominał
jak wyglądała Izbica zaraz po wojnie.
Opowiadał, że jeszcze byli tu Niemcy. Polacy nawet pomagali niektórym. Komu
pomagali, to pomagali, ale Niemki były źle
traktowane. Odezwało się to, co oni robili
z Polakami podczas wojny… Wszystko tu
wyglądało inaczej. Koło Pilarczyka były
obory, ładne pogrodzone łąki. Ludzie
wspominali, że dobrze gospodarzyli. Było
też tak, że ktoś założył spółdzielnię produkcyjną, ale zapisały się do niej same
nieroby i długo się to nie utrzymało. Gdy
tu przyjechałam, to pamiętam ogromne
stada krów, wielkie. Ludzie byli bardzo
pracowici, prawie wszyscy coś hodowali.
A w tej chwili nie ma już nic. Niedługo
dzieci zapomną, jak krowa wygląda.
I zbi ca.
Mój znajomy pamiętał też izbicki
pałac, to było po wojnie. Nasi miejscowi
go rozgrabili. Kiedyś nie było materiałów
budowlanych, więc co się dało, to zostało
porozbierane i wywiezione. Ale zapamiętałam taką charakterystyczną rzecz: przyjechał tu kiedyś pewien pan, przedstawił
się jako von Rosse. Nie rozumiałam, co on
mówił, ale pokazywał na park. Zaprowadziłam go do pani Jaskólskiej, która umiaPałac.
57
wielkie gary bigosu, przygotowywały dużo
różnego jedzenia.
ła mówić po niemiecku. Okazało się, że
mężczyzna pochodzi z Kwakowa i właściciele tego majątku byli jego kuzynami. Pochodził po parku, ale nic nie znalazł,
jedynie porobił zdjęcia. Nie było już tam
nic, śladu, tylko fundamenty.
Jest też wzgórze porośnięte dębami, gdzie Niemcy podobno pobudowali bunkry. Miejscowi opowiadają,
że niby tam za czasów hitlerowskich budowano rakiety V2, że jakieś doświadczenia robili w tych bunkrach, że byli tam
więźniowie, którzy przy tym pracowali.
Gdy chodzi się tam na grzyby, to widać
wyloty, ale nikt tam do środka na pewno
nie wszedł. Bo gdyby tak było, że coś tam
jeszcze zostało, to przecież by tam poszli
z wykrywaczami. Każdy się boi, bo może
być tam zaminowane.
Ś l ady przeszłości .
Piękny w Izbicy jest też kościółek. Remontowany jest w miarę możliwości
mieszkańców.
Kiedyś
był
protestanckim kościołem, ale po wojnie
został odremontowany. Kiedyś coś w nim
wynaleziono, bodajże stare obrazy, malowidła ścienne też są, ale niewiele. Charakterystyczna jest jeszcze świetlica. Kiedyś
zbierali się tam ludzie, a dziś to miejsce,
gdzie przychodzą tylko dzieci. W przeszłości odbywały się tam co tydzień zabawy,
przyjeżdżali ludzie z całej okolicy, też
z Główczyc. Miejscowe kobiety gotowały
Kości ół.
Na cmentarzu, jeszcze w latach siedemdziesiątych widziałam wiele nagrobków
z niemieckimi nazwiskami, ale chyba
o polskich korzeniach. W tych nazwiskach
były nazwy ptaków, zniemczone nazwy.
Czy może słowińskie, kaszubskie, trudno
mi powiedzieć. Później, za komuny, zgarnęli to wszystko. Teraz został tam tylko
cmentarz na uboczu, który ksiądz odwiedza na Wszystkich Świętych. Poza tym
tamtędy Niemcy gonili jeńców, wielu ich
tam poginęło, podobno tam byli rozstrzeliwani. A w Gaci, w domu gdzie mieszka
teraz Bach, podobno byli ludzie zamknięci i zagłodzeni.
Lubię bardzo miejsce nad jeziorem, w stronę państwa Pilarczyków. Jest
tam ładna zatoczka, pływają łabędzie, jest
tam bardzo pięknie. Jest też taka ścieżka
do jeziora przez trzciny, również ją bardzo
lubię. Inne miejsce, też nad jeziorem,
w stronę Gaci, tam gdzie rzeka Łeba przepływa, też lubię. Ten Zoll lubię. I Lisią
Górę. Są takie lokalne nazwy, na przykład
Ameryka, Mile, później Paryż, to tam,
gdzie mieszka leśniczy. Bielówka jeszcze
jest, to jest po lewej stronie, jak się jedzie
za tę Amerykę. Tam było kiedyś kilka domów, teraz już je zburzyli, tam gdzie
J ezi oro.
Kąpielisko na Jeziorze Łebsko
fot. z albumu Emilii Zimnickiej
58
dy była szkoła u nas w Zamościu. Więc
chodziłam do szkoły i umiałam dobrze
czytać i pisać, a w pierwszej klasie byli
chłopcy, którzy mieli 1 4, 1 5 lat, nawet 1 8.
No, ale to była wojna... To było bardzo
śmieszne dla mnie, ja taka malutka, wiele
takich małych dziewczynek, a tu takie
dryblasy. I to wszystko musiało jakoś tę
szkołę skończyć. Przecież była nawet taka
polityka, by szkołę kończyć. Pamiętam też,
że były u nas prowadzone kursy dla analfabetów. Brali takie stare babcie, które nic
nie rozumiały, ale je jakoś uczyli tych liter.
Moja sąsiadka, pani Kładkowa, wszystko
przekręcała, to był cały cyrk. A i tak się
ani czytać, ani pisać nie nauczyła, przecież
to było za późno. W pewnym wieku to
człowiek już nie może, nie jest ten umysł
już taki chłonny.
Drużyna harcerska z Izbicy
fot. z albumu p. Tułaza
Dzieciństwo. My dzieci głównie paśliśmy
krowy. Każdy miał kawałek łąki i pasł te
krowy. Dziewczynki na łąkach grały w kamyki. Chłopcy mieli takie powbijane kijki, nie pamiętam, jak ta gra się nazywała.
Kij był, kamyk i się uderzało. Chłopcy się
tak bawili. Ja to mało, raczej nie, ja sobie
śpiewałam, wymyślałam różne rzeczy, gdy
pasłam krowy. W szkole graliśmy w piłkę
i w klasy. Była też zabawa „Chodzi lisek
koło drogi”, bawiliśmy się w chowanego,
w ciuciubabkę, w pomidora. A później to
były już wiejskie zabawy. Tam gdzie się
urodziłam, były bardzo ładne strażackie
zabawy. Byłam małą dziewczynką, ale
wolno nam było do ósmej godziny tam iść
i potańczyć. Człowiek umiał tańczyć, ja do
tej pory potrafię zatańczyć walczyki, oberki. Był u nas bardzo uzdolniony zespół.
Były zabawy, taka była rozrywka. A poza
tym była ciężka praca. Odbywały się też
zabawy wiejskie na 22 Lipca. Ale w tym
czasie mój tata miał pole i mogłyśmy sobie tylko popatrzeć na tę zabawę, bo człowiek był wymęczony. Kiedyś nie było
snopowiązałek, kosiło się zboże ręcznie
i podbierało się sierpem. Snopowiązałki
mieszka Lewandowski. Innych nazw nie
znam.
Wiersze. W czasie wojny mój dziadek
czytał książki. I zawsze mnie ciekawiło, jak
to z tych czarnych literek on coś tam czytał. I tak dziadziuś mnie nauczył czytać.
A później takie małe dziecko jak ja pasło
krowy, to sobie coś wymyślało. Jak słuchałam „Potopu” to sobie nawet wymyśliłam
jakiś wiersz. Układałam wiersze, od tego
się zaczęło.
Natchnienia szukam w pięknie naszej
izbickiej przyrody. Tam się rano wstanie,
wiosną albo latem, to słychać jedną wielką
orkiestrę ptasią. Ptaki rozmaite. To jest coś
wspaniałego. Rankiem, gdy człowiek wstanie, wszystko jest we mgle, słońce prześwituje, a te ptaki tak cudownie śpiewają.
Stąd mam natchnienie. No i przecudna
przyroda, bujna roślinność, lasy… Piękna
jest ta ziemia. Może nie jest zbyt przyjazna dla ludzi, ale jest piękna.
Po wojnie chodziłam do szkoły. Ponieważ
nauczyłam się czytać w wieku pięciu lat,
a do szkoły poszłam w 1 945 roku, już wte59
fot. z albumu Emilii Zimnickiej
były później. Następnie pojawiły się kombajny i jak wszędzie wkroczyła nowoczesność.
dostali jakiś poczęstunek czy wódki.
No i przygotowania do Świąt. Przed Świętami jest Adwent, więc był post. Nie można było jeść tłustego mięsa, tylko jadło się
ziemniaki z kapustą. Kapustę robiono
z lnianym olejem. To była bardzo smaczna
rzecz. Wprowadzili to księża, ale uważam,
że to był bardzo zdrowy obyczaj, ludzie się
nie musieli objadać, to było bardzo dobre.
Jak przyszedł Nowy Rok robiliśmy sobie
psikusy. Pamiętam, że w Sylwestra żaden
wóz stojący na podwórku się nie ostał, bo
wciągali je gdzieś na dach albo coś tam
rozmontowali. A tam, gdzie mieszkały panienki, to malowali szyby farbą olejną albo jakimś wapnem. U nas, tam skąd
pochodzę, w drugi dzień Świąt w kościele
sypali z chóru owsem. Po domach chodzili
też muzykanci i pogrywali ludziom, za co
dostali jakiś kieliszek wódki, czy poczęstunek. Chodzili do wszystkich gospodarzy.
Pamiętam też bardzo dobrze kolędników,
którzy wędrowali z Herodem. Pamiętam
tego króla… To chłopcy chodzili, tacy nawet do 1 8 lat. Były bardzo silne mrozy,
a oni chodzili po wszystkich domach i też
Wojna.
Pamiętam jeszcze pod koniec
wojny, jak były bombardowania koło Radomska. Okna były pozasłaniane takim
siwym papierem. W nocy musiało być
wszystko pozasłaniane. Pamiętam też
straszną rzecz, jak w Radomsku (to było
miasto powiatowe) spędzili ludność
z okolicy i Niemcy odstawili pokazówkę.
Przeprowadzili pacyfikację Żydów: dzieci
łapali za nóżki, tłukli o mur, rozstrzeliwali
Żydów. Ludziom nie wolno było płakać,
60
tylko patrzeć. Mama
zasłoniła mi oczy, niewiele z tego pamiętam,
byłam zbyt mała. Tylko jeszcze zapamiętałam wycie syren
i krzyk. Jeszcze dziś
budzę się czasem
w nocy wystraszona.
Później mi mama
opowiadała, że całymi
ulicami płynęły strumienie krwi.
Wiele rzeczy pamiętam, których ludzie już Praca w polu: Wilhelm Biliński i Janina Szary
nie pamiętają lub mo- fot. z albumu Jadwigi Bilińskiej
że nawet nie wiedzą.
Mój dziadek przed
wojną był wójtem. W czasie wojny już nie, przeprowadzona eksterminacja Żydów, to
miał tylko gospodarkę, ale znał dobrze ję- już kolejni mieli być Polacy. Były sporzązyk niemiecki. Opowiadał, że gdy była dzone listy Polaków, chorych, starszych,
którzy mieli być przeznaczeni na wywózkę
do obozów, do likwidacji. Tak dziadek
opowiadał. Starsi Polacy mieli być wykończeni, a młodzież miała kończyć szkołę
do czwartej klasy, żeby tylko umieć liczyć.
Młodzi nie byli przeznaczeni do mordowania, tylko do roboty. U nas na posterunku był Polak, przechrzczony Litz. Ale
on nazywał się Liść. Na tym posterunku
strasznie mordował Polaków. Niedaleko
przebiegała granica między Generalną
Gubernią a Reichem i tak było, że szmuglowali. W Guberni nie było jedzenia,
a znów w Rzeszy nie było ubrania. I zabijali świnie i przemycali za tę granicę.
Pewnego dnia złapał ich ten Litz, wgonił
do chlewa i widłami żywcem zadźgał. Na
oczach matki… Mój wujek musiał wieźć
ich na posterunek, nie kazali mu się oglądać. Gdy wrócił do domu, to miał pół głowy siwej. Młody kawaler, miał 25 lat. Gdy
się skończyła wojna, Litz stamtąd uciekał,
ale go dorwali i załatwili na miejscu.
Pamiętam, że jadałam wtedy dużo ryb.
Tam do Warty dopływa rzeka Struga. Kiefot. z albumu Emilii Zimnickiej
dyś było tam pełno różnych ryb. Wujek
61
Dawniej ludzie sobie pomagali, może nie
zbierała się cała wieś, ale rodzinami, z sąsiadami kopali ziemniaki motykami. Wieś
była jak u Reymonta Lipce, według pór
roku, żniwa robiono wspólne, jeden drugiemu pomagał. Póki koszono zboże kosą
i sierpem, to schodzili się sąsiedzi i sobie
pomagali. Później były dożynki, jeżdżono
wozami do Strzelec, chleb tam piekli, była
zabawa i bardzo wesoło, dużo radości. Mój
ojciec był strażakiem, zastępcą komendanta, wszelkie uroczystości oni organizowali.
potrafił łowić, więc bardzo dużo ich jadłam. Poza tym były tam też torfy, które
ludzie kopali na opał. A w tych torfowych
dołach były ogromne sumy, wielkie, z wąsami, pamiętam, że się ich bałam. Ryby to
tam się jadło, ludzie nie mieli dobrobytu,
wiadomo jak było, wojna. Z kolei moja
mama brała rower i jeździła do ogromnych lasów pod Częstochowę. Jak się jedzie do Częstochowy to są lasy, a nawet
kiedyś opowiadano, że w lasach tych gromadzili się zbójcy i napadali na ludzi
zmierzających na pielgrzymki. W tamtych
czasach ludzie ręcznie kopali ziemniaki;
pamiętam, że po wykopkach mama jechała i przywoziła stamtąd wielkie koszyki
zielonych i siwych gąsek oraz innych
grzybów. Tam właśnie, w tamtejszych wioskach, ludzie żyli z grzybów, suszyli
i sprzedawali je w Częstochowie. Ja nigdy
nie byłam w tych lasach, ale pamiętam, że
mama przywoziła te grzyby, bardzo pachnące.
Tak… kiedyś było inaczej, człowiek był
młody, w tym wszystkim było dużo inwencji ludzkiej, był jakiś główny organizator, ale ludzie to wszystko robili sami.
I z serca. Może dlatego wszystko to było
takie żywiołowe i zapadło w pamięć.
Wspólna praca przy układaniu chodnika na ul. Szkolnej w Główczycach
Z kielnią doktor Tytus Zawadzki
62
Dowód tożsamości konia z 1949 r.
Dokument ze zbiorów Emilii Zimnickiej
63
Henryka Baszko
"Wszyscy żyli zgodnie, potem, w czasie
wojny to wszystko się zmieniło..."
W
ołyń. Urodziłam się i dorasta-
działa się, że potrzebne są dziewczyny do
pracy w kuchni, moja mama powiedziała,
że mogę tam iść pracować i pomagać kucharce. Niemcy, u których pracowałyśmy
byli życzliwi dla Polaków. Na Boże Narodzenie dostaliśmy od Niemców wódkę
i papierosy. Pewnego dnia, po południu,
ostrzegli nas, że dzisiaj po obiedzie Ruskie
mają atakować. Moja mama, siostra i brat,
poszli do piwnicy, pociski leciały, była
strzelanina. Ruskie okrążyli Niemców
i żeśmy byli 8 tygodni okrążeni w tym
Kowlu. Mama w końcu mówi: „Niech
mnie zabiją, ale ja nie chcę siedzieć w tej
piwnicy, wolę do domu!”.
Następnie, po kilku dniach przyszło SS, to
ci Niemcy byli niebezpieczni, bo na innych
nie można narzekać. Dowiedziałyśmy się
następnie od oficera, który mówił po polsku, (podobno był to Polak spod Poznania), że pociąg towarowy będzie jutro
i jeżeli mamy jakąś rodzinę, to możemy
jechać na zachód. Przyjechaliśmy pociągiem do Chełma, stanął ten pociąg
w Chełmie, no i mama mówi: „Co będziem
tym towarowym jechać, do Łukowa będzie pociąg osobowy”. Część ludzi (z pociągu towarowego) uciekła, część została.
No i zaczęła się łapanka, to żeśmy do stacji uciekali, która była blisko pociągu. Przy
łam w Jeleńcu (powiat Łuków
na Wołyniu), w drewnianym
domu, w którym podczas zimy ściany
w środku pokrywały się lodem. Następnie
wraz z rodziną wyjechaliśmy w 1 931 roku
do Kowla i tam aż do wojny mieszkaliśmy
w podmiejskiej wsi Brzezina. Mieszkając
na Wołyniu, nie znałam języka ukraińskiego. Wszyscy mieszkańcy mówili w swoich
ojczystych językach, ale rozumieli się wzajemnie. W okolicy znajdowała się także
polska wioska Zasmyki, mieszkali w niej
tylko Polacy, tam mieli straż polską, były
też kościoły katolickie: w Zasmykach, Hołobach i Kowlu. W szkole uczono w obu językach, dzieci polskie i ukraińskie nie
miały obowiązku nauki obcego języka.
Dyrektor szkoły podstawowej nie zmuszał
polskich dzieci do nauki języka ukraińskiego. Do naszej szkoły uczęszczało tylko
troje polskich dzieci, reszta to były ukraińskie dzieci. Wszyscy żyli zgodnie, potem,
w czasie wojny to wszystko się zmieniło.
Wojna. Po dwóch latach od rozpoczęcia
wojny, w 1 941 roku, Niemcy zaatakowali.
Przegonili Ruskich, ale nie trwało to długo
gdy znów nadszedł front − tym razem to
Niemcy się cofali. Moja koleżanka dowie-
64
Pan Nowosielecki podczas odbywania służby wojskowej - Chomietowa 1 951 r.
fot. z albumu Krystyny Nowosieleckiej
stacji był ogrodnik, który słysząc, że jest
łapanka, ukrywał nas przez tydzień u siebie w domu, w ogrodzie. Było nas kilkoro:
sąsiadka, co jej męża zabrali Niemcy na
okopy, jej dwoje dzieci i nas było pięcioro.
Najmłodszy mój brat miał tylko dwa latka.
w Starkowie, urodził się nam syn Bolesław. W 1 960 roku przyjechaliśmy na Pomorze,
do
Główczyc. W
1 966
przeprowadziliśmy się do Klęcinka, właścicielka mieszkania, Pani Just (z. domu
Wiśniewska) wyjechała do Niemiec, a że
miałam pięcioro dzieci, to przepisała na
nas mieszkanie. Pani Just była Polką, pracowała w przychodni jako pielęgniarka, jej
mąż był Niemcem.
Na zachodzie. Gdy w końcu dotarliśmy
do Jeleńca, do brata, to tam zostaliśmy
dwa lata, a gdy Polacy przejęli Gorzów
Wielkopolski to tam właśnie pojechaliśmy
i przez jakiś czas mieszkaliśmy, a stamtąd
dalej do Starkowa (koło Suchorza na Pomorzu), gdzie mieliśmy gospodarstwo.
Właśnie w Gorzowie poznałam swojego
przyszłego męża, Władka, który był tam
sołtysem. On się później zapytał mamy:
„Ma Pani jakąś córkę?”, mama: „Tak,
mam”. I tak się zapoznał ze mną ten mój
mąż Władek. W lutym 1 947 roku, już
Życie codzienne. W latach 60-tych
w Klęcinku było niewiele budynków: wozownia (obecnie budynki firmy Ulenberg
na krzyżówkach), tam pracował mój mąż
Baszko. Okolica była zapuszczona - pełno
było ścieków i zarośli. Nowe były tylko
PGR-y i mieszkania dla robotników. Ze
starych poniemieckich, został tylko budynek wielorodzinny przy ul. Słupskiej. Za
nim stał budynek Zakładu Naprawczego
65
świnie, kury, sadziliśmy również chryzantemy na sprzedaż.
Wychowywanie dzieci nie było proste −
w sklepach nie było jedzenia, wszyscy byli
biedni i musieli oszczędzać pieniądze na
żywność, nie było ubrań w sklepach, każdy szył dla siebie lub robił na drutach.
Materiały i wełna były wszędzie dostępne.
Ja ciuszki dla dzieci otrzymałam od brata,
który mieszkał w Niemczech. Dzieci prowadzane były do szkoły w mundurkach −
granatowe z białymi kołnierzykami szydełkowymi − robione przez mamy dla
dzieci. Książek nie było wtedy dużo, do języka polskiego i do matematyki, noszone
w zwykłych tornistrach.
Pewnego razu kupiłam los na loterii i wygrałam małego Fiata, którego musiałam
odebrać aż z Koszalina. Od tego momentu
częściej nasza rodzina wyjeżdżała poza
Klęcino: na grzyby, na ryby do Izbicy, do
Łeby na plażę. Po raz pierwszy byłam na
plaży w Łebie z pracownikami (pojechaliśmy autobusem zakładowym). Pamiętam,
że morze było spokojne, plaża czysta, wypożyczyliśmy drewniany kosz do opalania.
W Izbicy też się opalaliśmy, jednak bez
kąpieli w jeziorze. Mężczyźni w tym czasie
łowili ryby. Nie było też kąpielisk nad jeziorem, wszędzie rosły krzaki.
W latach 60-tych czas wolny spędzaliśmy
głównie w domu, odwiedzaliśmy się po
sąsiedzku na pogawędki przy jednoczesnym wykonywaniu prac domowych: gotowania, sprzątania, pielenia grządek.
fot. z albumu Teresy Janusewicz
Maszyn Rolniczych, obecnie zburzony.
Mąż był tam kierownikiem. Nie zarabiał
dużo, dostawał niecałe 3000 złotych pensji,
więc rodzina nasza musiała oszczędzać.
Jeszcze jak mieszkaliśmy w Starkowie, to
mąż został radnym, jeździł na spotkania
do Miastka. Skończył 3-letnie technikum
w Koszalinie, dzięki któremu został
kierownikiem Zakładu Naprawczego
w momencie, gdy poprzedni kierownik
przeniósł się do Damnicy. Część pracowników nie zgadzała się żeby Pan Baszko został kierownikiem, ale dzięki poparciu
Dyrektora ze Słupska udało mu się objąć
to stanowisko w styczniu 1 960 r. Zmarł na
wylew 21 października 1 990 r. Przez pracę
chorował na serce, stale był zestresowany,
bo ciężko było mu ułożyć sobie relacje
z pracownikami. Oprócz pracy męża, mieliśmy też małą gospodarkę: kaczki, gęsi,
Telewizor. Pierwszy telewizor w Głów-
czycach był chyba u Pani Kłosowej. Drugi
w Zakładzie Naprawczym Maszyn Rolniczych, zakupił go Pan Włodzimierz Baszko. Mieszkańcy spotykali się, by wspólnie
pooglądać telewizję, gdy film był dla dorosłych, to dzieci były odprawiane do domu.
66
1 Maja 1953 r. - kiermasz książek przed GOK - p. Koniszewska, J. Śpiewak
fot. z albumu Ireny Śpiewak
Dożynki w Główczycach - 1951 r. p. Nowelski na koniu
fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego w
Słupsku. Sygnatura HP113-D
fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego w
Słupsku. Sygnatura HP92-E
67
J ózefa i S tan i sław
S zm aj dowi e
„J ech al i śm y tu dwa tygodn i e w wagon i e
towarowym . Tam były krowy, świ n i e,
dzi eci i starsi wszyscy razem .”
J ózefa S zm aj da
P
się nie bali − jak samoloty leciały, to
wchodzili na płoty, myśmy to się bali.
n a Pol akach . Kiedyś nie robili
różnicy (kto Polak, a kto Ukrainiec). Kiedyś jak się ożenił Ukrainiec z Polką, to jak
były dzieci i byli chłopcy, to chrzcili
w cerkwi, jak była dziewczynka, to była
w kościele jako katoliczka i już należała do
Polaków. Dlaczego tak robili ja nie wiem,
taka polityka ich była.
Nazywam się Józefa Szmajda, urodziłam się w miejscowości Zaszków,
województwo lwowskie, tak 1 0-1 5 kilometrów od Lwowa. Nas było czworo, gospodarstwo nieduże. Tata dom wystawił
w 1 939. Moja mama miała taki stary domek, a tata był taki majsterkowicz-stolarz
i inne rzeczy potrafił robić. Było ich dwóch
braci i ojciec i postawili ten dom. Jak przyszedł Rusek, to gdy zobaczył dom powiedział: „Wy kułaki i na Sybir z nimi!”. Tata
ukrywał się, a nas chcieli na Sybir wywieźć. 26 czerwca 1 941 roku mieliśmy
transport, ale 22 czerwca Niemcy uderzyli
i tym sposobem nam się udało i zostaliśmy.
Mordy
oczątek woj n y n a Kresach .
Ta kuzynka była od mojej mamy, taka
dalsza rodzina, ona była z Ukraińcem, no
i miała dwóch chłopców. Jej mąż był
Ukraińcem i też przyszedł do tej bandy
w lesie i oni mu powiedzieli, żeby matkę
zabił. A on nie chciał. Grozili, że jak jej
sam nie zabije, to jego zabiją. Ten Ukrainiec trzymał ją w piecu co miał takie duże
drzwiczki, chował ją tam przed nimi, a oni
przychodzili i kontrolowali ten dom.
W nocy ją zawsze wypuścił tylko trochę,
żeby powietrza złapała i pochodziła i znowu ją w tym piecu trzymał. Jak ona przyjechała tu na zachód, przyjechała do
Główczyc do kuzyna, to ona rzewnymi
łzami płakała, co ona tam przeszła. Mój
brat był ochrzczony w cerkwi, ale normalnie wychowany jako dziecko katolickie.
Jak był wybuch wojny, pamiętam, była
u nas jeszcze taka służąca, bo tata chodził
po robotach, a nas dzieci małe, gdy myśmy uciekali do lasu jak bombardowali, to
ona krzyczała: „Tylko czerwonego nie, tylko czerwonego nic!” Bo to chyba jak więcej czerwonego, to ruskie barwy. A myśmy
byli taka ciemnota. Poszliśmy do babci
siedem kilometrów pod Żółkiew. U nich
68
fot. z albumu Marii Terefenko
broń: ponasadzane na takich dużych kijach od kosy siekiery, widły, bo oni innej
broni nie mieli. Jak szedł front to Ukraińcy
już mieli w planie żeby Polaków zniszczyć.
Oni broni skądś nazbierali, od Niemców,
czy kogoś, a Polak nigdy żadnej broni nie
miał. No i się schodzili razem (Ukraińcy),
to Polak co on mógł z tą siekierą na kiju?
Wzięli człowieka połamali. Jak przyszli do
domu, to potrafili męczyć te dzieci, a ty
stoisz i się patrzysz, tu urzyna rękę, język
urwie, przecież usta zrzynali, piersi kobietom urzynali. Oni chcieli koniecznie Polaków wyniszczyć.
Myśmy o tym wiedzieli. Już w tamtej
wiosce z Wołynia to się zaczęło i do nas
przyszło. Mama mówi: „Nie ma sensu tu
siedzieć, jedziemy!”.
Wróciliśmy z rana do domu, no i zaczęli
schadzki, wyjeżdżamy na zachód − nie ma
sensu, na zachód, bo tam zamordowali, tu
zamordowali, to tam któregoś kuzyna
wzięli. No i tak myśmy wyjechali, na stacji
U nas tato w domu nie nocował nigdy,
a mama bała się nocować w domu swoim,
bo mieliśmy duże okna, taki nowy dom, to
taka babcia z Rosji była w okolicy i mieszkała w malutkiej chałupce i mama tam
nocowała. Kiedyś pamiętam tato przyszedł i pukał w okna i wołał: „Uciekaj
Wandzia, bo bandere idą!” No to gdzie
uciekaj? On w domu nie nocował, tylko
pod miedzą, pod kupką gnoju, to mama
nas wzięła i była taka Ukrainka. Ona też
tam należała do tej bandy ukraińskiej, bo
z nimi chodziła. „Chodźcie do mnie, Wam
się nic nie stanie”, mówiła. Pamiętam jałówka nam się cieliła, mama wszystko zostawiła i mnie przez taką rzekę i las do tej
Nowiczki prowadziła. Tam przenocowaliśmy do rana, bo faktycznie nie było nikogo, a strzelanina była taka straszna. U nas
na stacji to stały Madziary, to oni stali na
stacji transport i oni słyszeli gdzieś tę
strzelaninę i tak strzelali naokoło.
Polacy próbowali się bronić, mieli taką
69
tygodnie w wagonie towarowym. Tam były krowy, świnie, dzieci i starsi wszyscy
razem. Pamiętam, że na przystankach dawali nam jedzenie, śledzie i inne rzeczy, bo
gotować to było niemożliwe. Mleko piliśmy surowe, a jedzenie dawali nam za
darmo, w ramach przydziału. Stamtąd jechało siedem rodzin. U nas w wagonie były dwie rodziny − Śiwińscy i my. Mój brat
chciał mieć jeszcze rodzeństwo, a Śiwińscy mieli małe dziecko i nie było żadnych
warunków dla dziecka, to jak się napatrzał, to już nie chciał.
Przyjechaliśmy na stację do Damnicy i tu
nas wyładowano. Szliśmy pieszo i gnaliśmy krowę do samego Klęcina, ja z młodszym bratem. Z nami przyjechali jeszcze
inni. Po drodze jeść nam się chciało to
zbieraliśmy brukiew i ją jedliśmy. I tak
przyszliśmy do Klęcina. Wcześniej przyjechała od Krupowej siostra i tu obrały nam
siedlisko. Jak my tu przyjechaliśmy to
w Klęcinie były jeszcze czołgi, stały na
placu i koło zamku. Tam z kolei Ruskie
mieszkali i później go zupełnie zniszczyli,
powywozili różne rzeczy stamtąd. Pamiętam, że poręcze były ze złota, bogaty był
ten zamek, a resztę to zniszczyli Polacy.
Teraz to już nie ma żadnego śladu.
W tamtych stronach, na Kresach, chodziłam do trzeciej klasy, a jak tu przyjechaliśmy go Główczyc to od razu zdałam do
piątej klasy. Do Klęcina chodziły młodsze
dzieci, mój brat Staszek i Mietek oraz siostra Krysia chodziliśmy pieszo do Główczyc. Z nauczycieli to była Stopikowska
i taki grubszy Pan co był dyrektorem. Ja
chodziłam tylko do szóstej klasy. Później
nie chodziłam, bo mama była chora, miała
astmę. Przychodziły z kuratorium skargi,
ale co z tego, gospodarstwo było nieduże,
ale było co robić. Mama chorowała i nie
puszczano mnie do szkoły. Takie były czasy, trzeba było pracować na gospodarstwie. A później, jak wyszłam za mąż, to
dalej pracowałam z mamą, bracia byli
młodsi, a tata z mężem pracowali.
mieliśmy już wszystko i siedzieliśmy, kuzynka została jedna sama. Jak chodzili te
bandery przez noc, to by nas wyrżnęli
wszystkich, ale zajrzeli że nie ma, postukali, postukali i poszli. Później kuzynka
posiedziała sama, drzwi miała szafą zastawione. Jak słyszała, że stukają, to sama na
tę szafę weszła, dzieci dwoje małych zostawiła na tym łóżku, bo co z nimi zrobić?
Ale oni postukali, postukali i sobie poszli.
Później pamiętam była taka wujenka mamy, a też taki nowy dom mieli, tam to już
powybijali okna, drzwi wywalili. Mąż jej
wrócił ze stacji, woła ją, a ona mówi: „Po
coś tu przyszedł? Dopiero bandery tu były!” To on za te dzieci i na stację poszedł.
A stacja była tak niedaleko, ze dwadzieścia minut. Już nikogo nie drażnili, bo
wszyscy byli w tym transporcie na odjazd.
Pojechaliśmy tam, a gospodarz mówi:
„Nie wziął Pan konia, tu taka bieda, a teraz nie ma tyle koni, a tak by Pan zarobił!”,
a tata: „Co ty, do Wołyni pojadę i przywiozę!”. Pojechał po tego konia, ale Ukrainiec
zabrał jego konia. Tata chciał od niego konia, to nie chciał mu go oddać, chciał chociaż uprząż dostać, a Ukrainiec chciał,
żeby tato do piwnicy po nią wszedł i tam
chciał go zabić, ale uprzedziła go o tym
moja kuzynka, która za tym Ukraińcem
była. Tata przez płoty pobiegł szybko na
stację. Ledwie żył.
Wyjechaliśmy w Rzeszowskie na komorne,
zostawiliśmy krowy, meble. Tylko jedna
krówkę wzięliśmy. Była jeszcze wojna.
Myśleliśmy, że wyjeżdżamy na 2-3 miesiące i jeszcze wrócimy. Jak przyszedł front,
to było wysiedlenie Ukraińców. Pół roku
byliśmy w Rzeszowskiem i te banderowcy
przychodziły znad Sanu i palili wioski. Na
szczęście do naszego domu nie doszli.
Wtedy były takie zbiórki i ksiądz mówił,
że idziemy na zachód na niemieckie tereny.
Wyjazd na zachód. Do Klęcina przyje-
chałam w 1 946 roku. Jechaliśmy tu dwa
70
Główczyce 1 963 r. III kl A wychowawca Pan Jaremko (szkoła podstawowa)
Tadeusz Orłowski, Jan Iwanicki, Wojciech Kubicki , Włodzimierz Wojciechowski, Kazimierz Oczachowski , Wiesław
Drużba, Roman Chyła, Andrzej Chustak, Lucjan Bugajski, Krystyna Krajewska, Barbara Zawieja, Zofia
Bednarek, Ryszarda Chmiel. fot. z albumu Barbary Brylowskiej
Jak już opowiadałam, w domu na Kresach
zostawiliśmy jałówki, krowy, bo myśleliśmy, że wrócimy. Dobrze, że tę jedną krowę wzięliśmy. Jak przyjechaliśmy
w Rzeszowskim to tam pracy nie było, dobrze, że tata miał fach i wszystko potrafił,
tu jakiś piec postawił, tu coś poremontował i za to brał coś dla krowy na utrzymywanie. Z tą krową to przyjechaliśmy
do Klęcina. Niemcy tu mieli biedniutko.
Przynosili nam obierki, żeby dostać trochę
mleka. My tu mieszkaliśmy z Niemcami
jeden rok. Oni gotowali zupę z czarnego
bzu, zabielili mlekiem i pyrkami, posypali
solą. Ja jako dziecko to z nimi jadłam. Takie mieli jedzenie. Tato przywiózł nam 70
kilogramów jęczmienia. Tu nic nie było,
kartofle były wykopane, ale ruscy zabrali,
wywieźli. Na sali, gdzie obecnie jest świetlica było pełno zboża, ale oni to też zabra-
li. Kto przyjechał pierwszy to jeszcze coś
miał. My mieszkaliśmy z Niemcami. Mama nie umiała gotować, to Niemka gotowała, to zupę, to pyrki. U nich tak samo
było, oni też pieniędzy nie mieli, bieda była tak samo jak i u nas Polaków. Później
inni, jak mąż był z Warblina, przyjechali
stamtąd, to był PGR, takie duże gospodarstwo. Oni mieli cebulę i zboża, wszystko tam mieli. Także, jak myśmy tu
przyjechali, mama moja co z domu jeszcze
wzięła, firanę, takie ładne czy coś, to wywoziła właśnie tam do Warblina i sprzedawała za kartofle, za zboże, za to,
żebyśmy mieli za co żyć, bo tu nie było
z czego żyć.
Rosjanie. Mój młodszy brat biegał tam
z koleżankami i widzieli jak to tam u Rosjan wyglądało. Mama była chora i ja by71
zwyczaje świąteczne to np. takie, że nie
wolno było w Święta Bożego Narodzenia
czy Wielkanoc czyścić butów. Pracowało
się tyle tylko, co na gospodarstwie − przy
bydle trzeba było robić. W domu nie wolno było nic robić, taka była dyscyplina.
Raz do roku Święta i trzeba je uczcić.
Trzeba było wcześniej wszystko przygotować. Mimo, że chciało się coś gotowanego,
ale nic nie robiło się przez dwa dni Świąt.
Męża mama to robiła barszcz z kiszonej
kapusty na Wielkanoc i zaprawiała to
śmietaną. W Wielkanoc to były jajka,
babki i obowiązkowo szynka, na Święta
Bożego Narodzenia też obowiązkowo
szynka świńska. Jak się zabiło, to szynka
była z kością. Babki zaś musiały być okrągłe. Święta kiedyś były weselsze, teraz to
jest inaczej.
łam najstarsza, to nie miałam na to czasu.
Ale oni chyba nie pracowali, bo jak kiedyś
zaszliśmy, to wódki mieli ponastawiane
wszędzie: na krzyżówkach, przy krzyżu,
przy szosie stała. Czołgi jeszcze były porozstawiane, to wszędzie Rusek siedział
z pistoletem, ale co on pilnował, to nie
wiem. Czołgów mieli sporo: na szkolnym
placu stały ze dwa, tutaj stały też ze dwa
no i ze dwa, na dole. Później stały nieczynne. Na wczasy wszyscy przyjeżdżali
do tego zamku nad taki piękny staw, a oni
go potem rozwalili.
Później była taka duża łódka, to te Ruskie
zaczęli na niej pływać i wziął się jeden
utopił. To te, zamiast wziąć tego wyciągnąć, a była taka piękna duża tama, wzięli
tę tamę wykopali i wodę spuścili, żeby tego Ruska wyjąć. Ta łódź stała do niedawna, zarośnięta. Piękny tu był staw z tamą,
schody do wody, pełno kwiatów. Potem to
Polacy wszystko zniszczyli, kwiaty wzięli
powykopywali, nikogo to nie interesowało.
Ani władze się za to nie brały, ani nic.
Przychodzili też szabrowniki, to byli z Polski. Niemka co z nami mieszkała miała naprane takie piękne pościele, to jeden stał
i pilnował, a drugi poszedł i co popadło
wszystko z tego sznura pozbierał. Później
Niemka poszła i znalazła w lesie, bo to co
gorsze zostawiali w lesie. To po co to było
szabrować i kraść?
Wigilia. Później, jak już Niemcy wyjecha-
li, to Święta były. Ci z Kurpi to nie mieli
takich Świąt jak my, oni nie robili takiej
kolacji wigilijnej. My robiliśmy po staremu. Jeszcze belę słomy kładło się w kąt. Ze
wschodu przywieźliśmy tradycje. Robiliśmy pierogi, śledzie, kutię. Robiło się gołąbki bez mięsa. Piece były duże, chleb się
piekło, ciasto, a po tym chlebie wsadzało
się bigos. Bigos gotowano się nie tak jak
teraz, gotowano warstwami i oczywiście
wkładało się gołąbki. Szliśmy na pasterkę
i jak wracaliśmy to jedliśmy te gołąbki, takie ciepłe, pieczone w tym piecu. Inne
Ślub Anny i Józefa Kotłowskich
fot. z albumu p. Kotłowskich
72
Kurs kroju i szycia
fot. z albumu p. Starkowskich
Kurpie. Ci z Kurpi mieli taką tradycję, że
kocha, a rodzice na nic się nie zgadzają, bo
on jest biedny, nic nie ma i za niego nie
wydadzą. Chodzi i płacze i godzi się
w końcu, że za Jaśka nie wyjdzie. Ten zeszyt z tym weselem Kierecka mi dała, bo
wiedziała, że ja jestem zainteresowana i że
za to się weźmiemy. Jeszcze Zosia Grzenik
była wtedy przewodniczącą. Już sześć
osób z tego zespołu nie żyje…
w połowie postu tam gdzie były dziewczyny, to malowano okna popiołem, a tam
gdzie dziewcząt nie lubiano to okna potrafili pomalować farbą. Później trzeba było
myć i szorować. Przewracano płoty, to się
nazywało śródpoście, taka była u nich tradycja.
Klęcinianki. Ten
zespół powstał, bo my
zawsze mówiłyśmy, że trzeba coś zrobić.
Pojechała Kierecka w swoje strony, takie
wesele było u nich i jak przyjechała, to
opowiedziała o tym. Jak pojechała drugi
raz to przywiozła zeszyt z tekstami. Jak się
uda, to w 201 3 mamy 40-lecie zespołu
i mamy zrobić całe wesele. Bo wcześniej
mieliśmy tylko fragment wesela, o tym jak
młody przyjeżdża ze swoimi gośćmi do
młodej. Jest w tym weselu jeszcze taka
scena, że dziewczyna ma chłopca, którego
Teraz mieliśmy przy promocji książki
„Chłopi na Pomorzu” takie ciekawe zdarzenie. Spotkałam panią Szafarz, ona mnie
poznała, a była tu w Klęcinie jak my zakładaliśmy ten zespół, czyli bardzo dawno
temu. Ona tu przyjechała jak ta nasza sala
była jeszcze ruderą, psy po niej latały, nic
nie było. My próby robiliśmy po domach
a to u Kardaś, a to u Kiereckiej. Ona tu
przyjechała i mówi nam: „Macie salę, a wy
próby robicie po prywatnych domach.”
73
Wtedy gmina coś dała. Nie było tam stropu bo wcześniej Ruskie mieli tam magazyn zboża. Dzięki zespołowi zrobiono salę
i strop.
bo moja córka była mała. Przyjeżdżała
uczyć nas pani ze Słupska. Zawsze był pełen pokój, ona nas dużo nauczyła. Teraz
już nikt nie szyje. Było nas 20 osób i zawsze się coś szyło. Drugi raz to już mieliśmy kurs tu na Sali. Załatwiła nam go
Pani Marysia Babińska. Organizowałyśmy
przy kole Dzień Dziecka, Dzień Matki,
Dzień Babci, zawsze coś robiłyśmy. Mieliśmy trochę pieniędzy z zabaw i gmina
nam trochę pomagała.
Stroje, które teraz mamy to nam Gmina
dała, a najpierw to robiliśmy zabawy
i z każdej zabawy mieliśmy trochę pieniędzy. Wcześniej to ja z Romanowską same
szyłyśmy stroje. Kardasiowa pojechała na
Kurpie i przywiozła jeden cały oryginalny
komplet.
Tak jak miałyśmy w szkole zebranie, zrobili wszystko, ale oddali nam gołą salę, bez
stołów, bez krzeseł, bez niczego. Kiedrowski, taki Kaszub, to nam ławki porobił, stoły-krzyżaki, aby coś było na tej sali. No to
oni nam tak salę udekorowali. Miałyśmy
pierwszy występ, właśnie ta Szafarz przyjeżdżała i ten Górski. Oni przyjechali do
nas tak z cztery razy, pięć, na próbę. Trochę formowali nam mniej więcej wszystko, no i ten występ dałyśmy w Klęcinie
pierwszy. Tak pamiętam, że bałam się
strasznie tego występu, oni przyjechali:
„Niech się Pani nie martwi!”.
Zabawy. Na Sylwestra byliśmy też kiedyś
w Wielkiej Wsi. Pojechaliśmy wozem konnym. My poszliśmy się bawić w pałacu,
a inni odczepili wóz i wprowadzili do rzeki. Musieliśmy później wyciągać. Starsi
Salą opiekowała się też Straż Pożarna
i Koło Gospodyń. Mieliśmy przy Kole Gospodyń różne kursy: kurs kroju i szycia
u Starkowskiej w domu. Było to w 1 954,
Około 1 950 - 1 955 r. - na wozie K. Woźniak, w tle Posterunek Milicji w Główczycach
fot. z albumu Marioli Barny
74
z Kurpi mieli taki zwyczaj przebierania się za
dziadów. Starsza Tabakowa przebrała się
i przyszła z Klęcina do
Wielkiej Wsi w czasie
Sylwestra, aby odegrać
dziady. To samo robiono w czasie wesel. Teraz ludzie mają inne
rozrywki, oglądają telewizję. A kiedyś, każdy
szukał różnych rozrywek. Darliśmy pierze,
spotykaliśmy się tam, Wybieranie ziemniaków
gdzie ktoś miał pierze fot. z albumu Marii Terefenko
do darcia. Śpiewaliśmy,
rozmawialiśmy, czy też wódkę pili. Kiedyś, batę, alkoholu też nie było. Kiedyś na Boże
jak zabrakło wódki, to tak zaczęliśmy gła- Narodzenie Kosińska narobiła wina, jak
skać Stacha, żeby dał nam księżowską, te my się wtedy popiłyśmy (2-3 szklanki)
która została z kolędy. Wtedy babcie mo- miałyśmy wtedy humorek, później chogły siedzieć do dwunastej czy pierwszej dziliśmy po wsi i kolędowaliśmy, nieraz
w nocy. Tak później było wesoło. A teraz? była zrobiona szopka, a tak wymyślaliśmy.
To każdy w sobie zamknięty. Nie było ra- Gospodarze za to dawali najczęściej kucha
dia i ludzie spotykali się i opowiadali róż- lub nieraz grosza rzucili, ale przeważnie
coś do jedzenia. Bo kiedyś na Święta to się
ne historyjki, prawdziwe lub nie.
Mój tata opowiadał, jak kiedyś chcieli czekało, bo będzie szynka czy ciasto, a teukraść jabłka, to młodzież przebrała się raz to wszystko na co dzień jest. Czekało
w prześcieradła, a gospodarz jak ich zoba- się na zmiłowanie, bo wtedy można było
czył to zawołał „Wszelki duch pana Boga pojeść.
chwali, czego dusza żąda?” a oni mówią:
„Spać!”, to on uciekł i położył się spać, Czy ktoś widział, że źle było? Weselej było.
a oni poszli i ukradli mu te jabłka. Nie Pamiętam, że wieczorami chodziło się do
wiem czy to prawda czy nie, ale on tak Żmurko, bo on miał werandę i tam śpienam opowiadał. Kiedyś ludzie wierzyli waliśmy i chłopcy i dziewczyny.
w zabobony. Jak byliśmy młodzi, to w kar- Wracając do potańcówek. Tu gdzie teraz
ty się grało, flirty i inne gry np. dupaka, jest sklep były potańcówki. Okulicz grał
jak ktoś nie zgadł to musiał wykonać za- na grzebieniu. Pamiętam jak kiedyś zrodanie np. pocałować kogoś, najgorzej było, biono zakład kto najdłużej polkę wytrzyjak ktoś się nienawidził i mieli się pocało- ma. Zostało nas trzy pary, Sadłowski, Rek
wać, teraz to nie robią różnicy, a kiedyś to i ja między nimi. Tak tańczyli, że aż onuca
jednemu się wysunęła i wyszła z butów
było skomplikowane.
(bo kiedyś nie było skarpet). Ponad pół
Przed Wielkanocą to się spo- godziny grał ten skrzypek aż go palce zatykaliśmy, żeby ubrać figurki. Sami robili- bolały, bo to nie był zawodowiec, tylko on
śmy kwiaty, chłopcy cięli bibułkę, a my tak grał.
robiliśmy. Kawy nie było, to piliśmy her-
Wielkanoc.
75
Stanisław Szmajda
P
1 957 to już ich mało zostało. Zostali Ci, co
się ożenili lub mieli dzieci. Reszta wyjechała. Ten Niemiec co ze mną pracował to
mówił, jak tu ma być Polska, to po co ma
zostać i zaczęli wyjeżdżać. Sprzedawali
różne rzeczy (meble) lub zostawiali jak nie
sprzedali. Została Kłosowa, która wyszła
za Polaka, Przybylska, żona weterynarza,
czy też Fidorowa z Główczyc. Na gospodarce nie mogli zostać, bo Polacy zajęli ich
gospodarstwa. Niektórzy Polacy płakali
jak wyjeżdżali, a inni się mścili. Do niedawna do nas pisali Niemcy, paczki przysyłali, bo oni w Rumsku mają
pochowanego ojca i chcieli, żebyśmy dbali
o jego grób, żeby choć raz na rok.
oczątki. Nazywam się Stanisław
Szmajda, urodziłem się w powiecie
Józeczki, wioska Ełgejów, gmina
Sienno, woj. Kieleckie. Do szkoły chodziłem do wsi Sienno. Można powiedzieć, że
nie bardzo to było. Miałbym pięć klas, ale
jedną klasę repetowałem i mam cztery klasy. Jeszcze świadectwo mi zginęło a potrzebne było jak zdawałem na ciągnik na
prawo jazdy. Skończyłem szkołę eksternistyczna i zaliczyli mi cztery klasy.
Przyjechałem do Warblina w 1 947, moja
rodzina zaś w 1 946 roku. Przyjechało trzynaście rodzin. Tam był majątek państwowy
i państwo dało dla nich ziemię. Miała to
być Spółdzielnia Parcelacyjno-Osadnicza.
Jak przyjechaliśmy, to były ziemniaki wykopane, zboże przygotowane do młocki,
nawet cebula była na strychach, bo Niemcy cały czas pracowali. Siano było dla krów
bo osadnicy zwierzęta ze sobą przywieźli,
buraki też były. Pierwszy rok − 1 947, Polacy i Niemcy obsiali razem. Później podzielono ziemię i wychodziło 1 2 ha na rodzinę,
to było sporo każdy gospodarzył na swoim.
Warblino. Jak mieszkaliśmy w Warblinie,
Ja poszedłem w 1 950 roku do wojska. Władzom w tym czasie nie podobało się to gospodarzenie osadników. Dali wtedy po 1 0
tysięcy złotych odstępnego i kto chciał
mógł zostać na tym gospodarstwie, ale jako na państwowym. Państwo z powrotem
zabrało ziemię. Nie było Spółdzielni, to nie
było ziemi i tak to było. Każdy zaczął szukać po wioskach. Mój ojciec znalazł tu w
Klęcinie i tu gospodarzył.
to było trochę młodzieży i orkiestrę dętą
założyliśmy. W tej orkiestrze to nawet nauczyciela mieliśmy. Przyjeżdżał ze Słupska,
sam grał w kolejowej orkiestrze, nazywał
się Julek Gardzielewski − kuzyn tego co
mieszka w Główczycach. Mieliśmy same
dęte instrumenty. Zespół istniał dość długo, później nastąpiła reorganizacja − doszedł akordeon i gitara.
40 lat się tym trudniłem, ale jak zacząłem
się budować to już nie było czasu. Graliśmy na weselach. Była perkusja, bęben,
skrzypce, później mieliśmy jeszcze gitarzystę ze Słupska. Dobrze było, ludzie się
bawili. Bywały czasem awantury, ale nas
to nie dotyczyło. W Warblinie po wojnie
też były potańcówki mieliśmy akordeon,
grała również na nim jedna Niemka. Oni
wojnę przegrali, ale też się bawili z nami,
lubili się bawić. Bawiliśmy się razem
z Niemcami. Niemki zwłaszcza lubiły się
bawić.
Niemcy. W 1 953 roku pracowałem
Wojsko Polskie. [Pan Szmajda pokazuje
zdjęcia swojego ojca]To mój ojciec z frontu
wschodniego z Piłsudskim. Ojciec był na
froncie, a Piłsudski wizytował front. Ojciec
jeździł z dowódcą baterii albo pułku,
w każdym razie dowódca musiał go do
w Rumsku, Niemcy jeszcze byli tam zatrudnieni, brygadzistą był nawet Niemiec.
W majątku oni normalnie pracowali. Nas
było pięcioro robotników: dwóch Niemców, jedna Niemka i dwóch Polaków. Po
76
zdjęcia zawołać, żeby stanął, bo żołnierze
są z drugiej strony. Ojciec to jest ten,
a Piłsudski siedzi w samochodzie. Wie pan
jak zdobyłem to zdjęcie? Dostałem worek
gazet do palenia i je przeglądałem. Była
taka gazeta „Motor”, były w niej pokazywane pojazdy z czasów wojennych ‒ tam
znalazłem to zdjęcie. Poznałem ojca po ręce, on nie był żaden generał, tylko prosty
żołnierz. Ja przez ojca to miałem wojsko
nieciekawe. Musieli wiedzieć, że ojciec był
w armii Piłsudskiego i z bolszewikami wojował, stąd ja byłem inaczej traktowany.
Pracowałem trzy lata w kopalni. Wojsko
wojskiem, dwie godziny były zajęć a osiem
godzin do kopalni i często w niedziele. Nie
było lekko.
Na początku jak tu przyjechaliśmy to
wszystko było czynne. Ile tu krów się pasło. Młodzież już nie pracuje na gospodarstwie, są dopłaty unijne. Dobrze, że
jesteśmy na emeryturze. A wcześniej pracowaliśmy od nocy do nocy, żadna z kobiet tak teraz by nie pracowała. Pracując
trzeba było jeszcze zboże, kartofle oddawać. Mleko mieliśmy z czternastu krów
trzeba było iść w pole obrządzić, krowy
doiliśmy na początku ręcznie a później to
mieliśmy dojarkę krakowiankę, a później
alfa. Wtedy było lepiej i można było się
budować. Ten dom, w którym mieszkamy,
to postawiłem sam w 1 983 roku. Córki za
mąż powychodziły i było ciasno. Żona nie
bardzo chciała, a teraz mieszkamy z córką
Henią. To jest duży dom: osiem pokoi,
dwie łazienki, dwie kuchnie.
Aż mi teraz przykro
patrzeć, tyle lat w Rumsku pracowałem,
a teraz wszystko jest rozwalone, nie ma
nic. Teraz można powiedzieć, że gospodarze w Klęcinie to tylko Kiedrowscy, Grabowscy i Borowscy (3-4 gospodarstwa).
Życie gospodarskie.
Wspólne zbieranie ziemniaków
fot. z albumu Irminy Garbali
77
Leon i Danuta
Kiereccy
„Na zabawy to chodziliśmy do Główczyc.
Nie były takie huczne z początku, jeden
zwykle na jakieś harmonii grał i koniec
(...). A na drugi dzień trzeba było do
pracy, nie było zlituj się.”
Leon Kierecki
D
Szkoła. W 1 947 roku przyjechałem tutaj
do siostry, która mieszkała z mężem
w Klęcinie już od 1 946. Druga siostra zamieszkała w Jeleniej Górze i mieszka tam
do dzisiaj. Do szkoły chodziłem tutaj
w Główczycach, do czwartej i piątej klasy.
W ciągu dwóch lat zrobiłem trzy klasy, no
bo byłem dorosły. W jednej klasie była
piąta klasa, szósta i siódma, wszystko
w jednym pomieszczeniu. Bo to było po
parę osób, były takie starsze co przez wojnę się nie uczyli. Potem to już do szkoły
nie chodziłem tylko pomagałem w gospodarstwie.
zieciństwo. Nazywam się Kie-
recki Leon, urodziłem się 1 czerwca 1 933 roku w miejscowości
Przytuki, to jest województwo poznańskie,
powiat Koniński. Tam też mieszkałem z rodzicami, ja i dwie siostry. Później, w 1 939
roku ojciec zmarł, wtedy zaczęła się wojna
i wtenczas żeśmy się przenieśli do innej
miejscowości, dwa kilometry dalej. No
i tam mama pracowała, w takim ogrodnictwie, tam był taki większy gospodarz.
Siostra jedna jest starsza o 1 0 lat, no to już
wtedy panienka była, druga jest 8 lat starsza. Jedna z nich poszła na służbę do polskiego Niemca. A co ja mogłem robić jak 7
lat miałem? Kozy pasłem, bo kozy mieliśmy. Później mama powtórnie wyszła za
mąż i przenieśliśmy się w inne miejsce, 90
kilometrów od Poznania, to tam już krowy
pasłem w takim małym gospodarstwie.
Wojny raczej nie czuliśmy, tak na uboczu,
daleko od Poznania. Jak front szedł to widziałem oczywiście, jak Rosjanie przyszli
do naszej wioski, ale nic się nie działo. Tylko jakieś takie zamieszanie. A w 1 945 jak
wojna się skończyła, chodziłem do kościoła i przyjąłem Pierwszą Komunię Świętą.
Praca. Mając 1 9 lat zacząłem dorywczo
pracować w różnych miejscowościach.
Pracowałem to w Kępicach, to w Potęgowie, Cecenowie, Wilkowie koło Kluk. Tak
różnie, to tu, to tu, głównie w firmie budowlanej. To tak dojeżdżałem do różnych
miejscowości, wozili na cały tydzień i tam
się spało.
Małżeństwo. W 1 964 w Klęcinie pozna-
łem żonę. Sytuacja była taka, że nie byliśmy bogaci, ale wesele mieliśmy. To były
Zapusty. Wesele mieliśmy duże, bo trzy
dni się bawiliśmy, ale głównie z rodziną.
Tak później się zaczęło praca, gospodar78
1 963 r. klasa Ib - uczniowie rocznika 1 956
nauczycielka - p. Babińska
dolny rząd od lewej: P. Potapowicz, A. Nowak, A. Gajewski, G. Kozioł, A. Szczepaniak (Mikołajczyk), E. Chustak
(Pluta), Cz. Kłobuch, T. Baszko (Janusewicz), Z. Nastały
środkowy rząd od lewej: W. Chmiel, M. Szafrański, B. Szczypanik, B. Wojciechowska, T. Lompert (Florkowska),
K. Kłos (Jędrzejczyk), G. Pomiankiewicz
w górnym rzędzie od lewej: Małgorzata Janecka, NN, NN, R. Sobańska, p. Łodyga, B. Laska (Łobacz)
fot. z albumu Teresy Florkowskiej
stwo tutaj, dzieci sześcioro mieliśmy: cztery dziewczyny i dwóch chłopaków.
a potem to już zrezygnowałem z pracy,
tylko wziąłem się za gospodarstwo. No
i tak żeśmy biedowali.
Wypadek. Później miałem wypadek, ob-
cięte miałem palce. To było zimową porą,
żeśmy wyrabiali deski na podłogi. Bardzo
długa deska się przywróciła i maszyna
3500 obrotów, w rękawicy, żebym nie miał
rękawicy to by nic nie było, a tak to rękawica zwisła, powietrze wciągnęło rękawicę
i koniec. Jak podniosłem do góry to rękawicy nie było i palców nie było. No i szybko tutaj do ośrodka, do Tyneckiego i na
pogotowie. Później jeszcze trochę pracowałem w tartaku w pegeerze, potem pracowałem w warsztatach jako dozorca,
Danuta Kierecka
D
zieciństwo i młodość. Ja przy-
jechałam z Połoni, w odwiedziny
do siostry. Bo moja siostra trochę
umiała szyć i przyszła siostra męża i jej się
spodobałam, no i jemu też się spodobałam. Przyszedł raz, drugi raz, pyta się, czy
79
Restauracja "Staropolska"
fot. z albumu Barbary Chyły
chyba nie. Rosjanie byli tu w Siodłoniu,
a w Rumsku to było na sto procent. Niektórzy nie mieli styczności z nami i po
polsku wcale nie mówili. Oni to trzymali
dyżur przy bramach, z bronią oczywiście.
A później to była taka sytuacja, że trzeba
było już te wojska radzieckie opuścić, no
to poszli w świat, a niektórzy zostali właśnie tutaj w Siodłoniu.
chce go: „No, chce ty mnie?”. I ożeniliśmy
się. Dużo nie chodziliśmy, bo ile to żeśmy
− trzy miesiące, cztery? Ja miałam 22, mąż
miał 30, byliśmy sami za siebie odpowiedzialni. Ja byłam z biednej rodziny, nas też
było sześcioro. A tam skąd ja pochodzę
tam były ziemie lekkie, ojciec też chory,
mama sama, też było cztery dziewczyny
i dwóch chłopaków, to tak mama nie miała gdzie zarobić ani co. To jagoda, to grzyb
przez sezon, a w domu potem zimową porą się siedziało. No i tak przyjechałam,
i tak zapoznałam męża. Dziewczyny takie
po wojnie były już dorosłe, to musiały sobie zarobić, bo w domu, gdzie tam się wyżywili. To wyjeżdżali, jak było cztery
dziewczyny w domu, no to jechały gdzieś
tam. Bo to w naszych stronach nie było
pegeerów. Pegeery były tylko, jak to u nas
mówili, na Prusach.
Rozrywka. Zabawy w Klęcinie też się
odbywały, ale my jako młodzież chodziliśmy do Siodłonia na takie potańcówki. No
i byli jeszcze Niemcy, to oni urządzali na
jesieni takie masken-bale. Odbywały się
w pegeerach po wsiach: w Siodłoniu,
w Rumsku, w Skórzynie, w Równie nie, co
tydzień w innej miejscowości. Wszystkie
zabawy w prywatnych domach, udostępniali, w Siodłoniu na przykład u Cieślaka.
To była taka zabawa, na którą się przebierali, przeważnie Niemki, młodzież. Przebierali się za rożne zwierzęta, za
Rosjanie. W Główczycach w 1 947 roku
chyba byli jeszcze Rosjanie, Niemcy już
80
marynarzy, pilotów i mając maski na twarzach się bawili. Tam muzyka grała no
i wszyscy tańczyli. Wszyscy tańczą tego
walca i kto z kim tańczył nie wiedział −
mógł chłopak z chłopakiem tańczyć,
dziewczyna z dziewczyną, bo to było poprzebierane, to nie było wiadomo. Tam się
niektóre to może domyślały, ale my jakoś
tam specjalnie po niemiecku nie umieliśmy mówić, Niemki też nie umiały po polsku, ale jakoś zawsze się żeśmy
dogadywali. No i wtenczas parami wchodzili na ten stół i wtedy trzeba było te maski zdejmować i to była taka frajda, ten
śmiech! Jak tańczyła dziewczyna z chłopakiem to było okej, a jak dwóch chłopków
to było śmiechu.
No a na zabawy to chodziliśmy do Główczyc. Nie były takie huczne z początku, jeden zwykle na jakieś harmonii grał
i koniec, ale później jak się chodziło do
Główczyc, to były piękne zabawy. A na
drugi dzień trzeba było do pracy, nie było
zlituj się. Zabawy w Główczycach piękne
się odbywały przeważnie na Sylwestra czy
coś takiego, to nie tak jak teraz, że tam
głośników nastawiają i jeden tam brzdąka
i wielka orkiestra. Cyganie bywali, dwunastu Cyganów na skrzypcach grało.
W Słupsku przecież było ich pełno. Wojskowa orkiestra też czasem grała, ale były
to już takie większe zabawy. Bardzo, bardzo piękne, bo te zabawy takie kotylionowe, to nie takie tam zwykła zabawa, nie.
Teraz to ludzie zamykają się sami w sobie.
Ta telewizja, kiedyś tego nie było, ludzie
towarzysko żyli. Każde imieniny, to żeśmy
mieli taką paczkę tutaj, cztery czy pięć rodzin, to każde imieniny, każde urodziny, to
wszystko się odbywało wspólnie.
Klęcino to cała wioska była gospodarzy
samych. My sami mieliśmy sześć krów,
trzy konie, a jeden czas, to nawet cztery
Dożynki na starym boisku przy ul. Ciemińskiej około 1 965/66 r.
Władysława Szmajda, Stefania Kociumbas, p. Nastały, p. Kraśnicki
fot. z albumu Krystyny Drużby
81
Tu były duże gospodarstwa, więc żeby
skłócić ludność, to wzięli podzielili każde
na pół i dosiedlili. W kilku miejscach podosiedlali takich drugich, żeby skłócić albo
może się zgodzą, żeby założyć te spółdzielnie, ale żadne się nie zgodziło.
konie. Od jednej krowy zaczynaliśmy. Ja
dostałam pieniądze, mama dała na krowę
i to nie na całą. W 1 964 żeśmy się pobrali,
no i mąż kupił ziemię pustą, bez niczego,
musiał ją obsiać, no i wtenczas trzeba było
jakąś krowę. No i zaczęliśmy od jednej
i od dwóch świniaczków. Część plonów
oddawaliśmy do GS-ów: ziemniaków było
3 tony, 3 tony chyba zboża, mleka ileś, raz
na rok za grosze oddawaliśmy.
Klęcinianki. Ja pochodzę z Kurpi, kiedyś
pojechałam tam do domu i moja koleżanka mówi, że zrobiły taki zespół z Kołem
Gospodyń i wystawiły wesele kurpiowskie. Ja mówię, żebym ja też tak chciała.
„Ja bym zabrała do tego rolę”- mówię.
I wtenczas ona mi opowiedziała jak tam
były ubrane, bo to na tych Kurpiach mieli
już swoje ubiory. Jeżdżą po innych wioskach, jak to wesele całe, to w konie zaprzęgają i w te konie jadą jak to kiedyś
było. Droga nie taka szeroka, wymijali się,
który pierwszy do kościoła, to jeden wpadł
nawet do rowu. Boże, jaki krzyk był, to
Ziemię i gospodarstwo dostał jako osadnik
wojskowy, z wojska dostawali za darmo te
gospodarkę. Później wszędzie chcieli zakładać te spółdzielnie produkcyjne, po
tych wioskach takich mniejszych. No i pozakładali w Cieminie, w Siodłoniu, takie
pegeery. A tutaj w Klęcinie nie mogli tego
zrobić, założyć tej spółdzielni, bo tu z kilku
stron byli ludzie: i ze wschodu, i z warszawskiego, i jeszcze tam z innych stron.
Kościół w Główczycach widziany od strony cmentarza.
fot. z albumu Felicji Lachowskiej
82
niemożliwe. Bratowa mi spisała role dla
kobiet, one młode są to wiedzą, jakie dobrać piosenki do tego. Wtenczas przewodniczącą tego koła była Józka Szmajda
i Zosia Grzesikowa. Tylko nie wiem czy
Zosia Grzesikowa najpierw nie była, ta
Józka wzięła w swoje ręce tę rolę. I wtenczas zaczęłyśmy, kobiety były jeszcze młode, ja to byłam najmłodsza, a były ode
mnie jeszcze starsze, stamtąd pochodziły,
żeby się spisało, to by się wiedziało. Zaczęły chodzić na próby, piosenki, które one
umiały, uczyłyśmy się i nam role rozdały,
mnie wzięły za starszą druhnę, że będę
prowadziła młodego.
Jako kolędnicy żeśmy poprzebierali się
tak: król, anioł, koza, diabeł, śmierć. Takie
coś, zależy w jakim to okresie było. U nas
do domu tak nie wpuszczali, potem te panienki straszyli i pisk był, jak nie wiem.
Przeważnie pod oknem, mówi „o idą
Dziady”, bo u nas mówili Dziady. To te
panny, które zdążyły zamknąć drzwi i nie
wpuściły, to dokuczali tym panienkom.
A tu z kosą śmierć, diabeł z rogami czarny
na buzi.
W Nowy Rok to popiołem okna smarowali, sypali. A u nas jeszcze na Trzech Króli,
jeszcze byłam młoda, to faferuchy robili.
To jest ciasto, nie było tej mąki pszennej
tylko była żytnia i pamiętam z dzieciństwa, jak mama robiła ciasto i jak kopytka
się kroiło, tylko nie tak na ukos, ale tak na
prosto kroili. Mama ugotowała to, wyjęła
z wody, a później cukrem polała, żeby one
były słodkie. One obeschły i to dzieciaki
jadły i to są faferuchy, ale nie wiem, dlaczego tak na to mówili, nie mam pojęcia.
W Klęcinie były pierwsze występy. Nawet
była taka trema, że niemożliwe, ale my same się uczyłyśmy, wszystko trudno było
połapać. I tak żeśmy wałkowały, wałkowały, potem jakoś wyszło i jakiegoś grajka
nam dali z Kobylnicy, czy skąd. Jak już
występowałyśmy, to on nam na harmonii
przygrywał.
Pałac. Zamek w Klęcinie rozebrali, nikt
się nim nie interesował. Ciężka zima była,
no i chodzili tam niektórzy i wyrzynali.
Najpierw zabierali tam drzwi, czy okna.
A później to wyrzynali stopniowo te belki
i to się stopniowo zawalało, zawalało.
Przecież tu było pięknie, tu staw był z tyłu.
Jeden Ruski wojskowy się tam utopił i nie
mogli go znaleźć, to musieli wał przerwać,
wodę spuścić i dopiero znaleźli. Teraz to
wszystko pozarastało, a tak to grobla była.
Jak ja tu przyszłam, to jeszcze na zamku
były schody i piwnice. A teraz to już
wszystko zrównali, ale jak ja przyszłam, to
jeszcze takie gruzy były.
To ja taką prawdziwą kurpiowską pieśń
zaśpiewam, tylko nie wiem czy mi wyjdzie, bo ja teraz po grypie jestem. Tak zaśpiewam:
„Cóż będę robiła z tej miłej uciechy, z kim
będę zbierała poboru orzechy. Pogniwałam swojego Jasiuniecka miłego, pogniwałam swojego Jasiuniecka miłego.
On do innej chodzi, a mnie już nie widzi,
z innymi tańcuje, co chwila całuje. A ja na
to patrzałam i od żalu zemdlałam, a ja na
to patrzałam i od żalu zemdlałam.
Psysłam do domecku, siadłam na łózecku
i tak sobie myślę o swym kochaneczku.
A on idzie i budzi- otwórz miła, idę ja! Nie
będę wstawała, tobie otwierała, bo bym
twoich nocków nie porachowała tyleś
nocków nachodził , tyleś nocków nazwodził…”
Tyle pamiętam…
Dzieci zabawek nie miały, rodzice biedni
byli, jakąś tam obręcz od roweru, czy na
przykład łyżwy na lód, to się tam kawałek
deski i drut, i tylko na jednej nodze się coś
takiego mocowało. Potem myśmy w siatkówkę grali albo w palanta. W palanta to
w szkole, jak chodziłem do szkoły.
83
Kościół w Główczycach. W 1 889 roku spłonął. Odbudowany do współczesnej bryły.
fot. z albumu Krystyny Drużby
Mnie to się podobało z młodości mojej, jak
nie było telewizorów, nawet radia nie było.
Nawet świateł nie było, jak ja byłam
dziewczyną, tylko lampy naftowe. To mi
się podobało, bo nasza wioska była duża,
a ja jako taka dziewczynka lubiłam jak
one śpiewały. Jak nadszedł wieczór, u nas
była przez wioskę prosta droga po jednej
stronie i po drugiej, każdy koło domu sobie ławeczkę postawił na wieczór, bo to
kiedyś było ciepło, nie tak jak teraz. Wieczorami jak ludzie usiedli, czy w niedzieli, czy po robocie, to posiedzieli sobie,
ładnie żaby rechotały kiedyś. I dziewczyny
bardzo ładnie śpiewały piosenki. Podobało
mi się, że gdyśmy spali, a okno było
otwarte, to te panienki spacerowały i tak
ładnie śpiewały. Nie mieli innego zajęcia,
tylko wieczorami, jak to młodzież, do pół-
nocy się „wściekali”. Bardzo ładnie śpiewały, echo takie szło… To mi się podobało
za młodych lat.
Tory to chyba nie Ruskie rozebrali, tylko
miejscowi rozszabrowali to wszystko. Bo
przecież tutaj, jak ja przyjechałem do Klęcina, to było pełno samochodów niemieckich, takich porozbijanych. Na złom je
później powywozili, mądrzejsi przyjechali
i pozabierali. Stały jeden koło drugiego,
różne: ciężarowe i takie gaziki. Wszystko
uszkodzone, żeby nie było. Tak, jako złom
było tego pełno tam.
Kościół w Główczycach. W środku
ławki były wysokie, przez całą szerokość, od
boku do boku bez przejścia środkiem. Ołtarz był inny − z zasłanianym obrazem
84
Matki Boskiej Częstochowskiej. Ksiądz
Kęsy był najdłużej. Wcześniej był taki
ksiądz z rodziną, Gołąbek się nazywał.
I konie miał, bo to z rodziną był i ziemię.
No, i później jak on odszedł, to przyszedł
ten Kęsy. Nigdzie w okolicy, ani w Cecenowie, ani w Stowięcinie nie było księdza,
więc obsługiwali to wszystko.
darcia pierza. Schodzili się też, do tego,
żeby prząść len. Nie było światła, tylko
były lampy, to moja mama do swojej kuzynki, żeby tam jakoś dłużej posiedzieć,
brała takie małe dzieciaki ze sobą. Moja
mama to nie robiła ubrań, tylko worki do
zboża, chodniki takie, farbowały, cięły takie różne kawałki. I prześcieradła robiłypamiętam. Z wełny robiłyśmy z mamą
czapki, szaliki, rękawiczki.
Cmentarz. Cały plac wokół kościoła to
były pomniki, tam na dole nie było żadnego cmentarza. Jak porządki robili, to nawet jak kopali, to wykopali naczynia.
Niektórzy je tam sobie pochowali. Bo tu
porządki robili, jak ksiądz Bujarski był. To
z naszej wioski równali, to gdzieś tam dół
napotkali − ładne porcelanowe wazy, półmiski, talerze. Jak tak kopali, to dużo potłukli. Jak jest ta kaplica, ta po prawej
stronie, to cały rząd to były wojskowe groby − jeden koło drugiego. A więcej to tak
nic nie było, później dopiero zaczynali
stopniowo chować, ale pierwsze tutaj
z brzegu to były wojskowe takie. Niemcy
mieli swój kościół dłuższy czas tam, gdzie
te salki katechetyczne są. Tam pastor
przyjeżdżał, ze Słupska czy skąd. Jeszcze ja
nie raz mówię do swoich dzieci: u nas
w Polsce wszyscy chcą, żeby jak najmniejsze było, w kościele są, to nikt do przodu,
wszyscy z tyłu. Natomiast u Niemców, pamiętam jak dziś − wyszliśmy z kościoła,
a oni wchodzili, dziewczyny i chłopacy
z książkami do nabożeństwa, w rękach
wszyscy nieśli i się nie wstydzili się.
Teatr mieliśmy i w Słupsku wystawialiśmy, sami ludzie z Klęcina. Nie pamiętam
tytułu, to było związane z Niemcami, byliśmy poprzebierani za Niemców, mieliśmy
mundury niemieckie.
Wszystkie kobiety były z tamtych stron.
Piosenki to ja przywiozłam gotowe już.
Teraz to wesele sobie przypominamy na
nowo, tylko teraz to trudno jest, bo kiedyś
więcej było tych kobiet, a teraz „młodego”
nie ma. To dwóch musi być, jednego którego chcą rodzice, a drugiego panna. To
nie będzie tak jak wcześniej, bo to już
matka nie ta. Mnie wybrali na matkę.
Tamte początki, to był ten akcent, ta mowa, to z tego było dużo śmiechu. A te już
nie umieją, muszą się
nauczyć. Mówią: „Ja się nie nauczę”. No jak my się nauczyłyśmy, to wy też nauczycie. Ja
przecież miałam dzieci, mąż do roboty
chodził, a ja szłam na próbę. I tam żeśmy
uczyli się nie to, że godzinę, nieraz do
dwunastej, jedenastej. Później to żeśmy
poucinały po dwie, po trzy zwrotki.
Do Słupska kiedyś jeździły samochody towarowe, tak dwa razy dziennie, płaciło się
za bilet normalnie. Nie tak jak dziś, że
miejsca siedzące, nie można palić, a tu był
taki kukurnik nazywali, może 30 miejsc,
można było tylko na stojąco, nie można
było siedzieć. I to jeszcze palili. No, to tam
było jak wędzarni. A później, to już większe takie samochody dawali.
Tam, gdzie mieszkałam istniał zwyczaj
85
Mari a i Mi ch ał
S tarkowscy
„Mam a n i e zn ała bi ed y d opóki woj n a si ę
n i e zaczęła, d zi ad ek m i ał kon i e, d u żo
złota, zan i m go zabral i n a roboty n a
S yberi ę, zakopał to złoto.”
R
w Główczycach. Pani Kilarska bardzo
przywiązywała wagę do tego, żeby
wszystkie uroczystości, Choinka oraz inne
spotkania, by dzieci brały w tym udział.
Mąż jej był fotografem, no to wszystko
uwieczniał i stąd mamy tyle tych zdjęć, bo
na pewno inaczej byłoby trudno.
Maria i Michał
Starkowscy osiedlili się we wsi
Klęcino oddalonej o półtora kilometra od gminnej miejscowości Główczyce. Do Klęcina przyjechali z synem i córką.
Przez okres półtora roku do dwóch lat
mieszkali z Niemcami.
Mama była bardzo zadowolona z tych
Niemców. Mama razem z Niemcem jeździła na Kluki, po ryby. Rowerami przywozili
mnóstwo węgorzy. Pamiętam, jak mama
opowiadała, że pod Wielką Wsią gdzieś
tam był hektar ziemi taki z boku i sadzili
ziemniaki, to szpadlami kopała mama
z ojcem. Także było to naprawdę ciężko,
nie to co teraz, w zasadzie kobiety to
w ogóle nie mają za bardzo co do robienia
na polu. Mama przywiązywała bardzo wagę do naszego wykształcenia, a było nas
siedmioro, żeby nikt z nas nie pracował
tak ciężko jak rodzice. Praca na roli to była bardzo trudna, bo dopóki nie dorobili
się sprzętu, to uprawiali najpierw ręcznie
lub konno, a później już ten sprzęt był bardziej zmechanizowany.
od zi ce Pan i I ren y:
urodziła się w Wilańce koło Wilna
nad rzeką Wilenką, bardzo blisko Wilna.
Dziadek miał młyn i był bardzo bogaty.
Z rodziny szlacheckiej pochodził i zesłali
ich tam na Syberię. Także mama była na
Syberii, jeden z braci mamy miał cztery
czy pięć lat, umarł tam z głodu. Mama
miała czworo rodzeństwa, była najstarsza.
Mam a
Dziadek z kolei, mamy ojciec, był dwa razy na Syberii. Jakoś z tej Syberii drugim
razem uciekł. Przez rok czasu uciekał z tej
Syberii, rzekami płynął. Jak dotarł do domu, to oni się go wystraszyli, bo był tak
zarośnięty, taki straszny. Żywił się w lesie
tym co znalazł − czy rybę, czy co tam innego. Później, jak już wrócił do domu, to
za niedługi czas dziadka trzeci raz zabrali
i ślad po nim zaginął. Mama pisała do
Czerwonego Krzyża, ale żadnej wiadomości nie dostała, także nie wiadomo gdzie
zginął.
Tutaj, była szkoła obok nas blisko. Klasy były łączone bo dzieci nie było
aż tak dużo. Pamiętam jeszcze nauczycielkę panią Kilarską − jej mąż był fotografem
W szkol e.
86
stamtąd gdzie mama,
tata był na wojnie, potem ranny był i jeszcze
w czasie wojny wzięli
z mamą ślub. Wtedy
przyjechali tu razem,
mama
gospodarzyła,
a później, jak dzieci
przybywało, to mama
chciała je kształcić, więc
ojciec poszedł do pracy
do Zakładu Mechanizacji Rolnictwa, no i tam
przepracował do emerytury. Tato lubił się z nami bawić, w chowanego,
Michał Starkowski kosi zboże, towarzyszy mu jego córka Irena Starkowska
czy posadzić dziecko na
fot. z albumu p. Starkowskich
szafę. Był taki czuły
i opiekuńczy, ale ogólnie to był nerwowy.
Szkoła w domu. Odbywały się u nas
Potrawy świąteczne to obowiązkowo był
w domu kursy szycia oraz religia. My do
śledź, ziemniaki w mundurkach, kisiel,
dzisiaj mówimy na ten pokój, który tu jest
mama zawsze wspominała, że kisiel robili
obok, my nazywamy go „religią” i każdy
z żurawin − zawsze przed Świętami szli do
wie, gdzie ma wejść do jakiego pokoju, bo
lasu po żurawinę i robili kisiel. Mama móreligia była, no bo też był okres taki, że nie
wiła, że kisili też grzyby w beczkach. Pawolno było. Ławki, tablica była. Później
miętam, jak był pieczony chleb i bułki na
przeszło to do salek katechetycznych,
Święta. Były trzy piece chlebowe poniea później znowu do szkoły. Także ja
mieckie, chleb co tydzień był pieczony,
tu mam zdjęcia nawet z tego kursu w kroz siedem blach. Jak Święta przychodziły to
nice, także na pewno jest to potwierdzone.
piekło się baby w glinianych formach.
Była tu u nas jeszcze biblioteka w domu.
Pobierane były książki z Główczyc z biRuskie i Niemcy. Mama nie znała biedy
blioteki. No, jakaś kultura tu była. To nadopóki wojna się nie zaczęła, dziadek miał
sza Lucyna pieczątkowała te książki tutaj,
także ze wsi wszyscy sobie mogli przyjść.
Taki punkt biblioteczny. To było też później w tym pokoju gdzie religia - jak religii
już nie było. Były regały i kartoteki, ale jak
długo, to nie pamiętam. To wszystko dzięki mamie, to ona się tak angażowała i podejmowała tę współpracę i chętnie na
wszystko szła. Sołtysem była chyba ponad
dwadzieścia lat. Także to trwało.
Rodzice w ogóle zajmowali się tu gospo-
darką, pracowali na roli. Tato pochodził
fot. z albumu p. Starkowskich
87
Kiedyś była tu grupa
wypadowa Szwedów, na okolice LęborkŁeba. Na całym terenie pomorskim królowali Szwedzi. Wybrali szańce, w takich
miejscach tylko z tego względu, że nie było do nich dostępu, bo każdy szaniec był
czymś otoczony. Tutaj pierwszy szaniec
jest między Wielką Wsią, Siodłoniem,
a Klęcinem - nie ma dojazdów normalnych, teren bagnisty. Ale wyżyna, na której oni siedzieli pozwalała im obserwować
teren aż do Bobrownik.
konie, dużo złota, zanim go zabrali na roboty na Syberię, zakopał to złoto, jak go
drugi raz mieli zabrać, to ciotce przekazał
gdzie znaleźć te złoto, żeby w razie czego
dać je babce. A ta ciotka wydała go i powiedziała Ruskim gdzie jest to złoto i Ruscy wykopali i zabrali to złoto.
Szańce szwedzkie.
Mama znała niemiecki, bo z Niemcami
mieszkała, oni w ogóle przyjeżdżali tutaj
odwiedzać domostwa swoje i mama była
przewodnikiem po wsi. Mama zawsze
z nimi rozmawiała i wspominała, jak to
było. Bardzo dobrze wspominała tych
Niemców z którymi mieszkała. Naczynia
porcelanowe co w kuchni wisiały (poniemieckie), to rodzice sprzedali kupcom,
co chodzili po domach, bo każdy grosz był
potrzebny. A tę porcelanę ze skrytki co ojciec znalazł, dogadali się z tym Niemcem,
że dzielą pół na pół. Jak się Niemcy z tego
domu wyprowadzali, to wyszło na jaw, że
porcelana była schowana no i podzielili
się.
O swoich rodzicach opowiadała
Irena Mikułko
fot. z albumu p. Starkowskic h
88
fot. z albumu p. Starkowskic h
fot. z albumu p. Starkowskic h
Kościół w Główczycach
fot. z albumu p. Starkowskich
89
Franciszka Skarżyńska
„W Pobłociu czasem chodziliśmy na zabawy,
tu działało koło teatralne, nawet mój mąż
jeździł na występy, był artystą. Jeździł razem
z panią Pruszkiewiczową na przedstawienia.”
W
W tym zamku byliśmy do 6 stycznia, potem jechaliśmy do miejscowości Przebraże
(mam nawet książkę o tym czasie „Czerwone noce”), gdzie była zorganizowana
obrona polska przed bandami ukraińskimi. Tam było ponad 1 8000 uciekinierów.
Próbowaliśmy się tam dostać, ale po wyjeździe z miasta koło od samochodu nam
poszło i tak zostaliśmy w Łucku, a stamtąd już potem ewakuowaliśmy się do
Malborka.
ołyń. Mieszkałam na Wołyniu
od urodzenia do 1 945 roku.
Byłam przy rodzicach, niezależna od nikogo i od niczego. Do szkoły
chodziłam do 1 938 roku. Wojna się zaczęła
1 września 1 939 i wtedy skończyła się dla
mnie szkoła. Byłam przy rodzicach na wsi
i tam pomagałam. Na gospodarce jak to
na gospodarce: krowy pasałam, chleb piekłam, normalne obowiązki gospodarskie.
Jak wojna się zaczęła miałam 1 3 lat. Byłam tam, w rodzinnej wsi, dopóki nas nie
wygnali stamtąd, przymusowo nas wywieźli.
Malbork. Dojechaliśmy tam pociągiem,
węglarkami odkrytymi. Wsadzili nas jak
bydło, za przeproszeniem, czy deszcz czy
śnieg, śniegu nie było bo w maju wyjechaliśmy. 20 maja wyjechaliśmy a 5
czerwca przyjechaliśmy do Malborka.
Z całym majątkiem i z krówką, która nas
potem żywiła. W mieście żyliśmy dwa lata, a potem znaleźliśmy gospodarkę tutaj,
w Pobłociu i z Malborka najęliśmy rolnika
z ciężarówką. Wieźliśmy samochodem
krowę. Nasz syn Jerzy, mały był, miał wtedy cztery miesiące.
W tym Malborku to tak żyliśmy z czego
się dało. Jak wcześniej mówiłam, mieliśmy
krówkę, ojciec czymś handlował i jakoś to
było. W majątku obok było trochę krów,
poszłam do porucznika, żeby moją też
Ludobójstwo. Do 1 945 roku byliśmy na
Wołyniu, potem zaczęli Ukraińcy mordować, tośmy się kryli po lasach. Najbardziej
mordowali dzieci − rąbali, obcinali ręce.
Jak już uciekliśmy z tej naszej miejscowości, z tego Wytelna, udaliśmy się do zamku
księcia Radziwiłła, który się nazywał Ołyka. Stacjonowali tam Niemcy i właśnie jeden z nich przyszedł i powiedział, że
Polaków pomordowano na przedmieściu −
dwie rodziny, razem prawie 20 osób. Poszliśmy tam zobaczyć z Niemcami, a tam
jeden Niemiec płakał, tak jak nawet Polak
by nie płakał, jak zobaczył co tam się stało.
90
Kazimierz Woźniak (w jasnym płaszczu), p. Śliwiński, Zbigniew Kmita
fot. z albumu Marioli Barny
wzięli, żebym nie stała z nią sama cały
czas. On mi pozwolił i rano ją przyprowadzałam a wieczorem zabierałam. Chodziłam też do miasta sprzedawać mleko
i bimber. Jak tu przyjechaliśmy to po
Niemcach dużo zostawało, były ziemniaki,
zboże, tak, że z jedzeniem nie było problemu.
jak wrócił do miasta to się zapoznaliśmy.
Mieszkaliśmy wtedy po sąsiedzku, to mama poszła do sąsiadów, no i akurat jej
szwagier przyjechał. Pamiętam, to był 1 1
listopada, deszcz siąpił, a ja poleciałam
powiedzieć, że przyjechał ten szwagier. No
i zalatuję do sąsiadów i patrzę siedzi niby
„mój mąż przyszły”. Mama z ojcem poszli
do domu, a ja zostałam posiedzieć, potem
się rozeszliśmy, a on zaszedł jeszcze do
mnie zobaczyć jak ja mieszkam. Więc szliśmy w moją stronę, pomyślałam, że nie
będę stała pod tym płotem i powiedziałam, że jeżeli ma życzenie to może wstąpić
do mnie i tak się zaczęło. 7 miesięcy chodził i wychodził − ślub był huczny z orkiestrą dętą, bo kuzyni grali w orkiestrze. Oj
było, minęło, przeszło i wspomnienia zostały.
Małżeństwo.
Za mąż wyszłam jeszcze
w Malborku. Mój pochodził tak jak ja
z Wołynia. Do jednego kościoła chodziliśmy, w jednym kościele byliśmy chrzczeni,
a poznaliśmy się dopiero w Malborku.
Tam na Wołyniu do kościoła do Łucka
miał 28 kilometry, a ja miałam tylko 3. Był
też 1 2 lat ode mnie starszy, on był kawaler,
a ja gówniara. Pod filarem stał, a ja w ławce siedziałam, to się nie widzieliśmy. Mąż
walczył na wojnie, przyjechaliśmy razem
do Malborka z jego rodzicami, i dopiero
91
Pobłocie. Myśmy nie chcieli do Pobłocia
przyjeżdżać, ale jak brat przyjechał do
Malborka, to powiedział, że nie będzie na
dzwonek do roboty, do jakiejś fabryki,
chodził. On chciał jechać na gospodarkę.
Pojechał więc i znalazł tu gospodarkę. Ojciec zajął pierwszą gospodarkę na początku Pobłocia, gdzie teraz Albrecht mieszka,
oni wtedy inne gospodarstwo zajęli i gospodarzyli. I tak przez pewien czas byliśmy rozdzieleni z rodziną, my
w Malborku, a oni tutaj, aż w końcu brat
zaryzykował i tak się znaleźliśmy w Pobłociu. Mąż znalazł gospodarkę tu, gdzie teraz jesteśmy, mieszkał tu ktoś z Centrali,
nie pamiętam jak się nazywał, ale wyjechał, i stało tu puste i mąż zajął to gospodarstwo. W tamtych czasach wieś inaczej
wyglądała: budynki były zdrowsze,
wszystko stało tak jak trzeba, chociaż trochę budynków było po wojnie rozwalonych. W gospodarstwie były maszyny,
więc wszystko sami uprawialiśmy, dzieci
pomagały.
Córkę i syna urodziłam tu w tym pokoju,
przy pomocy akuszerki. Porody odbierała
pani Bałabuchowa, ona skończyła już 90
lat, ale głowę ma dobrą. Cały czas pracowaliśmy na gospodarce, dopiero przestaliśmy jak mąż przeszedł na rentę, miałam
wtedy 49 lat a mąż 61 lat. Jak jedna osoba
zdała gospodarkę to od razu obie dostawały rentę i tak też zrobiliśmy.
Czas wolny. W Pobłociu czasem chodziliśmy na zabawy, tu działało koło teatralne,
nawet mój mąż jeździł na występy, był artystą. Jeździł razem z panią Pruszkiewiczową na przedstawienia. To ona
organizowała różne komedyjki np.: „Pieją
koguty” i wiele innych. Teraz innych tematów nie pamiętam, ale było tego dużo.
Mąż był chętny do grania, tak się kiedyś
złożyło, że dwie świnie nam się prosiły
równocześnie, to zostawił mnie z tymi
świniami, a sam poszedł na próbę i tylko
zachodził co jakiś czas sprawdzić, czy
wszystko w porządku. Nawet do Koszalina
na występy jeździli.
Wieczorami chodziliśmy do sąsiadów, albo
oni do nas, tam razem z nimi siedzieliśmy,
plotkowaliśmy, chłopy to w karty grali,
papierosów napalili
zawsze, że siekierę
można było powiesić.
Pamiątka z dnia 22 lipca 1 950 r. z tańca pt. "Cygan"
Od lewej: Kazimierz Woźniak, Helena Potopowicz, p. Kalista, NN, NN, Elżbieta Tomaka, Teresa Gardzielewska,
Genowefa Tomaka. Siedzący od lewej: - Helena Kwiecińska, Stanisława Karolewska
fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej
92
Zespół taneczny ze szkoły w Główczycach - 1 Maja 1 955 r.
fot. z albumu Marianny Gardzielewskiej
Główczycach - 1 Maja 1 955 r.
fot. z albumu Marianny Gardzielewskiej
93
Marianna Babiarz
„My braliśmy ślub w Stowięcinie, a do ślubu
jechaliśmy bryczką. W dzień ślubu to taki był
mróz trzaskający, a za dwa dni już wszystko
stopniało. To było wesele!”
P
oczątki. Przyjechałam do Pobłocia
w listopadzie 1 953 roku. Przyjechałam do wujka, tam na drugą ulicę,
bo biedota była u nas, a nas były dwie siostry bliźniaczki. Jak potem już miałam
osiemnasty rok, to chłopaki przychodzili
i męża zapoznałam, on przyjechał z Ukrainy. Tu go przesiedlili, przyjechał w 1 953,
podobnie jak ja, a już 21 lutego 1 954 roku
było wesele i myśmy się ożenili. My braliśmy ślub w Stowięcinie, a do ślubu jechaliśmy bryczką. W dzień ślubu to taki był
mróz trzaskający, a za dwa dni już wszystko stopniało. To było wesele! Orkiestra
u Skarżyńskich, tańczyli wszyscy w jednym pokoju. Było wszystko. Nie tak jak
teraz dziesięć zdjęć wszędzie, jedno i koniec. I tak się zaczęło. On nie miał gospodarki. Tylko miał konia to z ZUM-u nie
dostał nic. Tam miał dwa hektary czy ileś,
a potem był pomiar, w 1 955 czy jakoś i zapytali czy będziemy gospodarzyć. Dobrał
ziemi i gospodarowaliśmy. A na koniec,
Zbyszka i Kryśkę mieliśmy, ten poszedł do
Słupska bo tam pracuje, ta się ożeniła
w Główczycach, a ja zostałam sama w domu. Często mnie odwiedzają.
konika, pojechali i we dwoje ten torf. Nakopał na deskę, wyszedł, konikiem zajechał ja przełożyłam i tak żeśmy kopali
parę lat. A potem już trochę nam było lepiej i żeśmy najmowali i tak aż do emerytury. Bo tak, on był 5 lat ode mnie starszy
Praca. Wtedy nie było jak teraz − my chodzili na pole torf kopać. Tylko wzięliśmy
Gospodarstwo rolne 1 983 r.
fot. z albumu Marianny Babiarz
94
Pobłocie 1 982 r. Marianna Babiarz, R. Babiarz i wnuczka Joanna
fot. z albumu Marianny Babiarz
i my w jednym roku dostali tę rentę. To
było bardzo dobrze. Tak żeśmy żyli, gospodarzyli.
Szkoła. Skończyłam siedem klas, a nas
było dwie. To ja potem poszłam do Zamościa do szkoły, do Technikum Mechaniczno Elektrycznego w Zamościu, a Kazia,
moja siostra, dostała się do klasy, takiej
jak Hela Królikowa, no i robiła tam i tam
też pracowała. A ja chodziłam 3,5 roku, ale
wie pani jak to człowiek głupi… To było
czteroletnie, a jak już do czwartej klasy
poszłam to ją rzuciłam, przed samą maturą i przyjechałam tu.
Rodzina. Tata zawsze nazywał się wyrob-
nik. Jak my pisali tam gdzieś w szkole −
ojciec wyrobnik. Krowa była jedna, konika
i kawałeczek takiego ogrodu mieliśmy, no
i jakiś tam handel. Krowę kupił, krowa już
mleka nie daje, sprzedał. Drugą kupił, żeby dzieciom mleko było. Na wakacje przy-
Technikum Mechaniczno - Elektryczne
Znajomi Ela i Artur - Zamość 1 952 r.
fot. z albumu Marianny Babiarz
95
Technikum Mechaniczno - Elektryczne w Zamościu. Koleżanki szkolne Irena i Elzbieta 1 953 r.
fot. z albumu Marianny Babiarz
uciekał. Więc ich na te tereny wysiedlili.
jeżdżałam do wujka na te tereny. Gospodarkę miał, pięć krów czy sześć. Dziesięć
to już mało kto miał krów, więc tak nawet
dobrze mu się powodziło. Potem miałam
wyjechać i pamiętam, kupili mi towaru na
sukienkę gdy odjadę. Jako że siostra jedna,
ta najstarsza, była krawcowa, Aniela, to
mówi: „Uszyję Ci sukienkę”. To zadowolona byłam, że będę miała nową sukienkę
jak pójdę do Zamościa do szkoły, nie jak
dotąd chodziłam.
Zabawy. Zabawy były często dochodowe,
to znaczy zarabiali na nich. Jeszcze jak ja
byłam w szkole, to nawet musiałam przy
biletach być i sprzedawać. Bo było tam
dużo biletów, a ludzi stale pełno, najwięcej
tej młodzieży. I w Wolinie też byłam jak
robili, to też jeszcze pamiętam. Bo to na
całą noc trzeba było iść, ale pół litra zawsze się przyniosło z takiej imprezy. Czekolady droższe były i już dochód z bufetu.
Dzieciństwo. W dzieciństwie to krowę
paśliśmy! Jak my mieli krowę i jałówkę.
Takie ugory były i tam ten przypędził jedne, ten dwie i boso. Ja też krowy na wakacje pasłam, żeby tato dostał metr czy dwa
żyta, żeby tam troszkę zasiać.
Teść. Mój teść pochodził z Ukrainy, skąd
ich wysiedlali. Oni tam mieszkali w miejscowości Bełżec, ale, że tam Ukraińcy
mordowali tych ludzi, to teść z rodziną
96
Gospodarstwo w Pobłociu - 1 980 r.
fot. z albumu Marianny Babiarz
Wręczanie odznaki dla Marianny Babiarz - za zasługi dla spółdzielczości mleczarskiej 1 983 r.
fot. z albumu Marianny Babiarz
97
Marian Zieliński
„Były jedne buty skórzane wyjściowe, a nas
było 8 synów, więc który pierwszy ten leciał
w nich. Normalnie się w drewniakach
chodziło.”
J
zarzucił i się chodziło na jezioro. Niewody
szyliśmy, reperowaliśmy – było roboty.
A jak przyszła wiosna, to chłopaki na ryby,
co rano wyjeżdżaliśmy na jezioro łowić.
Daj kartkę, to Ci narysuję, jak igła rybacka wyglądała, znajdziesz to Cię nauczę
ak tylko usiądę, jak spojrzę na te zdjęcia, to zaraz te wszystkie wspomnienia
przychodzą. Co się narobiłem, co przeżyłem, to świat nie wie.
Pamiętam, jak w Poznańskiem, w Wolsztynie, drzewa owocowe rosły w ogrodzie.
Ojciec i starsze ludzie w karty grali,
w skata, w tysiąca. Tam często burze były,
często grzmiało. Jak pojechałem z ojcem
na jezioro, na nockę łapać. Burza nadeszła
nad jeziorem, zostawiliśmy łódki i wszystko, i uciekaliśmy łąkami, straszna burza.
Kawałek podszedłeś „Panie Boże zaświeć”,
i tak co piorun, to podszedł człowiek do
przodu, i tak do wsi.
Potem ojciec dzierżawił jeziora na Suwalszczyźnie, duży Szelment i mały Szelment, to była gmina Szypliszki, obok nich
Rutka Tartak i nasza Przejma, w której
mieszkaliśmy. Jezioro duże, głębokie ojciec dzierżawił, teraz już nie szyją takich
niewodów, jak kiedyś ojciec szył. Taką małą rybę często jedliśmy, stynka się nazywała. Sielawy, węgorze to żeśmy łowili,
płotki, okonie, szczupaki. Zimową porą też
było co robić. Żaki robiliśmy, ojciec nam
szykował z sieci, kupował sieci w Konigsbergu, fabryki tam były. Chodził na bagna
i tam na wiklinę zbierał, naciął, na plecy
Franciszka i Antoni Bandoch
fot. z albumu Mariana Zielińskiego
98
fot. z albumu Mariana Zielińskiego
sieci rybackie robić. Ojciec nie płacił nam
pieniędzy, a się słuchało i się robiło. Od
czasu do czasu robili zabawę. Na taką zabawę zawsze uciekaliśmy z domu. Bawiliśmy się do czwartej nad ranem, trzeba
było wrócić, bo pół godziny później już ojciec budził, żeby na jezioro płynąć. Nie było wytłumaczenia, że nie ma siły. Ojciec
mówił: „Zabawa, to twoja rzecz – a praca
to inna”. Były jedne buty skórzane wyjściowe, a nas było 8 synów, więc który
pierwszy ten leciał w nich. Normalnie się
w drewniakach chodziło.
Tam dużo było Mazurów – Niemców co po
polsku mówili. Ale po wojnie Rusek postanowił, że będzie czystka, że zostaną sami
Polacy, to wszystkich wysiedlili. Niemcy
podchodzili pod granicę, mieli ten swój
Brend spirytus, on się mętny robił, jak się
dolewało wodę. Szło się na granicę, bańkę
20-30 litrową przyniosło i zabawa była.
Niemcy to za grosze sprzedawali, bo oni
tego używali do czyszczenia łazienek, ale
kiedyś się to piło. Piło się to z wodą lub
z sokiem i dobre było.
Byłem w 1 939 roku pod Grodnem, miałem
wtedy jakieś 1 8 lat, młodego mnie wzięli
do Junaków. Jak do szkoły chodziłem,
miałem 1 6 lat to już brali – nakaz dostałem. Wkładamy niewód na łódki, przychodzi, daje powiastkę „Marian Zieliński
stawi się w Rutka Tartak”, to było 6 kilometrów od Przejmy. Wzięli nas kopać
okopy przeciwczołgowe, wodą zalali
i miała być blokada . Głupie byliśmy, bo co
to czołg powstrzyma – czołgi szły. Byliśmy
na pograniczu, nasze jeziora były jakieś 3
kilometry od granicy, Hitler napadł na
nas. Myśmy wiedzieli, że oni napadną, bo
się szykowali na tę wojnę. Piłsudski jakby
żył, to by nie było wojny – jak on zmarł, to
już się zaczęli z Niemcami szarpać. I Niemiec napada na nas, my w nogi – tankiet99
ki z amunicją, konie wystane ciągnąć nie
chciały, uciekaliśmy na Grodno, przez rzekę się nocą przeprawiliśmy. Jeden telefonista przejeżdżając rowerem przez kładkę,
on się potknął i tam utopił.
I wtenczas Rusek natarł, czołgami przyjechał na szosę i w las, w którym my siedzieli. Akurat wtedy byłem na kuchni.
Brat mój Czesiek, co w Mikołajkach żył,
mówi „Marian rzucaj te konie”, a mi szkoda było, bo dobre konie były. Uciekaliśmy
lasami aż do domu rodzinnego, to potem
jeszcze przez jakiś czas się ukrywaliśmy
dopóki włosy nie odrosły, bo byliśmy podgoleni po wojskowemu.
Jak okupacja była, to dalej w Przejmie
mieszkałem, przy ojcu pracowałem, a potem nas wcielili, w 1 944 roku, do kolejnej
armii. Pieszo musieliśmy iść aż do Białegostoku, potem nas wozami i pociągami
zawieźli aż pod Warszawę, nad Wisłę. Wychodzili generałowie i oficerka, przyjechała ich masa – mówię: do takiego ja wojska
chciałem. Kawaleria szła, ostrogi, szable
i nas w pobór wzięli. Tam formowała się
Armia Kawaleryjska i jako przedostatni
z naszej grupy zostałem powołany do tej
armii. Ostatniego, z mojej wioski powołali
do piechoty i potem on zginął, Bolek miał
na imię. Dostaliśmy się i tam uszykowane
już było wszystko: namioty i łóżka z igliwia. W 1 944 roku mnie powołali z Cześkiem, zaś wujka Zygmunta wcześniej,
w Grodnie do Armii Świerczewskiego, co
go potem Ukraińcy zabili. Służyłem jako
kanonier-telefonista w 57 Pułku Artylerii
Konnej wchodzącego w skład II Armii
Wojska Polskiego. To powstało z 1 Warszawskiej Samodzielnej Brygada Kawalerii, były w niej trzy pułki kawalerii i nasz
DAK, IV Dywizjon Artylerii Konnej. Razem z tą armią przeszliśmy cały szlak bojowy od Białegostoku, brałem udział
w walkach o Warszawę, potem w tak zwanej Ofensywie Pomorskiej oraz forsowaniu Wału Pomorskiego. Następnie
przeprawialiśmy się przez Odrę, braliśmy
Marian Zieliński z kolegą, lata 40 - te
fot. z albumu Mariana Zielińskiego
też udział w oblężeniu Berlina i walkach
nad Elbą.
W Gryficach nawet jest tablica dla nas,
bośmy zdobyli to miasto. Naczepiali nam
medali, a potem była defilada: orkiestra
na koniach białych, eleganckich. Defilada
na rynku przy kościele, po wojnie mocno
miasto było zniszczone, przy rynku
wszystko zgruzowane, Ruskie miasto
w czasie wojny spalili. Zabaw było dużo
w Gryficach, bawiło się to wojsko, tańczyło. Później jeszcze nam dodatkowo dali
medali. Dostałem np. Odznaczenie „Zasłużonym na Polu Chwały” oraz Krzyż
Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
Oni nie wiedzieli o wojsku, że ja w kampanii wrześniowej walczyłem, potem też
cicho siedziałem, żeby UB się nie dowiedziało. Trzeba było się pilnować cały czas,
teścia mojego wsadzili i w kopalni pracował przez jakiś czas. W domu Wolna Eu1 00
ropa grała, jeden podsłuchał pod oknem
i doniósł.
Zdemobilizowany byłem
w Gryficach i potem
tam kilka lat mieszkałem i pracowałem
w straży pożarnej w dużej cukrowni. Tam też
grałem w orkiestrze –
miałem dryg do tego.
W zespole też graliśmy,
potem w Pobłociu też,
na weselach i zabawach,
dużo się wtedy grało. Ja Irena i Marian Zielińscy
najczęściej na bębnie fot. z albumu Mariana Zielińskiego
albo harmonii grałem,
kilku nas było. Graliśmy też przy gruzach, Żona moja Irena mieszkała tam najpierw
podczas odgruzowywania Gryfic, bo ina- koło bramy, tej przy rynku. Żeśmy się zaczej ludzie nie chcieli pomagać, pracować poznali i ożenili i tak 62 lata razem przeżyliśmy. Przy tej bramie Ruska kiedyś
– takie czasy były.
zatrzymałem bo kradli bardzo, chciał z
Od lewej: P. Kotulski, Józef Kondej (szwagier), Marian Zieliński
fot. z albumu Mariana Zielińskiego
1 01
w las chodziliśmy,
bo w chacie zimno.
Każdy kolejny rok
już było tyle opału
gotowe, żeby do
wiosny starczyło.
Potem z warsztatu
na dole zrobiłem
mieszkanie dla teściów. Umiałem
murarkę, stolarkę,
więc jakoś poszło.
Wszystko
sam.
Potem przyszedł
własny hydrofor i
centralne ogrzewanie, jak w mieStoją od lewej: Marian Zieliński (prezes), Kazimierz Kobiela, NN, NN, NN, Aleksander ście. Wtedy już
Kozłowski, Bronisław Miotk, Marian Idzi było łatwiej.
Dolny rząd od lewej: Józef Hływa, Jacek Kwidziński, Marek Zieliński, Ryszard Czerwonka Inne życie było,
fot. z albumu Mariana Zielińskiego
może
człowiek
młodszy był i dlagóry zastrzelić policjanta, dobrze, że był tego tak. Tych majówek pełno było. Nieteż drugi policjant i go zastrzelił – leżał dziela i majówka z mamą, dzieci braliśmy
na spacery. Chodziliśmy, by zobaczyć jak
potem ten Rusek przy bramie.
Jak żeśmy z Gryfic jechali do Pobłocia, to zboże rośnie, szło się po wsi, do lasu, na
mebli żeśmy nabrali, cały wagon był dla grzyby. Było ciasto, goście przychodzili.
nas, na kłódkę zamykany, a my jechaliśmy Ludzie kiedyś umieli się bawić i pracować.
pociągiem osobowym. Dojechaliśmy do Po ciężkiej pracy w sobotę zabawa. Kiedyś
Wrześcia i stąd meble wszystkie na za- w Restauracji w Pobłociu – Irenka w buprzęgi przywieźli. Dom był pusty, nic tu fecie to i ja pomagałem. Czasami też granie było, to się teść wprowadził, bo dostał łem – na swoim akordeonie. Potem
przydział, a my do niego dołączyliśmy. zabawy w świetlicy, tam gdzie Dom KulTeść jak przybył do Pobłocia, to pieszo tury, a latem na Zielonej Sali, pod górką
szedł ze Słupska. Już wtedy zaczynali się koło Lewińskich. Wystarczyła beczka pitu zjeżdżać, poprzyjeżdżali tu zza Bugu wa, i własna muzyka i ludzie się bawili.
przesiedleńcy. Tu mieszkali wcześniej Ruskie, wojsko, wszystko rozgrabione, posza- Motorek się miało, siadało się z mamą i do
browane było. Dużo zbójów było, kościółka, czasem rowerami też się jeździrozrabiali, i Polacy, i Ukraińcy. Wtedy ło, a czasem na pieszo. Co niedzielę msze
jeszcze ciężko było, drogi poniszczone były o 8 i o 1 2 w Cecenowie, wstawaliśmy
wcześnie, na pierwszą mszę, bo w połuprzez czołgi, dużo zniszczeń.
dnie to już był obiad. I się chodziło te kilka
Pierwsza zima w Pobłociu była bardzo kilometrów, potem w Pobłociu postawiliciężka. Paliło się w piecach kaflowych. śmy też kościół, to już było bliżej.
Teść za mało opału przygotował, a zima Dzierżawiłem kawałek ziemi, uprawiałem.
taka, że po pas śniegu. I tak po tym śniegu Były zwierzęta: krowa, świnki, kury, nawet
1 02
własny koń. Nic nie zarastało. Wykorzystywało się każdy kawałek ziemi – wszystko obkoszone, uprawione. Kiedyś człowiek
byle kawałek ziemi obrabiał i się opłaciło,
a teraz nawet ogródek zarasta, nikomu się
nie chce. Kiedyś był ośrodek maszynowy,
to można było konika wynająć czy maszynę i robić. W Pobłociu był też dróżnik, który pilnował swojego odcinka drogi i jak
trzeba było rów wyczyścić, przepust
udrożnić to szedł kolejno do gospodarzy i
ci w ramach szarwarku musieli pomagać.
Przyjechałem, to miałem pracować w kuźni mechanicznej, w takim dużym warsztacie, były tam poniemieckie maszyny – ten
zakład był tam, gdzie teraz straż pożarna.
To był zakład państwowy, całą gminę mieliśmy pod sobą, to się jeździło i maszyny
naprawiało. Koła żeśmy robili, sztaby zakładali, młockarnie naprawiali i przygotowywali do żniw. Roboty było masę. Potem
zostałem brygadzistą na warsztacie, miałem kierownika nad sobą - Bajerowskiego.
Potem z Królikiem postanowiliśmy że założymy u siebie drużynę, to było jakoś w
latach 50-tych na początku, w 1 951 roku.
Boisko mieliśmy, tylko drużynę zebrać i
można było grać. Najpierw w tym zespole
grałem, a potem już tylko prowadziłem
jako prezes. W 2001 roku były uroczyste
obchody 50-lecia Klubu Sportowego „Jantaria” w Pobłociu. Dużo znakomitych gości z gminy i powiatu było, nawet starosta
Kądziela przybył.
Byłem w życiu żołnierzem, rybakiem, kowalem, robotnikiem i strażakiem w cukrowni, mechanikiem, melioratorem. Na
emeryturę odszedłem jako palacz szkoły w
Pobłociu. Robiło się wszystko co było konieczne i potrzebne. Szkoła też była inna
niż dziś. Był rygor, uczniowie musieli się
słuchać i pracowali też w ogródku, grabili
liście, uprawiali swoje działki klasowe.
Często chodziły do szkoły po kilka kilometrów, nieważne czy zima czy wiosna.
Inaczej było niż teraz.
Jak się utworzył zespół (drużyna piłkarska)
to graliśmy najpierw w Cecenowie, ja grałem na obronie – twarda była ta obrona.
Rozmowy zostały zarejestrowane w 201 0 r.
Orkiestra paradna - z bębnem Marian Zieliński, lata 50 - te
fot. z albumu Mariana Zielińskiego
1 03
Rozalia Czyżewska
Helena Kijewska
„Chleb był zamykany - każdy zamykał go
w takiej skrzynce, bo jak upiekło się 6
chlebów, to musiało to wystarczyć na cały
tydzień. Kromeczka chleba, talerz zupy
i trzeba było się tym zadowolić.”
Rozalia Czyżewska
do lasu na jagody, były dwa skupy i z tych
jagód żeśmy żyli. Jak byłam małą, to też
chodziłam na jagody, mieliśmy pastwisko
dla krów, to był taki chłopak, co umiał
grać na skrzypcach, to my dawaj na trawniku uczyć się tańczyć, takie małe dzieci.
G
dy wybuchła wojna, to miałam 1 2
lat, wojnę pamiętam całą. Wyjeżdżałam, pojechałam raz, do majątku…Nie było wyjścia, w domu nie było
z czego żyć. Przyjeżdżał mężczyzna, zabierał nas ze wsi. Nasza wioska była bardzo
duża, wielu ludzi jeździło. Byłam wtedy
małą dziewuszką, a również z nim pojechałam. Jednak nie byłam tam długo,
uciekłam, sama. To była miejscowość Horodło koło Grójca, to było niedaleko, wstałam rano, ubrałam się i poszłam.
Myślałam: „Co ja zrobiłam, gdzie ja się
puściłam sama taka młoda dziewucha
w świat?” I wróciłam do domu. Mamusia
zobaczyła, że przyszłam i powiedziała:
„Dziecko kochane, tu nie ma co jeść, po co
tu przyjechałaś?” „Mama, nie martw się.
W lesie są jagody.” Tak było. Tylko jagody
dojrzały, to się je zbierało, chodziło do
skupu, sprzedawało. Moja mamusia zaradna była; jeździła z tymi jagodami do
Łodzi, do Warszawy, na boso. Nie było zarobków żadnych, dziady chodziły i się modliły za wszystkich, żeby tylko coś do
jedzenia dostać. Bieda była, my mieliśmy
mieszkanie blisko lasu, trzeba było chodzić
Rozalia Czyżewska, Maria Barcicka
fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej
1 04
i co chciał. Jak kogo
było stać... Co tu było
do gotowania? Byłam
na zabawie, chłopak
z wojska mnie przyprowadził, porucznik,
spytał, czy może tu
przenocować. Mamusia mówi: „Możesz
spać, tu jest taka leżanka.” To ja się wstydziłam rano dać mu
jakieś śniadanie, bo
nic nie było, tylko
chleb i syrop robiony
z buraków. Uciekłam
z domu i nie widziałam go więcej na oczy.
fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej
Rzuszcze. Przyjechałam do Rzuszcz na
Wiosną Niemcy się zabrali, rzeczy zostały,
Matkę Boską Gromniczną, 2 lutego 1 947
tylko to co do ubioru zabrali i ani nie poroku byliśmy tu. Mój ojciec był tu wczewiedzieli „do widzenia”, ani nic. Nawet nie
śniej, znajomi tutaj byli i się zapoznał, bo
usłyszeliśmy, kiedy wyjechali, jakoś na
umiał dobrze po niemiecku, podobało mu
przedwiośniu, ale z rok czasu byli z nami,
się tu gospodarstwo. Jak przyjechaliśmy,
cały ten rok robili tu, sprzątali, młócili
to jeszcze Niemcy byli, wprowadziliśmy
zboże, ziemniaki wykopali jesienią haczsię do tej samej chałupy, co oni mieszkali.
kami, wszystko. Nie słyszeliśmy kiedy
Ten pokój był uszykowany, dwa łóżka stawyjechali, nagle pusto i cicho. Kiedy doły. W jednym pokoju Niemcy mieszkali,
fryzjer z żoną
mieszkał w tamtym
drugim. W trzecim
mieszkała
Frau
Walter z trojgiem
dzieci. Na górze na
strychu mieszkał
taki, Bruner chyba
się nazywał, i dwoje
przybranych
dzieci, chłopaków
miał, bo ich rodzice
byli zabici gdzieś
tam.
4 rodziny w tym
domu mieszkały,
jedna kuchnia, na
zmianę gotowali.
Wtedy, kto chciał fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej
1 05
fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej
Główczyc. Grali i śpiewali, bimbru narobili. Chłopaki popili, dziewczyny tu nie piły,
ale było nas kilka. Wesoło, tak. Było wesoło, ale Niemcy odjechali - skończyło się.
Trzeba było się wziąć do roboty.
Tatuś od razu był sołtysem, umiał po niemiecku. Bardzo dobrze mówił po niemiecku, bo w czasie jeszcze kawalerki był tam
8 lat, pracował. Jak wrócił stamtąd, to
ożenił się z moją matką i w Rzuszczach
zamieszkali. Tu przyjechał właśnie po
dziewczynę, bo chłopak chciał się żenić,
a ona przyjechała do Długoszów. Tam do
nich przyjechał, spodobało mu się, chciał
tu przyjechać, tam wszystko zostawił.
Spokojnie tu żyliśmy, szabrowników tu nie
było już potem. Maszyny zabrało państwo.
Była maszyna do szycia. Nie było nikogo
w domu. Była tam moja siostra, ona była
przez wojnę w Niemczech, tam zbombardowali, wszystko im się spaliło. Nikogo nie
było, drzwi nie otworzyła, mamusia klucz
zabrała, bo gdzieś poszła. Stamtąd maszy-
żynki jeszcze były, oni śpiewali, że tu jest
ich „Heimat”, „Meine Heimat” śpiewali, że
tu wrócą, taką nadzieję mieli. I podobno
teraz to wszystko wykupują Niemcy
i wszystko stoi ugorem. Tam gdzie do Krakulic się jedzie, tam wszystko wykupione,
ale stoi puste, to chyba wszystko Niemcy
wykupują, oni liczą na to, że wrócą. Ja tego nie doczekam, mnie to wszystko jedno.
Ja panu powiem, ten jeden rok to my
przetańcowali. Jeden piątek my się nie bawili. Niemcy zebrali zboże, ziemniaki wykopali wszystko, a my mieli pograjki. Na
wieczór my szli na pograjki i do pierwszej,
drugiej, spalim potem do pierwszej, do
dwunastej, obiad, najedlim się i znowu
szykowalim się na pograjki. My sami Polacy żeśmy się bawili, byli tacy, co umieli
grać na akordeonie, ja na skrzypkach,
śpiewali, bimbru narobili i się tańczyło,
wesoło było. Inaczej było, wszyscy się
schodzili na zabawy do Pobłocia, do
1 06
rolnikom zamiast pomóc, to jedna jedyna
krowa i już wzięta? Toście zabrali?” Poszedł, rzucił im tę legitymację. Bo jak
miało się troszeczkę więcej, kułak, kułaki
się nazywali, to już było takie bogactwo,
to trzeba było ich zrąbać, zabrać.
Dzieciństwo. A ja wam powiem, czym ja
się bawiłam, gdy byłam dzieckiem, w centralnej Polsce. Blisko łąki były, nasze, niczyje inne. Sitowia zielonego się narwało
i lalki z sitowia się robiło. Jak ja byłam
dzieckiem. Warkocze, nogi, ręce mogłaś
dorobić i wszystko. Tak się człowiek bawił.
U nas jeden worek na górze, drugi na spichrzu z zabawkami. I Piotrusiowi jeszcze
kupują i jeszcze to...Mówię, po co to, po
co?
Helena Kijewska
T
atuś wrócił z wojny i był bardzo
chory na żołądek, miał owrzodzenie
żołądka. Spotkał mojej mamy brata
po drodze. I tak Cyganka wywróżyła, która u nas była dwa tygodnie przed powrotem tatusia. Dwie ich było, pamiętam jak
dziś, rozłożyła na stole te karty i mówi tak:
„Mąż, brat męża
i pani brat, męża
brat nie wróci, nie
żyje, a pani brata
mąż spotka w Kielcach, 20 km od nas
i przyjadą obaj.”
I przyjechali obydwoje na konikach.
Tato długo nie pożył,
przeziębił się i zachorował na płuca,
zmarł i ciężko było.
Później brat przyszedł na gospodarstwo i tak zostało.
Innym gospodarzom
fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej
nę przyciągnęła tu do okna i oknem zabrali tę maszynę, polscy urzędnicy. W Pobłociu było kółko rolnicze. Mój teściu miał
krowę poniemiecką. I jak przyszli, to tę
krowę mu zabrali. On mówi: „Tak? To wy
Ojciec Jan Barcicki
fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej
1 07
fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej
było bardzo ciężko, mieli 3 morgi ziemi,
a dzieci też po pięć, po cztery, to była bieda, nie było co jeść. Chleb to był pod zamknięciem, jak upiekli, to na cały tydzień,
po kromce na śniadanie do zupy i się zamykało niestety. Nam było trochę lżej, bo
ziemi było dość i pracy też, ale innym
dzieciom to było naprawdę ciężko. Ja pamiętam jak do szkoły szłam, w czasie wojny, nauczycielki takie trzy panienki
płakały, bo nie miały co w garnek włożyć
i nie miały co jeść. Nie było nawet za co
kupić. Pamiętam, że mamusia mi dała
siatkę ziemniaków, jak je im zaniosłam, to
szybciuteńko je skrobały, by je ugotować.
Tego nie zapomnę! Dziewczyny dorosłe,
ładne, a co z tego, jak w czasie wojny nie
było co jeść.
Bieda. Nie było butów, nikogo nie było
stać wtedy na buty. Jak była duża rodzina
i ziemia, to nie było takiej biedy, my mieli-
śmy 1 2 mórg ziemi. Było ciężko w czasie
wojny. Wieś była duża, po 3 morgi ziemi,
w domach po 7-8 ludzi, to była bieda. Rano zupa ziemniaczana, tam nazywana zalewajką. Chleb był zamykany - każdy
zamykał go w takiej skrzynce, bo jak
upiekło się 6 chlebów, to musiało to wystarczyć na cały tydzień. Kromeczka chleba, talerz zupy i trzeba było się tym
zadowolić. Obiad znów jakiś mleczny, na
kolację to samo i koniec. Nie było wtedy
też żadnych zarobków, nikt nie miał gdzie
wyjeżdżać, nie tak jak dziś. Nie było nic
specjalnie, jak to w czasie wojny. Jak mój
tatuś poszedł na wojnę, to biedowaliśmy,
ponieważ same dzieci musiały pracować.
Wiadomo, jak to na gospodarstwie, trzeba
było ręcznie pracować, końmi, nie było tak
jak teraz. Mieli ludzie biedę i koniec.
W czasie wojny wiadomo, ciężkie życie
było. Teraz, jeśli ktoś chce pracować, to
1 08
wyjedzie tu czy tam.
A wtedy? Nie można
było wyjechać, nie było
gdzie.
Później, gdy Niemcy
uciekali, wszystko było
przygotowane, oficerowie przyjechali, wozy,
samochody, konie. Wóz
pakowało się na podwórku: skóra, buty,
wszystko mieliśmy na
wozie i czekali na rozkaz. Nasza wioska miała być wybita i spalona. Dom teściów - Rzuszcze 1 2
Ale u sąsiada jeden, fot. z albumu Heleny Kijewskiej
który umiał po polsku
mówić, powiedział, że w razie czego niech gi. Popłoch, wyjechali jakieś 1 2 km i ich
każde się rozpryśnie wszędzie, po polu, też rozbili… No było źle, cóż tam mówić…
pokładźcie się. Ale nie doczekaliśmy się,
przyszedł ranek, oficerowie nie dostali Rzuszcze. Ja w 1 948 tu przyjechałam. Ale
chyba rozkazu, bo rozbili ich w czasie dro- mój mąż i jego rodzice przyjechali tu
Ślub Heleny i Zygmunta Kijewskich 1 948 r.
Od lewej: Marianna Kijewska, Józef Kijewski, Agnieszka Detka, Andrzej Detka, Para młodych Helena i Zygmunt
Kijewscy, Maria Makuch, Edward Makuch, u góry p. Barcicki
fot. z albumu Heleny Kijewskiej
1 09
chałam do siostry, żeby jej pomóc, bo
miała małe dziecko. Później, za niecały rok
wyszłam za mąż i przyszłam do męża,
miałam wtedy 1 6 lat, z mężem przeżyliśmy razem 59 lat. Mąż nie żyje, teraz
w maju będzie 8 lat. Zostałam sama, pięcioro dzieci, wszystkie poszły na swoje,
a ja zostałam sama. Też chodziłam na zabawy, później to mniej. Chodziło się na
pole, cały dzień się robiło, a w soboty takie
pohulajki były. Dwie, trzy godziny się pospało, a rano dawaj krowy doić, świnie
obrządzać, jak to na wsi, ale było wesoło,
lepiej jak teraz, ludzie się szanowali. A teraz tak każdy sobie, kiedyś nie było telewizorów i tylu rozrywek, a teraz każdy
sobie mieszka. Kiedyś wszyscy się odwiedzali. Kiedyś tańczyliśmy, i śpiewaliśmy
i wypiórki były − pióra skubaliśmy w zimę, było bardzo wesoło, robiliśmy kołdry
i poduszki. Pióra się wyskubało, kolacja
i dawaj tańczyć. Wełny się przędło i na
drutach się robiło, bo nie było tak jak teraz, bo nie było pieniędzy i nie można było
wszystkiego kupić. Wszystko się robiło samemu dla siebie i dla dzieci: czapki, swetry, szaliki, skarpetki, wszystko było
z wełny. Teraz już nie ma potrzeby, to
i nikt nie trzyma owiec.
Helena i Zygmunt Kijewscy
fot. z albumu Heleny Kijewskiej
w roku 1 947. Przyjechałam tu do siostry,
do Makucha do pomocy, bo tu miała ciężko, dwoje dzieci… I tak tu zostałam. Najpierw przyjechała tu moja siostra ze
szwagrem, na gospodarstwo. Później przyjechał ich odwiedzić mój tata. Nic tu wtedy nie było, mieli tylko jednego konia.
Tata sam musiał przywieźć im drugiego
konia, źrebaka, którego uchował, bo nie
było nawet jak i czym tu pracować. Następnie przyjechałam ja na wiosnę, tata
mnie przywiózł, bym pomogła, miałam
wtedy 1 6 lat. Jeszcze było chłodno, pamiętam jak dziś, marzec był, jak przyszliśmy.
Przyjechaliśmy z moim tatą do Potęgowa,
a z Potęgowa tutaj na pieszo. Tak, na pieszo, pamiętam jak dziś. Gdy doszłam na
górkę tu, do Pobłocia, to już płakałam.
Buty uciskały, człowiek nie był przyzwyczajony. Tatuś mój mówił: „Już teraz to idź
prosto, już widać tę wioskę, już siostrę widać tutaj”. Myśmy szli do Pobłocia, ale od
Wicka jakoś…My inaczej szliśmy, nie
wiem, jak tato nas prowadził, może dalej
jakoś, nie było żadnego pojazdu wtedy.
Weszliśmy, pamiętam, zdążyliśmy się
troszkę przebrać, umyć i już kawalerka
przyszła. Tadek i mój mąż. Bo panna przyjechała wielka do Makuchowej.
Jak tutaj przyjechałam, to tutaj już pozostałam, bo zapoznałam swojego męża, no
i wyszłam za mąż za rok niecały, na gospodarstwo i mieszkam do dziś i pracuję
niestety, bo zostałam sama. Jak przyjechałam, to początkowo nie miało się co tu podobać, bo wszystko jeszcze było po
Niemcach, wszystko trzeba było samemu
obrabiać, bo nie było maszyn, wszystko
rękoma trzeba było robić, dlatego przyje-
Niemcy. Jak ja przyjechałam, to nie było
110
już nikogo, nie
było
Niemców,
tylko sami polscy
ludzie. Wie pan,
bo to tak nie tylko
z centrali, skąd
tylko mogli, są
wymieszani teraz,
jak się mówi, ze
wszystkich stron.
Kaszubów dużo.
Niemców
wywieźli - Zygmunt,
mój mąż i Bolek
Kitowski. Wozami
1 948 r.
ich wywieźli do Rzuszcze
Jazda końmi do ślubu. Helena Kijewska, Zygmunt Kijewski, Jan Zakrzewski
Słupska. Na wo- fot. z albumu Heleny Kijewskiej
zach zapakowane
wszystko i ja jeszcze do dziś to miałam na wojnie dużo kopali, ale co, to też nie
sumieniu i zawsze im to mówiłam. Za- wiem... Tam jest las ten cały, jak się przewieźli ich do Słupska samego i tam ich jeżdżało, tam betonem wszystko zalane
wyładował, przed samym Słupskiem. Cóż jest… Dużo rzeczy mieli tu pozakopywane,
oni tam tego majątku nabrali, najwyżej jak to każdy, może naczynia czy inne warrzeczy do przebrania, bo cóż tam mogli tościowe rzeczy. To nie tylko tu, przychobiedni wziąć. Żadnych mebli, niczego, no dziły też Niemki, takie starsze panie,
dochodziły tu do tego lasu, szukały po
bo jak.
drzewach, ale nie mogły odnaleźć. Tam
Jak przyjechaliśmy, to wszystko w dobrym mają coś pozakopywane do dzisiaj. Ale
stanie było, tutaj…Bo my tu nazywamy wie pan, człowiek nie szuka, bo po co tam
główne Rzuszcze jako starą wieś, że tam im będę szukać, po co mi to. Nie wiadomo
jest „stara wieś”, a tu budynki to były bu- co tam miały zakopane. Byli szabrownicy,
dowane w latach 30-tych, za Hitlera. Wie naprzód jeszcze przed nami byli tutaj, zaraz po wojnie, przyjeżdżali specjalnie na
pan, ja już jestem tu tyle lat…
szaber, żeby nabrać, zabrać i pojechać.
Jeszcze 9 lat temu przyjechał gospodarz do
mojego domu, właściwie syn gospodarza Mąż. Przyjechałam tu do pomocy, a za pół
z tłumaczem i pytał. Poszedł do stodoły roku wyszłam za mąż, tak mi się spieszyło.
i pytał, czy myśmy wylali sami ten beton. Mąż miał 28 lat, a ja 1 6. Tak się jakoś człoPowiedziałam, że nie, że było tak, jak za wiekowi w głowie przewróciło i tak wynich i tak jest. Powiedział, że oni mieli tu szło. Trzeba było gospodarzyć powoli. Było
coś zakopane. A ja mówię tak: „Jeśli pan tu czworo rodzeństwa, rodzice i my. Ciężmiał coś zakopane, to proszę, kopcie. My ko było, trzeba było pracować tylko rękatu nic nie kopaliśmy, tylko wiem, że kie- mi, nie było maszyn, ciągników, niczego.
dyś był tu taki, Purtak się chyba nazywał, Męża mojego znali wszyscy na około, taki
taki kawaler tu przyjechał. I on rabował, był. Lubił też handlować nieraz, wsadzaliśmy wczesne ziemniaki, więc jeździł to do
wszystko co mógł to brał i wywoził”.
Może i jest jeszcze coś zakopane, choć po Główczyc, to gdzie indziej. Mąż lubił
111
gdzieś pojechać i pohandlować. Ja nie,
więcej w domu się wszystkim zajmowałam. Trzeba było wszystkiego się nauczyć,
nic się nie miało, człowiek był biedny.
Niczego nie było, nawet jeśli człowiek
chciałby kupić, to wiadomo jak było, żadnego towaru. Rok po nas przyjechała rodzina, to przywieźli tu czerwone krowy.
Oni tu oczy wielkie zrobili, bo oni nie widzieli takich krów. Wszystko przywoziliśmy, bo skąd by tu było. Przecież tutaj nic
nie było, ani konia, ani maszyn. Wszystko
rękoma, kosiło się kosiarką, trzeba było rękoma wiązać, nadstawiać, wozić, zrzucać,
z powrotem, młócić...
Później już pamiętam, jak tylko raz
w Główczycach stałam przy domu towarowym. Przyjechałam rano o szóstej.
A mój syn trzy dni i trzy noce czekał, żeby
kupić telewizor. Trzeciego dnia przywieźli
lodówki. Syn telewizora nie kupił, bo nie
przywieźli, ale mnie kupił tę lodówkę.
Przyjechałam rowerem, żeby coś kupić.
Zajeżdżam, a tam tylu ludzi! Gdy otworzyli sklep, to aż tę dużą szybę w domu towarowym ludzie wybili...Każdy kupował
to, co było niepotrzebne, wiadomo, jest towar, więc się weźmie. A dzisiaj? Tylko żeby
mieć pieniądze – wszystko jest, czego dusza zapragnie.
Pierwsza Komunia Święta rodzeństwa Krystyny i
Romana Kijewskich 1 966 r.
fot. z albumu Heleny Kijewskiej
centach się zmieniło. Każdy spoważniał.
Czy ludziom jest dużo lepiej, może…Każdy
sobie, każdy samolub. Przedtem wszystko
było jakieś uszanowane, jeden z drugim,
pośmiali się, pochodzili...A teraz każdy
tylko sobie. Rzadko, żeby tam jeden do
drugiego poszedł, tak jakoś nie wiem.
Przedtem mi się lepiej podobało niż teraz.
Chociaż było biednie, ale było wesoło.
A teraz wszystkiego pod dostatkiem, ale
niewesoło. Jakieś takie wszystko ponure,
smutne chodzi, zapracowane jakieś. Nie
rozumiem, dlaczego tak jest teraz.
Zabawa i życie towarzyskie. Przyszła
sobota, jak mąż chciał iść, bo mi nie chciało się za bardzo nieraz. Dzieci do spania,
a dosyć gromadkę żeśmy mieli, bogato, bo
pięcioro…Ale jakoś na wszystko się poradziło. Dzieci spać, a ja mówię: „Chodź,
idziemy, podprowadź mnie tylko tam”.
Boże, myśmy się wyskakali jak głupie, bo
tu cały tydzień się człowiek narobił, ale się
chciało. Wesoło było, przyszło się, dwie godziny się przespało, rano prędko wstać,
krowy doić, świniom dawać, dzieci do
szkoły… Wie pani, jak to było. Ale było
wesoło. A teraz się zmieniło. W stu pro-
Dzieci. Dzieci więcej było, pięcioro i wię-
cej w każdym domu. Mówią, że jest bieda
teraz, że jest źle...Ale to nieprawda, bo
mają aż za dobrze. Pół podwórka ma zajęte jedno dziecko; taki ciągnik, taki sa112
mochód, trzeci i jeszcze czwarty… Zabawek jak ta kuchnia, pełno wszystkiego.
I myślę sobie, mój Boże... To ja miałam
pięcioro dzieci. Lalkę to się zrobiło ze
szmat, żeby się bawiło. Bo nie było nas na
to stać, żeby kupić dzieciom. Czym się bawiły? A bawiły się w piasku, jakąś łopatkę
czy coś, jedno z drugim... No i to była zabawa. No cóż, można było. Jakąś huśtawkę
się zrobiło. Tak było. A teraz? Wózek, wózeczek, spacerówka taka, owaka. Ja tego
nie miałam, ale pamiętam, jak było
w „centrali”. Kto miał wózek? Kolebki były.
Drewniane kolebki były, tak je nazywano,
to były takie bieguny. A na pole, kobieta
normalnie musiała iść do pracy, to były
zrobione, cztery takie kije, duże, związane,
prześcieradło podwiązane, dziecko było,
poduszeczka, kołderka, w środku włożone,
piersi się dało, nakarmiło się, pohuśtało
i szło się robić. A dziecko spało.
Chłopcy to głównie krowy paśli. Jak wrzesień był, to nie było czasu się bawić, już
jak był trochę większy, miał 3-4 lata, no
może 5, to zanim się poszło do szkoły,
trzeba było wziąć krowę na powróz i popaść na drogach, granice to nazywano.
Drogi były szerokie, no to trzeba było to
wypaść. I dopiero do szkoły się biegło. Gęsi trzeba było napaść.
Ja dzieciństwa nie miałam dobrego, bo
musiałam pracować na gospodarstwie,
trochę szkoły i ciężko było. Panieństwa
też żadnego nie miałam, bo szybko musiałam wyjść za mąż, byłam zadowolona
z małżeństwa, męża miałam bardzo dobrego, tak dużo pracowałam, ale mąż był
dla mnie bardzo dobry. Nie powiem,
pierwsze pięć lat było ciężko, ale potem
przyszły dzieci i już było dobrze. Teraz już
nie jest, bo jestem sama, nie powiem,
mam wszystko, ale samotność doskwiera,
nie ma z kim porozmawiać. Dzieci są, ale
nie ma ich na miejscu.
Nauczycielka: p. Ługowska
Uczniowie: B. Karbownik, M. Czyżewski, K. Leśniczuk, B. Wejer, B. Kijewska, A. Niedźwiecka, F. Wacławek, H.
Dąbrowska, D. Podlaska, p. Leśniczuk, M. Formela, J. Janowicz, J. Gacoń, K. Penk, Z. Penk, S. Wesołowski, Z.
Czyżewski, G. Kania, S. Bobrucki, Z. Mielewczyk
fot. z albumu Heleny Kijewskiej
113
Bernard i Wanda
Labudowie
„Jestem Kaszubem, jest tutaj w Rzuszczach
wielu Kaszubów, ale oni już zapomnieli po
kaszubsku, bo starzy umarli, a młodzi, to nie
znają. Do Rzuszcz sprowadzali się głównie
z Sierakowic.”
P
byłem pierwszy, Wanda później przyszła.
Już jeden miał zajęte to nasze gospodarstwo, przyjechał i miał konia, to mu go
ukradli, no i później on zrezygnował z tej
gospodarki. Wandy ojciec przyszedł na
miejsce tamtego gospodarza, no i tak się
poznaliśmy. Ja mieszkałem pod „piątką”,
Wanda pod „szóstką”, a tu gdzie teraz
mieszkamy był inny gospodarz. Na to go-
o małżeństwie jesteśmy już 60 lat,
w 1 952 roku wzięliśmy ślub,
a wcześniej, w 1 946 i 1 947 roku
sprowadziliśmy się do wsi Ruszyce. Ruszyce to obecnie Rzuszcze − nazwa została
zmieniona ponieważ niedaleko są jeszcze
jedne Ruszyce i ludzie jeździli nie do tych
co trzeba. Inne nazwy też się pozmieniały:
Sophiental to teraz Rzuski Las jest, długo
ta stara nazwa obowiązywała.
Przyjazd do Rzuszcz.
Bernard Labuda: Ja sprowadziłem się spod
Sierakowic, ze wsi Mrozy, urodziłem się
tam w 1 931 roku. Wraz z rodzicami przyszedłem do Rzuszcz, ojciec gospodarstwo
zajął po Niemcach i tak tu mieszkaliśmy.
Sprowadziliśmy się w 1 947, ja miałem
wtedy 1 6 lat. Przed wojną moja matka tu
w Poraju pracowała, przy kopaniu kartofli.
Końmi my jechali z Sierakowic, bo to było
60 kilometrów, na wóz wsiedliśmy i jechaliśmy. Mieliśmy też gospodarkę w Sierakowicach − Mrozach, a było nas dużo dzieci
i ojciec się czuł silny na większą gospodarkę. Tę gospodarkę to przydzielili każdemu
po 9 hektarów, a tam ostał brat, a gdy
później on szedł do wojska, to ja poszedłem za niego gospodarzyć, także od małego jestem wychowany na gospodarce. Ja
Wanda Labuda - 4 lata
fot. z albumu Wandy Labuda
114
Zofia i Władysław Konczalscy - rodzice Wandy Labudy
fot. z albumu Wandy Labudy
ci żeśmy byli razem z rodzicami. Ten gospodarz to był Polak, miał gospodarstwo
duże, po wojnie nie było już tam Niemców. Jeden znajomy w te strony przyjechał, dał informację i tata tutaj zajął
(gospodarkę), a potem całą rodziną żeśmy
przyjechali pociągiem, jak tata już
wszystko tutaj załatwił z gospodarką.
Przyjechaliśmy na Pomorze pociągiem do
Wrzeszcza (za Wickiem) i stamtąd na pieszo. Tutaj kolei już nie było, Ruskie rozebrali. Jak żeśmy się sprowadzili, to
wszystkie mieszkania były już pozajmowane.
spodarstwo, w którym teraz mieszkamy
przyszliśmy w 1 952 roku, już po ślubie.
Wcześniej Polak tu mieszkał, oni tylko we
dwoje byli i później wyprowadzili się do
córki w Cecenowie, a my tu zajęliśmy po
nich gospodarkę.
Pobraliśmy się 1 8 sierpnia 1 952 roku.
Rocznicę niedawno świętowaliśmy dosyć
hucznie, było przeszło 60 osób na sali
w Rzuszczach, wnucząt 25 mamy, a prawnuków 27, dzieci mieliśmy sześcioro.
Mieliśmy dwie córki i czterech synów. Jedna z naszych córek miała 1 2 dzieci.
Wanda Labuda: Ja pochodzę z Węgierska,
to jest za Toruniem, gmina Golub-Dobrzyń, też urodziłam się w 1 931 roku.
Wpierw przyjechali tutaj jego rodzice,
a rok później moi rodzice i poznaliśmy się
po sąsiedzku. My tam w Węgiersku gospodarstwa nie mieliśmy, tylko do pracy
tata chodził i mama też chodziła, razem
pracowali u jednego gospodarza, my dzie-
Zabawy
Kiedyś w każdą niedzielę była zabawa do
pierwszej, drugiej w nocy. Zabawy były
w pałacu. Na muzykanta tylko obeszli
i zebrali do kapelusza, i te potańcówki takie były przedtem. Z innych wsi nawet
przyjeżdżali: z Wykosowa, z Pobłocia,
z Przebędowa nawet na zabawy.
115
Praca na gospodarce
Wówczas w domu przy pałacu mieszkał
porucznik, a pałac był gminny. Później
pałac szkoła przejęła. W latach pięćdziesiątych ciężko się żyło, nie było tak jak
dzisiaj: jest rozrzutnik do ciągnika, wcześniej samemu trzeba było wszystko rozrzucić na polu. Kiedyś wozem z końmi
obornik się rozrzucało, końmi orało się
pole. Przedtem wszystkie prace trzeba było wykonywać ręcznie.
Na początku nie było najgorzej z maszynami. Potem wszystko nam zabrali i potłukli, młockarnie były w każdym
gospodarstwie. Polacy szabrowali i niszczyli wszystko. Jak zabrali wszystkie narzędzia, to została jedna młockarnia na
całą wieś, a tak wcześniej była u każdego.
Przyznali z urzędu jedną młockarnię. Były
też inne maszyny, ale na konia, snopowiązałki były, zniszczyli wszystko. Jak myśmy
przyszli, to te maszyny jeszcze były, potem
wszystko niszczyli, Państwo odgórnie kazało niszczyć sprzęt. Maszyn nie można
było schować, przychodził urzędnik
Wanda Labuda - praca przy rybach w Łebie
fot. z albumu p. Labuda
Leon Labuda - ojciec Bernarda
fot. z albumu p. Labuda
116
z POM-u (Państwowego Ośrodka Maszynowego). POM był założony w Pobłociu,
w Główczycach był też i tam to tłukli na
złom. Jak chciał ciągnik nająć do orania, to
trzeba było do nich iść, maszynę nająć
i zapłacić. Z początku nakazali też oddawać kartofle, odstawić zboża, a za to tylko
grosze dali, tak samo trzeba było miesięcznie dużo litrów mleka oddać do POM-u,
a to co zostało, można było wziąć dla siebie.
Chleb piekliśmy sobie sami. Świnie się biło, ale po cichutku, żeby nikt nie widział,
bo nie było wolno bić świń bez pozwolenia, trzeba było daną ilość świń odstawić
do POM-u. W pierwszej kolejności trzeba
było odstawić świnie, wszystko trzeba było najpierw oddać. Kury się chowało,
kaczki, to gotowało się je na obiad. My od
małego byliśmy chowani na gospodarstwie, dawaliśmy sobie radę. Kiedyś nie
było samochodów, końmi się jechało na
rynek do Lęborka. Woziliśmy na sprzedaż
zboże, owies, ziemniaki do Łeby. Przeważnie to samemu coś się kupowało na rynku.
Przedtem w Łebie było dużo gospodarzy,
mieli i konie i krowy, kury, łąki też mieli.
Masło się robiło i na rynek się wiozło.
Wanda i Bernard Labudowie z rodziną
fot. z albumu p. Labuda
Świnie zabili i po trosze rozebrali po cichu.
Głównie to kobiety przyjeżdżały za mięsem, bo nie mieli tam mięsa w miastach.
Wanda Labuda: Ja jeździłam do Łeby do
ryb pracować, jak jeszcze byłam panną.
Samochód jeździł − rano zabierał, a wieczorem przywoził. Przerabialiśmy dorsze
oraz inne ryby do wędzenia. W Rzuszczach nie było pracy, za to na Wykosowie,
w Przebędowie do buraków brali. W Przebędowie był duży pałac, była maszyna na
parę do młócenia. Potem pałac rozebrali −
tam teraz nie ma nic, ani śladu. Były też
obory takie duże. Ludzie z kilku wsi chodzili tam do pracy, przebierali chaber ze
zboża. Kobiety, które mieszkały w majątkach PGR-ów nie pracowały. Oni mieli dobrze, mieli krowy, świnie. W czasie wojny
świni nie wolno było zabić, więc do nas do
domu przyjeżdżali z Gdańska za mięsem.
O Kaszubach i Niemcach
Bernard Labuda: Jestem Kaszubem, jest
tutaj w Rzuszczach wielu Kaszubów, ale
oni już zapomnieli po kaszubsku, bo starzy umarli, a młodzi, to nie znają. Do
Rzuszcz sprowadzali się głównie z Sierakowic. „Tam się nie znalim, tu się poznalim”, bo tam każdy był z innej parafii.
W domu rozmawialiśmy po kaszubsku, ale
na wsi, to po polsku. Do swoich dzieci też
mówię po kaszubsku. Wanda nie nauczyła
się po kaszubsku, ale rozumie co mówią.
Dzieci nasze mówiły po polsku i po kaszubsku, w szkole też, nauczyciele nie robili z tego powodu problemów.
117
Po wojnie w kościele był od razu polski
ksiądz, Gołąbek się nazywał. Później UB
go zwinęło i już nie wrócił. Przedtem, jak
był tutaj ksiądz, to miał parafię dużą: Cecenowo, Stowięcino i Izbicę. Ksiądz nazywał się Zygmunt Kęsy. On był tu 9 lat,
najdłużej. Ksiądz Kęsy wracał bryczką
z kościoła w Izbicy, w Pobłociu był posterunek i tam go zatrzymali. Pobili go,
wszystko mu zabrali (m.in. zegarek). Jak
się nie wchodziło w drogę UB, to było
spokojnie. Na Kaszubach to była partyzantka i ja byłem taki chłopak i gęsi pasłem na takiej górze, widziałem jak
partyzanci jechali, to gęsi fruwały do góry.
To były polskie oddziały partyzanckie
Gryf Pomorski.
Ruskie tu byli, stacjonowali w Rzuszczach,
na Wykosowie na PGR-ze też byli Ruskie.
U nas też byli partyzanci: Mielewski Roman oraz Karkowski i oni wojnę prowadzili z Ruskimi.
Wanda Labuda 1 974 r.
fot. z albumu p. Labuda
Na Kaszubach to Niemcy mieszkali również po wojnie, w Sierakowicach był niemiecki i polski kościół. Ich tak nie było
dużo, ale swój kościół mieli. W Sierakowicach był niemiecki ksiądz. Polacy chcieli
tylko polskich księży, więc on wyjechał
Do Pobłocia też chodziliśmy na zabawy,
na dożynki zawsze szliśmy. Przeważnie
końmi się jechało na dożynki do Główczyc
lub Cecenowa. Zmarłych chowaliśmy
w Główczycach na cmentarzu niemieckim
(kaszubskim), a później te pomniki wyrwali i niedużo zostało ze starego cmentarza. W kościele jest tabliczka po prawej
stronie na ścianie: „Nigdy do zguby nie
przyjdą Kaszubi”. Kiedyś to były ziemie
kaszubskie, tylko Niemcy je odbili. Jak
Niemcy tu mieszkali, to nie mówili po polsku − matka moja mówiła dobrze po niemiecku, ojciec też. Po wojnie, jak my tu
przyszlim, to nas tu nie lubili Polacy, bo
jesteśmy Kaszubi. Z Przebędowa jak przyjeżdżali na zabawy, to mieli takie kije i haki, i bili Kaszubów, ale jak dostali w skórę
dobrze, to przestali. My wygralim. Pamiętają nas do dzisiaj, że w Rzuszczach same
zabijaki mieszkają i tam jest niebezpiecznie.
Dom Państwa Labudów
fot. z albumu p. Labuda
118
Leon Labuda - ojciec Bernarda
fot. z albumu p. Labuda
Bernard Labuda
fot. z albumu p. Labuda
i już nie wrócił. Ten ksiądz po polsku
umiał ładnie mówić, on nie chciał obywatelstwa polskiego. Jak później przyjechał
z Niemiec, to mówił, że parafia w Sierakowicach mu się należała. Im mówiono, że
niedługo to się zmieni i wrócą do Sierakowic. Gdyby wziął obywatelstwo polskie, to
by został w parafii. Sąsiad Gutowski, bał
się, że ich rodzinę wywiozą do łagrów,
więc w nocy uciekli i tak się ukrywali
przez 6 lat, aż Ruscy weszli.
tutaj pierwsi, to zabrali meble po Niemcach. Meble my dostalim od rodziców po
ślubie, i się dorobilim i kupilim. W dwóch
gospodarstwach, co przejęli rodzice po
Niemcach, były meble i wszystko. Niemcy
nie zabierali mebli, bo nie mieli jak, to zostawili wszystkie ciężkie rzeczy. Ponad rok
mieszkaliśmy z rodzicami w jednym domu
z Niemcami razem. Niemcy wyjeżdżali po
kolei, jak dostali paszport − normalnie się
z nami żegnali. Trochę szkoda im było wyjeżdżać, ale nie chcieli przyjąć obywatelstwa polskiego, to musieli wyjechać. Oni
teraz mówią w telewizji, że wygnani byli,
ale oni nie byli wygnani, oni sami dobrowolnie wyjechali, ich nikt nie wyganiał.
Jakby obywatelstwo wzięli, mogli do dzisiaj być tutaj. Z Rzuszcz wszyscy wyjechali i tak powstała kaszubska
miejscowość.
Jak tutaj się sprowadziliśmy, to były jeszcze niemieckie rodziny we wsi, ale powoli
wyjeżdżali za Odrę. Niemcy mogli zostać
jakby przyjęli obywatelstwo polskie, to by
zostali każdy na swoim gospodarstwie, ale
oni nie chcieli, woleli wyjechać. Jak my tu
przyszliśmy, to była goła ta gospodarka, tu
nie było nic. Tu były meble, ale ci co byli
119
Halina Duda
„Niemcy, do których się wprowadziliśmy,
dużo rzeczy mieli pochowanych. Ona tak
codziennie po troszku wychodziła i to
wszystko przynosiła do domu. Dobrzy ludzie
byli.”
P
iotrowicze. Urodziłam się na Bia-
jednym transportem do Niemiec. No i się
go pytam: „Gdzie mieszkasz? Gdzie pracujesz?”. A on mówi, że w lagrze, na kolei,
wszędzie gdzie praca jest ich wysyłają.
Powiedział mi, że z żywnością mają kłopoty, że mało dostają: „Słabo nam się żyje
bo my nie mamy kartek”, no i tak mnie się
pyta gdzie ja pracuję, ja mu powiedziałam,
że u piekarza. No i jak miałam w niedzielę
wolne to w sobotę jak sprzątałam sklep,
wzięłam tych parę kartek chłopakom.
Wzięłam i poszłam do tego lagru, bo pokazał mi gdzie jest ten ich lager. Dałam
tym chłopaczkom na chlebek i na odzież
kartki, bo też znalazłam. Nic obcokrajowcy, nic nie mogliśmy dostać w sklepie, bo
wszystko było na kartki, a kartek nie dostawaliśmy. No i raz fartuch powiesiłam
na drzwiach, jak wyszłam z kuchni, no
i sprzątnęłam sklep, a z kieszonki ta kartka czerwona wyglądała, było widać, źle
włożona, nie zakryłam. No i ta właścicielka, Niemka, zajrzała i kartki mi zauważyła. No i mówi na co Ci ta kartka? Nie
chciałam nic mówić, że to dla znajomych,
że nie mają tego chlebka, nie mają kartek,
bo to był taki czas wojenny, trzeba było
kłamać. No i zabrała mi później te kartki,
ale nic nie zrobiła. Zaczęli te kartki lepiej
chować i pilnować, ale ja gdzie indziej
łorusi, ale tam wtedy Polska była.
Do szkoły też tam chodziłam, mieliśmy gospodarkę niedużą, we wsi Piotrowicze, powiat Pińsk. W 1 942 roku
wywozili, ile to narodu wywieźli do Niemiec, transporty szły kilometrowe, takiej
długości, masa narodu. Sołtys spisywał,
chodził, bo to duża wieś była. Przeważnie
młodych brali, nie całe rodziny. Mnie
Niemcy wywieźli w 1 942 roku, przywieźli
mnie do pracy do Niemiec, do Słupska.
Tam pracowałam trzy lata i tak już tutaj
zostałam na tym terenie. W Słupsku
sprzątaczką byłam, mieli sklep z chlebkiem, Ci właściciele, gdzie mnie wybrali
i przywieźli do biura. No i ta Pani woła
dokumenty, a ja żadnych dokumentów nie
miałam, tylko miałam taką karteczkę, którą sołtys dał jak mnie Niemcy zabierali.
Praca. Nie było tam ciężko, posprzątało
się, w mieszkaniu, w sklepie trzeba było
sprzątnąć codziennie, ale dało się wytrzymać. Wszystko było na kartki: odzież,
żywność. My obcokrajowcy nie mieliśmy
nic. Jak miałam w niedzielę wolne, a wtedy sklepy były zamknięte, to chodziłam do
lagru. Poszłam na miasto i tam z jednym
znajomym się spotkałam, co jechaliśmy
1 20
ul. Kościuszki w Główczycach, Barbara Mordasiewicz
fot. z albumu Mirosława Warownego
dził stale i tak my tu zostali i tu dzieci
przyszły na świat.
później je chowałam.
Główczyce.
W marcu 1 945 roku matki
z dziećmi taki prikaz dostały, że mają miasto opuścić, tak radyjko stało na biurku.
Chodzę, sprzątam w pokoju, umiałam dobrze po niemiecku przez trzy lata się nauczyłam. No i słucham, że matki z dziećmi
maja opuścić Słupsk, a że ta Niemka miała
tu znajomych w Główczycach, jej mąż był
całym szefem na powiat. No i dzwonią do
Główczyc, mieli tam znajomych i rodziny,
czy mogą przyjechać, ona z dziećmi. Kazali nam przyjechać, no i ja z nią musiałam,
mnie też wzięła i razem przyjechaliśmy do
Główczyc. Jak w 1 945 roku przywieźli
mnie do Główczyc, tak pozostałam. Tu
wzięłam ślub i tu przyszłam na gospodarkę. Tu także znajomi różni byli, zaznajomiłam się z nimi w Główczycach. Jeden facet
tak chwalił, że taką ładną gospodarkę ma
no i w taką dziurę nas tu przysłał, do Skórzyna.
Mąż.
Jak w Główczycach byli już Polacy,
no i poszłam te Główczyce obejrzeć, to
wioska taka duża. No i zaznajomiłam się
z jednym takim, stale gadał, że tu ma ładną gospodarkę dla nas. No i chodził i cho-
Elżbieta Rawska - w tle komisariat milicji w
Główczycach
fot. z albumu Mirosława Warownego
1 21
Wycieczki. Udało mi się raz wyjechać −
Niemcy. Jak przyjechaliśmy do Skórzyna,
byłam na wycieczce. Z PGR-u była, to pojechałam. Kierownik blisko mieszkał, po
sąsiedzku do nas tu przychodził i tak mówi: „Pani, chcesz Pani jechać do Warszawy? Wycieczka jedzie z pegeeru”. No
i poprosiłam jedną znajomą, żeby tu przypilnowała wszystkiego i do Warszawy pojechałam zwiedzić po wojnie, jak to
wygląda. Zajechaliśmy, a tam sam gruz,
wszystko wywożone było, sprzątane
z tych ulic. Ile tam bloków i budynków
poszło… Transport za transportem w pociągach. Same cegły wywozili z tej Warszawy. To był gdzieś 1 947 rok. Wywozili to
gdzieś za Warszawę.
Byliśmy też w Oświęcimiu, również wycieczka była z pegeeru. I pojechałam zobaczyć, oj co tam tym ludziom zrobiono.
Ile tam narodu zginęło w tę wojnę...
to w domu, w którym teraz mieszkamy
jeszcze Niemcy byli. Potem wyjechali.
W 1 946 oni jeszcze tu mieszkali, my tu,
a oni po drugiej stronie domu. Tam też pokoje są. Mieli trójkę dzieci. Jednego syna,
który zginął pod samą Moskwą. Tak daleko zaszli wtedy Niemcy. Mąż ich powywoził, wywiózł do Słupska do pociągu, jak już
mieli zgodę na wyjazd. Wszystkie rodziny
wywożone były, nie mieliśmy samochodu
ani traktora, tylko konie, to nimi woził ich
na stację do Słupska.
Oni już mieli wszystko pochowane jak my
tu przyszli, bo w tym czasie pełno złodziei,
szabrowników było, chodzili i wszystko im
zabierali. Tacy Polacy byli. Niemcy, do
których się wprowadziliśmy, dużo rzeczy
mieli pochowanych. Ona tak codziennie
po troszku wychodziła i to wszystko przynosiła do domu. Dobrzy ludzie byli.
Raz byłam ich odwiedzić, pojechałam do
Berlina. Oni też byli ze dwa razy u nas.
Poszli tu na górkę, ja patrzę gdzie oni idą,
czy może jeszcze jakie rzeczy mają schowane. A oni poszli, po świerki. Takie
drzewka, wzięli sobie i przynieśli do domu.
Zapakowali ładnie i jak jechali do domu,
do Berlina to sobie wzięli. No i jak byłam,
to te drzewka wsadzili sobie w ogródku
przy domu, ładny ogródek mieli i przyjęły
się te drzewka i rosły ładne, piękne.
Gospodarstwo. Na gospodarce my parę
koni mieli, kurki i świnki. Teraz to traktory
wszystko robią, a kiedyś było ciężej.
I obiad trzeba było ugotować, no bo jak
przecież dzieci małe były, nie będą głodne
chodzić. Narobiło się, narobiło. Tu siódemka dzieci była, trzeba było piersią wykarmić i w pole iść. No i tu jeszcze Niemcy
mieszkali, Niemki były, takie fajne kobitki.
Przychodzili tu ze wszystkim do nas, bo
mieliśmy i mleczko swoje i mięsko było
też, bo chowaliśmy krówki.
Sklep RUCH w Domu Kultury w Główczycach.
Sprzedawca p. Kociuba, kupująca Helena Zych (Czaja)
fot. z albumu Heleny Czaji
1 22
Główczyce - na rowerach: Józef Kazimierczyk, Kazimierz Gojlik, Kazimierz Pułtorak
fot. z albumu Krystyny Wielgus
Praca dziewcząt w cegielni. Pierwsza z prawej Jadwiga Peta
fot. z albumu Jadwigi Peta
1 23
Anna Szot
Maria Wójcik
Natalia Rejmak
Zofia Tarka
„Wojnę u nas było bardzo, bardzo czuć. Rano
Niemcy, na wieczór już Ruscy. I tak cały czas.
Aby gwizdali kule przez wieś.”
Anna Szot
byliśmy otoczeni wojskiem. Ojciec się zerwał, rzucił tę broń- o tak tylko- i chodnikiem nakrył. Weszli, zobaczyli, że tu
karabin maszynowy i od razu wszystkich
pod ścianę. Mama to tylko piszczała i płakała, a ja taka odważna chodziłam, bo
trochę wiedziałam, znałam trochę tych
Białorusów. Musiałam nas szybko pakować co pod ręką było, no i wpakowali nas
wszystkich na te sanie i jedziemy. Mieliśmy dwie klacze i z tymi końmi nas na
sanki.
K
iedyś Polacy szli na ochotnika do
wojska. Potem niektórzy dostali te
gospodarki. Ojciec dostał, więc
wyjechał na Polesie. Piękna w domu lubelskim była gospodarka, mieszkaliśmy
dwa kilometry od Krasnystawu Latyczów
w lubelskiem. Tam były bagna. To polski
rząd to wszystko zagospodarował. Pięknie
tam było, ale tylko 8 lat żeśmy tam byli.
I krowy, i konie mieliśmy. Ojciec miał ponad 40 pni pszczół.
Przyszła wojna i było widać, że już z Polakami nie jest dobrze. Już tam bardzo dużo
tych Białorusów, bo tam przeważnie Białorusy byli, już zaczęli napadać. Moment
i wchodzi z jednej strony Niemiec, z drugiej strony Ruski i nie masz gdzie uciec.
Dojechaliśmy, a tam jakieś wagony z kominkami, z ubikacjami podstawione. Nas
do wagonów wpakowali wszystkich, dobrze, że u nas nie było takich małych
dzieci, siostra najmłodsza już do piątej
klasy chodziła. Dwa dni my jechali, bo
zbierali ludzi przez Polskę. Później tory
zmieniały się i niektórzy, co byli w wojsku
przed wojną, wiedzieli, że to w tę stronę
na Sybir, że na Archangielsk my jechali.
W końcu żeśmy się zatrzymali. Kto już
umarł, to go tam wyrzucili z wagonu. Do
nas zaprzęgiem z reniferami podjechali, to
mamę wzięli, siostrę i brata najmłodszego,
Cześka. Ponad 40 stopni było mrozu,
wszystko zakute było.
Zesłanie. Raz, 1 0 lutego 1 940 zjeżdża woj-
sko, otacza wszystkich, zabiera w nocy
o piątej godzinie. Przyszłam tego dnia, bo
nauczycielka nas wzywała do kościoła
i żeśmy śpiewali po łacinie. No i ja przyszłam późno. Czytałam książkę ,,Wierna
Rzeka’’ do późnych godzin. Ja tak tę książkę odłożyłam, się położyłam, ale jakoś mi
tak niewygodnie. Naraz śni mi się okropnie, że jakieś wojsko, coś grzmi, a tu już
1 24
Pan Nowosielecki podczas odbywania służby wojskowej - 1 951 r.
fot. z albumu Krystyny Nowosieleckiej
ciec powiedział żebym poszła, bo tam lżej
będzie, no i poszłam. I miałam to szczęście, co tam zostało, to przyniosłam rodzinie. Jakiś czas żeśmy tam byli, ponad rok.
Ojciec umarł, nie było dla niego leku, miał
jedynie 53 lata. Przyjechał lekarz. Nic nie
pomagało.
Podjechali na takich konikach maleńkich.
On mówi: „A Ty dziewczynka zamarzniesz”, a ja mówię: „Nie, nie zamarznę”.
Z niedźwiedziej skóry mieli okrycie, to kazali mi tam powkładać nogi i ręce. Pojechaliśmy i tak co jakiś czas to ten kipiatok
nam dawali. Troszkę ogrzewali tych ludzi
i tak jechaliśmy dwa dni. Prawdopodobnie
kiedyś wywozili tu te Ukrainki, na takie
potiomki, pchali tam wszystkich. No,
i później dwa dni my posiedzieli, tej wody,
chleba troszkę przywieźli i do lasu. Jakie
tam okropne tajgi, jakie tam lasy były,
wszystko na zręby szło.
Zbili z desek trumnę i pod takim krzakiem
pochowali mego ojca. Na drugi dzień
przybył tam kolejny grób, ciągle tak chowali. Pobyliśmy tam do jesieni i przychodzi Polakom niby ta wolność. A to było
500-1 000 kilometrów od miasta Kotłas, co
można gdzieś jakimś statkiem czy czymś
dotrzeć. Bracia i inne osoby z tydzień zbijali tratwę, do której naściągali tych okrąglaków. Później przychodził ten syn
starszy, brat mój i mówi, żeby jechać, bo
inaczej to zginiemy. Mama nie miała wyboru. Co tam mogła, to wzięła każdemu.
Archangielsk. Po jakimś czasie przycho-
dzi taki co pilnował tych Polaków. Piąta
godzina już nam nie wolno było się ruszyć.
I mówi tak: „A Ty dziewczynka nie chciałabyś w kuchni być?” Po rusku pyta. Ja
mówię, że się na kuchni nie znam. Ale oj1 25
ków jadących do Persji wybili.
Znowu inny rozkaz, podchodzą wielbłądy,
podjeżdżają też taksówki, takie ciężarowe,
no i ładować. Wiozą nas do Kazachstanu
do tych kibitek, które musieliśmy sobie
sami robić z gliny, bo tam z gliny budują.
I kolejny rozkaz do kołchozu przychodzi:
„Wszystkich Polaków do wojska, do Andersa”. I dziewczyn bardzo dużo szło, ale
ja nie poszłam, bo mama nie chciała sama
zostać.
Tośmy dwa tygodnie płynęli tą tratwą do
miasta Kotłas. Dotarliśmy. Patrzymy,
a tam lata niby wojskowy, biało-czerwony.
Już każdy ucieszony, bo Polaka wojskowego zobaczył. Każdy próbuje go przekonać,
5-1 0 groszy w rękę wciska, bo my do Persji
przecież mieli jechać.
Tułaczka przez Rosję. Przyjechaliśmy,
wyładowaliśmy się, a tam okropna cerkiew stoi. Wchodzimy do środka, a tam ludzi pełno nabite. Sami Polacy, ze
wszystkich zakątków pakowali ich do tego
miasta. Czekaliśmy tam trochę, aż tu nagle mówią, że niedługo statek ma podchodzić, że niby ruszymy do Taszkientu. Jak
trap odrzucą, to już wkraczamy na ten
statek. No i tak się stało. Tam było ze cztery rodziny, żeby nie obciążać tego statku.
Tak jak ten statek podszedł tak my od razu na te trapy wszystkie. Weszliśmy na
ten statek. Boże, już płyniemy, już płyniemy. To robotnicy płynęli do pracy, ale już
trochę żeśmy popłynęli i myślimy sobie, że
tu trochę odpoczniemy, to do Persji pojedziemy. Później przynieśli chłopaki jakąś
dynię, zjedliśmy. Bo tam prosa dużo sieli,
troszkę mąki. Później podchodzi, czy ktoś
by chciał ładować na wagony kołdry co
tam leżały. Polecieli chłopaki, to zawsze
parę złotych było. Siedzimy jeden dzień,
drugi, tydzień siedzimy. Naraz rozkaz, że
Polaków do kołchozów do Uzbekistanu.
Podchodzą wielbłądy. Kto może to siądzie.
Mama nie chciała iść, więc ja mówię, że
spróbuję. Uzbecy zdenerwowani − pogadali coś do wielbłądów. Naprawdę, to było
coś okropnego. Przyjeżdżamy, a tam pustynia, gorąco, nie ma czym oddychać.
Dali po 200 gramów chleba. Tam nie było
domów tylko takie kibitki. Chyba ze 2 tygodnie tam byliśmy, a może i więcej. Potem nadszedł kolejny rozkaz „Polaków
wszystkich z powrotem do Taszkientu”.
Znowu więc nas zwalili na ten plac. Znów
siedzieliśmy, tydzień, dwa tygodnie. Przychodzi w końcu wiadomość, że wielu Pola-
Tam w Kazachstanie świąt to specjalnie
nie było na początku. Wszyscy Polacy
śpiewali razem: „Z dalekiej krainy, gdzie
wygnał nas wróg, do Ciebie ojczyzno kochana zwracają się serca, stęskniony
nasz... myśl się wyrywa ta sama. Kiedyż,
ach kiedyż powróci już czas, kiedyż ach,
kiedyż odwiozą już nas...”.
I tak żeśmy ciągle śpiewali, płakali i to tak
schodziliśmy się tylko.
No, później, jak zaczęły placówki powstawać, to zaczęli nas tam odwiedzać troszkę,
rozmaitych gości wozili. To nic nie dawało
− mama dwieście gram, a ja pięćset, bo
ciężko pracowałam. Później, jak bracia
poszli do wojska, to sprzedałam takie
spodnie, garnitur. I poszłam kozę kupiłam.
I mleko miałam. Już mi dobrze było.
W Kazachstanie 4 lata, siedzieliśmy. Głód
taki, nędza. Chodziliśmy na samosiejkę,
żeby utłuc trochę tego ziarna. Nie pozwalali chodzić, ale tak ukradkiem nocami po
25 kilometrów szliśmy, żeby tam coś przenieść i zawsze się tam troszkę udało.
Sprzedawałam to później, miałam coś za
te kilo czy dwa mąki. Na czwarty rok placówkę u nas polską zrobili, 6 kilometrów
obok. Nie dostawało się wiele tam. Tam
taki był przewodniczący − Żyd, bardzo
mądry taki. On przeważnie tak do nas zaglądał, on był tym przewodniczącym na
tej placówce.
Raz dostałam zapalenia. Wezwał lekarkę
Rosjankę, ona mówi, że tyfus. Obcięła mi
1 26
na zdjęciu: Henryk Koszewski i Józef Gardzielewski
fot. z albumu Krystyny Wielgus
włosy, wszystko ze mnie spalili i w jakieś
szmaty czy prześcieradło zakręcili. I do
szpitala zawieźli. Dali mi zastrzyków, że
dłuższy czas chodziłam taka obcięta. Ale
później przyjeżdżał ten Przewodniczący
i mówił: „Pojedziemy do Polski, już staramy się zbierać wszystkie papiery.” Wagony
szły kilka miesięcy, a nas w lipcu 1 947
wzięli i tu przyjechaliśmy.
sto. Do Myśliborza i tam dalej właśnie,
gdzie kto chce. Trochę się jeszcze po Polsce pokręciliśmy, ale to partyzantka jeszcze wszędzie była, niespokojnie. I później
na raz żeśmy tu przyjechali, a to tam jakiś
kuzyn Walczak był i dopiero tutaj na Szelewo trafiliśmy. To już tak na jesieni było,
bo żeśmy jakoś w 1 947 ślub wzięli,
a w 1 948 córka Wiesia się urodziła. I jakoś
tak pomału miedzy ludźmi, między ludźmi…
W ojczyźnie.
Najpierw przyjechaliśmy
do Lublina i tam staliśmy tydzień. Bardzo
dużo sortowali tych Polaków. Młode samotne dziewczyny, gospodarzy zabierali,
to gdzieś rodzina zabierała. Później przyjechaliśmy do Poznania. Tu biorą nas do
tych PUR-ów (Państwowych Urzędów Repatriacyjnych), trochę dają jakiejś tam
bielizny i odzieży, ale niewiele. Staliśmy
z tydzień w Poznaniu, później wiozą nas
do Choszczna i dalej tu na Pomorze.
W nocy Niemców wywieźli, więc było pu-
Do nas jak przyjadą dawni mieszkańcy,
Niemcy, to jak rodzina, jakie całowanie.
Tak się jakoś cieszą nami. Mówią, że my
im nie dokuczaliśmy. Jak my przyszliśmy,
to oni żyta trochę mieli i chleb robili. Po
24 bochenki w tym piecu, to zawsze nam
te dwa bochenki dali. To smaczny chleb
był, jak razowy.
1 27
na zdjęciu: Lilka Kalista, Zofia Potapowicz, Helena Kwiecińska, Zofia Jaroszewska, Joanna Krajewska, służba Polsce
ul. Ciemińska Główczyce 1 950 r.
fot. z albumu Krystyny Wielgus
MariaWójcik
ani pierwszy Ruscy nic specjalnie nie robili tym cywilom. Później zabrali jeszcze
jednego brata i drugiego, trzeciego na
wojnę. To dwóch zostało na wojnie, już nie
wrócili. Jeden wrócił. Później, jak już ta
wojna się skończyła, wywieźli nas tu.
B
ieszczady. W 1 947 przyjechałam.
Do Górzyna. Wcześniej mieszkałam w Bieszczadach, w miejscowości Nowosielce Kozickie, gmina Ustrzyki
Dolne. Mieszkałam w swojej wsi - wojnę
też tam spędziliśmy. Wojnę u nas było
bardzo, bardzo czuć. Rano Niemcy, na
wieczór już Ruscy. I tak cały czas. Aby
gwizdali kule przez wieś. Naprawdę.
Taka szkoła u nas była nowa − zakonnicy
mieszkali. Nas te zakonnice uczyły
w szkole. Szkoła była tam z dziada pradziada. Później te zakonnice musiały się
wyprowadzić, bo już im nie pozwolili
uczyć. To nauczyciele nas uczyli. Skończyłam tylko siedem klas i na tym koniec. To
trzeba przyznać, że pierwszy raz Niemcy,
Pomorze. Jechaliśmy kawałek, bo tam
cztery kilometry było do pociągu. I konie
nasze, i krowy i wszystko. Pociągiem
przyjechaliśmy do Słupska. Stamtąd do
Górzyna nas przywieźli i dali nam gospodarkę. Niemcy jeszcze z jednej strony tak
mieszkali, a my z drugiej. Oni w PGR-ze
pracowali. Do tej pory kontaktujemy się
z tymi Niemcami. Przyjeżdżają tu czasem.
My i Niemki, dziewczyny, kolegowałyśmy
się, normalnie chodziliśmy, bo oni w PGR
jeszcze robili. Razem się też bawiliśmy.
Tam taka rodzina była, że ich matka była
1 28
tych chłopaków. Tak ich się poznało i chodziliśmy prawie trzy lata i później wyszłam za niego za mąż. Wesele robiliśmy
w kwietniu 1 953 roku w domu w Szelewie.
Zofia Tarka
Urodziłam się koło Kazimierza nad Wisłą,
a tutaj mnie moja znajoma przywiozła jako pomoc. Tam wtedy nasza gospodarka
była mała, a nas dzieci było siedmioro,
więc była bieda i koniec. Bracia wszyscy
wyjechali na zachód. Mnie znajoma wywiozła tu, bo potrzebowała. Ona była
z Nałęczowa i Ci, co wzięli tę gospodarkę
tu w Szelewie to byli z Nałęczowa i ona
wiedziała, że potrzebują pomocy. Większość to w Szelewie spod Lublina przyjechało.
Byłam tu u nich dwa lata, później wyszłam za mąż i poszłam po sąsiedzku do
teściów. U teściów byłam też dwa lata, to
te gospodarze co ja u nich najpierw byłam
zostawili gospodarkę dla nas i wyjechały
do Ustki.
Brat Pani Peta odbywajacy słuzbe wojskowa (siedzi
przy dziale)
fot. z albumu Jadwigi Peta
Kaszubką, więc oni normalnie, i po polsku
i po niemiecku. Nie było tak źle z tymi
Niemcami, nie. Pewnie, że ciężko było, bo
kompletnie nic nie było. Koń i dwie krowy
były, bo przywieźliśmy. W drodze karmiliśmy je na postojach − trzeba było iść
z motyką i kartofli kopać u ludzi, żeby zarobić trochę tych ziemniaków na zimę.
Naprawdę bardzo ciężko było. Bo zaraz
my dostali takie gospodarstwo ale puste.
Tu był sztab rosyjski w Wykosowie. Gdzie
jakie co brali, to przepijali. Jak tutaj to jeno dziury były w tym domu, bo strzelali:
„Wiwat Rosija”. Cały ich sztab stał w Lęborku, a tu taka filia tylko była.
Przyjechałam tu, to były Niemcy, tu
u tych gospodarzy. Była taka panna starsza − Frida. Ja ją pamiętam. Taka była
córka, miała trzy dziewczynki i z ojcem
była. Jeszcze u Paziaków przyszedł on orać
pole. I po paru latach, już nie pamiętam ile
to lat upłynęło, oni byli ciekawi jak my tu
żyjemy i przyjechali do nas.
Natalia Rejmak
M
ieszkałam na Bochotnicy. To
jest prawie Nałęczów. Moja
mama zmarła jak miałam 1 0
lat, zostałam sama z bratem i ojcem. Mie-
Męża zapoznałam na zabawach. I u nas
była siatkówka szkolna w Górzynie i oni
stąd przychodzili w piłkę grać. A tu było
1 29
liśmy niedużą gospodarkę, 22 ary było
to nie była taka duża
gospodarka. Ojciec
się starał o nas, on
cztery lata się nie
żenił, gospodarzył,
żebyśmy wszystko
mieli.
Szkoła. Kiedyś była
mała matura, tak to
się nazywało. Tam
w czasie wojny myśmy do szkoły chodzili. W czasie wojny
lekcje normalnie byDożynki w Główczycach - 1 964 r.
ły, myśmy do Nałęna zdjęciu: Natalia Rejmak, Natalia Krzaczkowska, Zofia Tarka, Helena Laskowska,
Anna Szot, Maria Wójcik
czowa chodziły. To
u góry był szpital
niemiecki, a my na dole się uczyli. To ja to wa. Ona wiersze pisała, wszystko miała
skończyłam i tu później, jak już wyszłam w głowie. I ja się wybierałam do niej tam,
za mąż, to już musiałam pracować na go- jeździliśmy, bo to jest na tej jednej wiosce,
ja jeździłam. Trochę to zlekceważył człospodarce.
wiek, bo ona wszystko by podyktowała,
To jeszcze taki był moment, tych Żydów było można spisać. Ona z tamtych stron,
zabrali, bo to też, jak nie Żydzi to i Pozna- bo to jak tu pociąg przyjechał, podobnież
niacy tam byli, ich tu powysiedlali też. jak mój mąż opowiada, to wszystko było
I ten właśnie jeden Żyd w nocy stuka pozajmowane, aby puste Szelewo tylko
i mówi, że tu coś ma schowane na górze. było. Bo każdy brał gdzie bliżej drogi. A tu
Powiedział, w którym miejscu nad strze- było pusto. I wszystko, cały ten pociąg to
chą, bo tam jeszcze strzechy były słomia- sama rodzina. I to tak akurat było wolne,
ne, powiedział, i poszedł ojciec i wziął. Ale i tak się pozajmowali i tak zostało.
nie chciał wejść, żeby go ktoś nie zobaczył.
Śpiewałyśmy i wieńce dożynkowe robiłyśmy. Teraz już się u nas nie robi tyle. JeźW 1 952 już tu przyjechałam, bo tu był wu- dziłyśmy też do Pobłocia przecież. Jak
jek, mój chrzestny i ja tu przyjechałam jak wianek robiliśmy, to aż mnie do Białegoto wie pani, te młode. No i tu zapoznałam stoku wysłali za ten wianek. Szelewo było
męża. Tu ciotka była i mówiła: „Mamy tu słynne od samego początku. Chwalili nas.
dobrego chłopca, będziesz miała męża do- A później to już za starsze byłyśmy, młobrego”. No i rzeczywiście tak było. W 1 953 dzież uciekała no bo taka była prawda.
Lepiej było w PGR. Dzieci poszły do pracy,
wzięliśmy ślub.
a my pomału siadaliśmy, siadaliśmy, siaPoetka. Koło Gospodyń u nas to zakładała daliśmy…
taka starsza kobieta, Wójcik się nazywała.
Ona była poetką ludową, była z Nałęczo- Śpiewałyśmy: „Błogosławiony chleb ziemi
1 30
Dożynki w Główczycach - 1 951 r. na przedzie z harmonią Bazyl Kopylec
fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku
Sygnatura HP1 1 3-C-2
Ułożyłyśmy nawet piosenkę o naszej drodze: „Nie ma ci to, nie ma to jak w naszym
kole, chwilę czasu zmywa, pracuje w zespole. Dostalim harmonię, co nam bardzo
miło. Dużo koleżanek wdzięcznych za to
było. Jeszcze byśmy władzę, serdecznie
prosiły, by na naszej drodze, bruk nam
położyli. My w naszym Szelewie bardzo
się topimy, buty zakładamy i w błocie gubimy. Nasz Przewodniczący, buty w błocie
gubi, ale o tę drogę wcale się nie trudzi.
Miło by nam było, gdyby szosa była, by tę
naszą prośbę Rada rozpatrzyła”.
czarnej. Wieczna miłość, wieczny trud.
Dar matczyny, radosny, ofiarny, w łonie
ziemi słońca płód. Daj nam Ojcze
powszedniego chleba, zło na ziemi,
słonecznego nieba. Będziem orać ojcowskie ziemnice, wydrzem z głębi serca tajemnice. Błogosławiony chleb ziemi
czarnej. Wieczna miłość, wieczny trud”.
Była taka sytuacja jak Nowelski był
i w Górznie była sala, to myśmy tam występowali. Jak to odstawiliśmy, to wie pani
to było wolno, to inny człowiek miał głos
i wszystko to było tak inaczej. To ten poleciał po Górznie, żeby kwiaty zebrać, żeby
tu ze łzami w oczach podziękować.
Mężowie nasi nie lubili jak żony poszły
gdzieś tam posiedzieć chwileczkę. No bo
to się zawsze gniewali, bo to robota była,
bo to trzeba było do obory pójść, trzeba
było na grzędę pójść.
A to Krzaczkowski był wtedy Przewodniczącym. Aż się zaczerwienił, jak to usłyszał! Zły był, że myśmy mu tak, a to
myśmy tak siedzieli, melodię żeśmy skądś
wzięli i tak, jedna ‒ słowa, druga ‒ słowa...
jaka piosenka wyszła!
Ale pomogło, bo drogę zrobili!
1 31
Andrzej Kostiw
„Budynki, które musieliśmy zostawić były
palone, żeby nie było do czego wracać.
Rodzicom serce pękało z żalu.”
D
ołżyce. Urodziłem się dnia 1 2
zasmażką i czosnkiem, a do tego oddzielnie ziemniaki. Do dzisiejszego dnia jest to
też pierwsze danie wigilijne w naszej rodzinie.
Jadało się bardzo dużo czosnku i kiszonej
kapusty, a w okresie zimowym i wczesną
wiosną sporo suszonych owoców. Mięso
było solone i tak przechowywane, a słonina wędzona − wisiała cały czas w wędzarni. Lodówek i słoików wtedy nie było.
grudnia 1 925 rok w Dołżycy, wsi
liczącej 75 domów, w gminie Komańcza, w powiecie Sanockim, w rodzinie
chłopskiej. Dołżyczanie żyli w zgodzie:
dzieci polskie, ukraińskie, żydowskie i cygańskie chodziły do tej samej szkoły
i uczyły się w języku ukraińskim. Zabawki
rodzice robili sami, np. narty, sanki, lalki.
Było mało czasu do zabawy, bo pomagaliśmy rodzicom w gospodarstwie. Nie było
rowerów, samochodów ani motorów, dlatego dużo chodziło się
pieszo.
Smaki dzieciństwa.
Najczęściej jedliśmy
kiselycie
(barszcz
czerwony zaprawiany
mąką owsianą), a do
tego ziemniaki spożywane oddzielnie na
talerzu, oszipki (placki
z mąki i wody pieczone na płycie kuchennej) oraz starankę
(lane kluski na mleku).
Często też gotowano
rzadką zupę z kapusty
kiszonej, doprawianą
fot. z archiwum Marii Terefenko
1 32
Wysiedlenie. W 1 947 roku, miałem wtedy
1 7 lat, wysiedlono nas na zachód do Małogęsi, później do Święciana, a na końcu do
Wrześcia i tutaj mieszkamy do dzisiaj. Budynki, które musieliśmy zostawić były palone, żeby nie było do czego wracać.
Rodzicom serce pękało z żalu. Tu na zachodzie poznałem żonę, ona też pochodzi
z moich stron. Z sąsiadami żyjemy w zgodzie, nikt nam, ani naszym dzieciom nie
dokucza z powodu pochodzenia. Mam
pięcioro rodzeństwa, mieszkają w Polsce
i w Ameryce.
zamiłowanie do śpiewu i dlatego studiuje
śpiew i aktorstwo.
Często spotykamy się z rodziną i znajomymi uchodźcami, wspominamy nasze
rodzinne strony i śpiewamy. Lubiłem jeździć z rodzicami i rodzeństwem do Radoszyc na odpust przy cudownym źródełku.
Przed laty źródełko to uleczyło córkę proboszcza greckokatolickiego i dlatego obok
niego postawiono kaplicę. Im jestem starszy, tym bardziej tęsknię za miejscem
gdzie się urodziłem i bawiłem się jako
dziecko. Cieszę się, że moje dzieci i wnuki
pielęgnują tradycje i nie wstydzą się swojego pochodzenia.
Kultywowanie tradycji. W domu roz-
mawiamy w języku naszych przodków,
czyli po ukraińsku. Dzieci, których mieliśmy ośmioro, założyły rodziny z osobami
pochodzenia ukraińskiego. Pielęgnujemy
tradycje świąteczne, a odkąd możemy
chodzić na mszę do cerkwi greckokatolickiej prowadziłem śpiewy jako diak, może
wnuczka Oksana po mnie odziedziczyła
Święto Ludowe w Główczycach 1 949 r.
fot. z archiwum Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku
Sygnatura HP1 02-A
1 33
Mi ch ał Zi atyk
„S półd zi el n i a powstała – zabral i tę zi em i ę, co
m i d al i n a wsi . Zabral i d o spółd zi el n i , bo j ak
raz i m pasowała, a m n i e d al i taki pi ach co
koło żwi rown i był. I l e si ę posi ało – tyl e si ę
u rod zi ło”
G
waliśmy w szkole na amunicje po 5 groszy
– to było na karabinek. Starsi wiedzieli co
się knuje. Szli na Węgry ale nie wiem czy
zdążyli przejść, czy nie. Cała armia szła
z bronią. Żadnych potyczek nie było, bo to
wojsko stacjonowało w Lesku lub w Sanoku. A później Ruskie też mego ojczyma
wzięli, co pięcioro dzieci miał, nie było
gadki. Był urodzony w 1 91 1 roku. Z roczników od 1 91 1 do 1 923 brali. Trzech chłopów po sąsiedzku było z 1 91 0 roku – ich
nie ruszali. Dostał on na Śląsku w głowę
i tylko przyszła wiadomość, że ranny
i gdzieś tam zmarł.
Urodziłem się 28 stycznia
1 929 roku. Pochodzę z Galicji,
województwo Lwowskie, powiat
Lesko, gmina Hoczew. Miałem 1 8 lat jak
tu, do Żelkowa, przyjechałem. A tam,
w Galicji, każdy jeden gospodarzył, był
mająteczek. Podstawowe szkoły skończyłem za okupacji, to do pracy nas zaraz zabrali. Do Niemiec brali starszych – mój
rocznik szedł do majątku. Tam było bydło
i myśmy przy nim robili. Nic nie mieliśmy
za to płacone. Tam też żonę poznałem, razem żeśmy robili w tym majątku. Razem
do szkoły chodziliśmy bo to z jednej wsi
jesteśmy z Galicji – teraz nazwano Bieszczady, kiedyś mówiło się Galicja. U nas to
inny rząd , inne państwo było. Ci, co od
nas pojechali do Niemiec, mieli szczęście,
ale Ci, którzy wrócili to ich od razu do
UPA bo oni się nadawali jak raz do tego –
i tak 3 lata to trwało. W 1 944 roku, we
wrześniu, już byli Ruscy i wtedy byli i Ci
z UPA – w lipcu przyszło to wojsko partyzanckie ze wschodu – bo to zaraz przy
granicy. Z 40 kilometrów ze Stanisławskiego. Do granicy mieliśmy tylko 1 4 kilometrów na Słowację – Cisna, Baligród
słynny.
al i cj a.
Jak pytają: „po coś tu przyjechał? – A, bo musiałem”. Jak ja musiałem
przyjechać na zachód, bo mnie tu wysiedlili. Trudno, takie były czasy, przez 3 lata
walczyło to UPA, żeby usiąść na tamtym
terenie. Te komunistyczne rządy nie dawały rady, rozgramiali wszystko. A tu na
zachód do Żelkowa zza Buga tylko 2
osadników przyjechało. Tak poza tym,
wszystko z Poznania .
Żel kowo.
Wsadzili mnie tam, gdzie Niemcy mieszkali, do czworaka na wsi. Tych, co przyjeżdżali na gospodarkę osiedlali na wsi,
a tych Niemców wysiedlali do czworaków.
Jak się wojna zaczęła, miałem 1 0 lat. Da1 34
fot. z archiwum Aleksandry Nastały
budowaliśmy elektrownię, tu w Żelkowie.
Tak była zdewastowana, że wszystko było
pozabierane z niej, same betony pozostały.
Wsadzili też mnie – miałem trochę ziarna
i męłło się, robiło się kaszę, gotowało.
Wspólnie z Niemcami – tak prze kilka
miesięcy dotąd, aż ich nie wysiedlili na zachód. Jak ich wysiedlali, Niemcy musieli
mieć coś: jakiś zegarek, jakiś przedmiot
drogocenny – żeby się zapisać do wywiezienia. Z gminy przyjeżdżali po nich i tak
było do 1 950 roku. W 1 950 roku Spółdzielnia powstała i mówili: „Zapisz się Pan do
spółdzielni.” A ja mieszkałem z rodzeństwem – było nas pięcioro dzieci. Ja już
tam byłem na wschodzie, więc wiedziałem
jak to wygląda. Spółdzielnia powstała –
zabrali tę ziemię , co mi dali na wsi. Zabrali do spółdzielni, bo jak raz im pasowała, a mnie dali taki piach co koło żwirowni
był. Ile się posiało – tyle się urodziło, było
tego ze trzy hektary i tak się żyło. W elektrowni dodatkowo pracowałem. Ruskie
pozabierali wszystko z niej i remontowaliśmy – taki majster przyszedł i zorganizował nas tu paru, jakiś grosz był. Przez 5 lat
Tu był jeden taki poznaniak – dziadek
z dziećmi. To ruina była, dom kryty słomą,
zrzekł się go dla innego człowieka. Mnie
chcieli wysiedlić z baraków, bo tam nie
było nic – tylko obórka na jakieś kury i to
wszystko. Przydzielili tu jednego takiego,
ale on nie chciał tu być – poszedł do
Damnicy. No to jak tu było wolne to ja
sobie myślę: „Ja spod słomy też wyszedł,
ja z Bieszczad, z tej Galicji całej. Na słomie
się znam, pokrywałem nią dach i tak do
1 960 roku trwało, gdy przyszedł eternit”.
W owych czasach nie było informacji, że
był szkodliwy, także się przykryło te słomiane dachy. No i tak się tu zostało
i dzieci się urodziły. Tu wszystko było luźne, wolne – był młyn, pola były. A teraz po
tych latach to już pola pozarastały lasem,
to chociaż opał mamy – także nie ma
1 35
łem, z góry leci z tym naszelnikiem, mówi:
„Więcej mi tu nie jedź!”. Ja mówię: „Jak
trzeba będzie to będę jechał. Weź sobie, ja
pojadę do domu.” Ale oddał naszelnik.
Kto wyjechał do Ameryki ten miał kierat i
tak jak teraz , kto za granicę jedzie, ma
pieniądze to sobie może nabyć jakąś maszynę. Za socjalizmu można było nabyć
maszynę. Jak dostałem 30 lat temu „Ursusika” to ja do niego od razu wiedziałem co
można zrobić. Kosi się, orze się, bronuje
się. Gospodarzy było 50, a zostało 3 czy 4.
Reszta to wszystko kople, pastwiska użytkują we dwóch. Ale nie da rady tylko na
swoich hektarach. Pegeer zasadził lasy,
zagrodzili się biznesmeni. Dziki na polach
ryją – nie mają gdzie wyjść. Taka gospodarka pozostała. Także to się pomału też
wykończy. Ale cieszmy się bo nam przybywa lasów.
Niemcy, pamiętam jak szli na Ukrainę –
mieli tam gospodarzyć a tutaj mieli te
swoje wszystkie tereny zalesić i wielkie
polowania mieli tu robić. Dzisiaj mają
pieniądze i szorują za tym. Pieniądz
wszystko robi.
fot. z albumu Aleksandry Nastały
strachu. Rybołówstwo nastało, a teraz
proszę popatrzeć jak wygląda – patrzę na
staw, już z 1 0 lat niszczeje. Rybołówstwo
nie trwało długo – bo przyszedł kapitalizm
po socjalizmie. Za socjalizmu działało
wszystko. Teraz to jest nie do pojęcia.
W 1 950 roku żeśmy się pobrali– za Stalina
jeszcze. Jeszcze nawet ślubu mi nie dał
ksiądz, bo cywilny mogliśmy tylko wziąć.
Metryki od księdza grekokatolickiego nie
było – na zachód go osiedlili, w Trzebiatowskim był. A żadnych metryk nie było.
Nie wiedział ksiądz: „Kto Ty jesteś, Żyd?
Żydem nie jestem”. Za 4 lata wreszcie
dali ślub. Dzieci były i od razu do chrztu.
Jak ksiądz powiedział, że nie to nie.
W wolnym czasie bydełko się pasło, ganiało. Konik był i orało się. Trzeba było robić na kartofle – wyszedł na miedzę
z koniem i zrobił, a później motyką dokończył. Jak kartofle się zbierało, nakładało się
do worka. Kawałeczek zboża miałem, to
szkoda łez – jak skosił to można było przejechać a inaczej to nie, bo sąsiada pole było obok. Sąsiad raz zdjął z konia naszelnik,
po złości. Ja mówię: „No i co ? Se weź jak
chcesz”. Założyłem, wziąłem za dyszel
i poszedłem. Widział, że kawałek odjecha-
Do Główczyc jeździliśmy zawsze na 1 Maja. Tam defilada była. Tam byli przedstawiciele ze wschodu i przemawiali
o socjalizmie. Gdzie teraz jest dworzec
autobusów tam była trybuna i szło się.
Orkiestra prowadziła ludzi.
1 36
Szliśmy wtedy jako
organizacja – Związek i do Junaków
brali. Ja tam długo
nie służyłem, bo jako rodzinny wypuścili mnie. Miałem
tylko przysposobienie
rolniczo-wojskowe. Było nas tu
paru
chłopaków
wysłanych do Słupska. Słupy żeśmy
rozbierali. Tu nad
mostem tam gdzie
Rada Powiatowa –
tam co kino było –
to wszystko było fot. z albumu Aleksandry Nastały
zrujnowane. Doczepiali na tramwaj i to
wszystko do Warszawy wywozili. To Po wojnie na powrót na wschód wyjechawszystko było zrujnowane. Prawdopo- ła czwarta część, na zachodzie gdzieś podobnie Niemcy zniszczyli, bo oni zniszczyli łowa nas została. Jeszcze ten dom stał,
wszystko było. Użytkował go sąsiad, no
most. Co to dla nich taka rzeka.
i zawsze miałem nadzieję, że wrócę. NapiChoinka była, słoma w chacie – dzieci ha- sałem podanie, lecz te wszystkie moje
sały po tym, po góralsku było po prostu. morgi zostały rozdysponowane. Tu taki
Potrawy: czosnek to gwarantowany, śledź sąsiad był za lasem. Mówię do niego
też dojechał z góry, wschodnie pierogi. w 1 957 roku, że można by wrócić. On mi
W Wielkanoc zawsze było ciepło. Dzwony na to: „Michał, po co tam będziesz jechał.
dzwoniły na dzwonnicy, aż Niemcy zabra- Ja nie jadę”. Tam było osiedlony jeden góli. Całą Wielkanoc chodzili młodzi i starzy ral. Mówił, że w każdej chwili mogę przydo dzwonnicy i dzwonili – cały dzień. Cer- jechać. Ja myślę, co ja będę sam, też nic
kiewny nie zabraniał. Zniszczyli tę świąty- nie zrobię sam. A jakby tam kilku nas bynię w 1 946 roku – przyjechało wojsko ło. To było po kołchozie w 1 956 roku. Tu
z Baligrodu z armatką „Lublinem” – znie- z człuchowskiego dużo wróciło. Bez nicześli i wywieźli. Świątynia była nowa, wybu- go jechali z powrotem.
dowana w 1 934 roku. Krzyżowe sklepienie,
na szynie się wszystko trzymało (korpus
i krzyż). Pod tym krzyżem była kopuła
błyszcząca. Zawsze mówili, że ta kopuła ze
złota, że ją do Ameryki wysłali, bo nie potrafili jej rozebrać. Cmentarz na tym miejscu dalej jest. A świątynię postawili nad
rzeką. Do dzisiaj jest ten kościółek.
1 37
p. Matkowski, p. Zięba
"Nowe bloki" na ulicy 22 lipca, na zdjęciu: Milena Szymaniuk, Natalia Basek, Dawid Kordek
fot. z albumu Heleny Basek
1 38
Układanie chodnika na ulicy Szkolnej w Główczycach
Układanie chodnika na ulicy Szkolnej w Główczycach
Widok na budynek szkoły od strony kościoła
fot. z albumu Barbary Brylowskiej
1 39
Pocztówka Główczyc z lat 70-tych.
fot. z albumu Mirosława Warownego
Pochód 1 Majowy (kobieta z dzieckiem) - nauczycielka Pani Kowalska, z tyłu nauczyciel - Pan Burzyński
fot. z albumu Mirosława Warownego
1 40
od lewej: Józefa Szmajda, Czesław Kosiak, Maria Starkowska
fot. z albumu Ireny i Jacka Starkowskich
Dom kryty strzechą na ul. Ciemińskiej. Na jego miejscu postawiono w 1 938 r. dom murowany, w którym po wojnie
mieszkała Felicja Lachowska.
fot. z albumu Felicji Lachowskiej
1 41
XV lat OSP w Główczycach
fot. z albumu Krystyny Nowosieleckiej
Kurs Prawa Jazdy w Główczycach - na zdjęciu m.in. Cezary Smuraga, Stanisław Michalik, Stanisław Grześkowiak,
Lech Dąbrowski, p. Fidor, p. Kostiw (na motorze), Ksaweria Wiśniewska - kwiecień1 955 r.
fot. z albumu Marioli Barny
1 42
Od lewej: Barbara Zawieja, Krystyna Krajewska, NN, Krystyna Pilewska, p. Gruba, Barbara Lachowska, Sabina
Przybylska, Bronisława Grzesik, Katarzyna Kiedrowska, NN, Elżbieta Kieras, Danuta Kwiecień, Danuta Kędziora, p.
Ogonowska, p. Karczewska
fot. z albumu Heleny Kijewskiej
Stacja Kolejowa na "Pekinie" - 1 954 r.
Od lewej: Helena Gardzielewska, Maria Gardzielewska, Teresa Gardzielewska, Krystyna Wielgus
fot. z albumu Mariannyy Gardzielewskiej
1 43
Stanisław Rusiecki i Zenon Urban - piekarnia na ul. Podgórnej w Główczycach
fot. z albumu Jadwigi Bilińskiej
Główczyce, ul. Kościuszki
fot. z albumu Jadwigi Bilińskiej
1 44
Główczyce, ul. Kościuszki
p. Wenta i p. Drużba
fot. z albumu Teresy Gardzielewskiej
Żniwa
fot. z albumu Krystyny Nowosieleckiej
145
fot. z albumu p.Grzesik
Program kina w Główczycach. Przed nim: Jan Jański,
Henryk Lompert, Stanisław Jański, Leon Sikorski
fot. z albumu - p. Pląder
1 Maja, trybuna Honorowa przy Radzie Gminnej,
Przewodniczacy Henryk Lempert
fot. z albumu p. Pląder
1 46
Szkoła Podstawowa w Główczycach, nauczycielka - Władysława Babińska
Na zdjęciu między innymi: Lidia Bednarska, Jerzy Kraśnicki, Kazimierz Kwiecień, Zenon Groblewski
fot. z albumu P. Pląder
Przemarsz pocztu sztandarowego ZBOWID
fot. z albumu Krystyny Drużby
1 47
Wręczanie legitymacji do odznaczeń kombatantów przez Pana Tadeusza Florkowskiego
p. Dyś, p. Niedzieluk, p. Pocentała
fot. z albumu Krystyny Drużby
Prace społeczne przy ul. Słupskiej - budowa parkingu dla woźniców
Naczelnik - Kwiecień, Kazimierz Drużba i młodzież
fot. z albumu Krystyny Drużby
148
Nauczycielka - P. Skibińska,
Uczniowie - J. Okuniewska, K. Kwiecień, H. Piórkowska, E. Adamiec, R. Lompert, M. Wawrzyńska, p. Duda, H.
Kowalska, T. Szamal, K. Rejmak, J. Nowakowska, D. Kaczmarek
fot. z albumu Teresy Florkowskiej - 1 961 r.
Wytwórnia Wód Gazowanych I Rozlewnia Piwa Główczyce 1 975 r.
Przy rozlewaczce: Janina Kardaś, Anna Łach
fot. z albumu Janiny Kardaś
Boisko szkolne - 1 958 - 1 959 r. K. Lompert i Nowak
fot. z albumu Teresy Florkowskiej
1 49
ul.Kościuszki przy aptece - 1 967 r.
fot. z albumu Heleny Basek
Sklep włókienniczy - Główczyce ul. Kościuszki
fot. z albumu Heleny Basek
1 50
Poczta w Główczycach - monter Franciszek Szczęsny
fot. z albumu Barbary Chyły
Boże Ciało w Główczycach - ksiądz Zygmunt Kęsy i dziewczynki sypiące kwiaty: Helena Tomaka, Danuta Pietras,
Zofia Formela, Renata Chyła
fot. z albumu Barbary Chyły
1 51
Urząd Pocztowy w Główczycach, ulica Dworcowa
Od lewej p. Anioł, Franciszek Chyła, naczelnik Józef Wiśniewski, NN, Henryk Pawski, Jan Cieszkowski
fot. z albumu Barbary Chyły
Remiza strażacka w Główczycach
1 52
Stara kuźnia w Główczycach przy ul. Skórzyńskiej
Klara Lehmann (prababcia)
lata 1 920-1 925 r. zmarła 1 945 r.
fot. z albumu Marioli Barny
Rodzina Lehmann - dzieci urodzone 1 897-1 91 0 r.
fot. z albumu Marioli Barny
1 53
Zajęcia z odejmowania "piśmiennego" - 1 październik 1 959 r.
fot. z albumu Rozalii Czyżewskiej
Bank Spółdzielczy w Główczycach - 1 972 r.
Władysława Elwart i Ksaweria Woźniak
fot. z albumu Marioli Barny
1 54
Pochód 1 Majowy 1 950 r.
fot. z albumu Genowefy Krajewskiej
Pochód 1 Majowy 1 950 r.
fot. z albumu Genowefy Krajewskiej
1 55
Przed gospodą w Główczycach
Gienia Krajewska (po lewej), Basia Rybus (po prawej)
fot. z albymu Genowefy Krajewskiej
Wykosowo
fot. z albumu Genowefy Krajewskiej
Prace przy kładzeniu asfaltu - Kazimierz Kardaś
fot. z albumu Janiny Kardaś
1 56
Chór prowadzony przez Witolda Kidzion - organista w środku
fot. z albumu Krystyny Puchala
Zawody w przeciąganiu liny na boisku szkolnym w Główczycach
fot. z albumu Marioli Barny
1 57
Z archiwów parafialnych
Salezjanie piastujący urząd proboszcza Parafii pw. Św. Apostołów Piotra i Pawła w
Główczycach:
ks. Zygmunt Kęsy - 26 czerwca 1 950 r. - 29 września 1 959 r.
ks. Józef Walawski - 29 września 1 959 r. - 1 4 lutego 1 966 r.
ks. Hieronim Pixa - 1 4 lutego 1 966 r. - 26 czerwca 1 966 r.
ks. Jan Bujalski - 29 czerwca 1 966 r. – 1 sierpnia 1 970 r.
ks. Jan Laśkiewicz - 1 sierpnia 1 970 r. - 1 sierpnia 1 976 r.
ks. Ignacy Czarnota - 1 sierpnia 1 976 r. - 1 4 sierpnia 1 983 r.
ks. Franciszek Waśniewski - 1 4 sierpnia 1 983 r.- 1 6 lipca 1 984 r.
ks. Gustaw Zając - 1 6 lipca 1 984 r. - 1 sierpnia 1 991 r.
ks. Lesław Głuchowski - 1 sierpnia 1 991 r. - 2 czerwca 2000 r.
ks. Jacek Jaszewski - 25 czerwca 2000 r. - lipca 2006 r.
ks. Tadeusz Stromski - od lipca 2006 r.
Księga ochrzczonych Parafii Główczyce
Pierwszy chrzest - Józefa Gross ur. 24 sierpień 1 945 r. Dębno - chrzest 6 wrzesień 1 945 r. szafarz chrztu - ks. Władysław Sypniewski (parafia Dębno, pow. Słupsk)
Piąty chrzest - Krystyna Sadowska ochrzczona 1 4 październik 1 945 r. - Stojęcino - ks.
Władysław Sypniewski
Dziewiąty chrzest - Ryszard Lipowski - ur. 1 5 listopad 1 945 r. Główczyce - chrzest 25
grudzień 1 945 r. - ks. Józef Gołąbek
Od 1 946 r. parafia Główczyce
28 kwiecień 1 949 r. chrzci już ks. Piotr Puzgoł
26 grudzień 1 949 r. chrzci już ks. Wojciech Malinowski do końca stycznia 1 950 r.
Styczeń - luty 1 950 r. ks. Mizek Stanisław
Od marca 1 950 r. ks. Zygmunt Kęsy
Małżeństwa:
Pierwsze małżeństwo - Stojęcino 26 grudzień 1 945 r. - Stanisław Adamczyk i Anastazja
Rudnik - ślubu udziela ks. Józef Gołąbek
Pierwszy ślub w Główczycach - 1 3 styczeń 1 946 r.:
- Józef Nowak i Wanda Mania
- Franciszek Mokwa i Maria Ossowska zd. Mania
- Aleksander Kawałek i Regina Górna
Ślubów udziela ks. Józef Gołąbek
Księga zmarłych:
pierwszy pogrzeb: zm. Józef Hanhendof zamieszkały w Święcichowie. Pochowany na
cmentarzu w Święcichowie - pogrzeb 1 5 wrzesień 1 945 r. - chował ks. Władysław
Sypniewski
pierwszy na cmentarzu w Główczycach: zm. Jadwiga Joniak - pogrzeb 1 0 marca 1 945 r. chował ks. Józef Gołąbek
1 58
"Jechaliśmy tu dwa tygodnie w wagonie towarowym. Tam były krowy, świnie,
dzieci i starsi - wszyscy razem."
"Zachwyciły mnie tam najpierw przecudne lipy. Wielkie, pachnące lipy. I te
domy... Było tu wtedy więcej domów i kawiarnia, której teraz już nie ma. No i
ludzie - to była wieś, która żyła."
ISBN 978-83-937560-0-1
Cena 39,99 zł
Przesi ed l on a m ł od ość
Lata powojenne, szczególnie pierwszy okres zagospodarowywania Ziem
Odzyskanych był czasem biedy i ciężkiej pracy, prób ułożenia sobie życia w
nowym miejscu. Kolejne dekady Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej upływały
na podniesieniu z wojennych zniszczeń i zagospodarowaniu tych terenów
przez przybyszów z całego obszaru II Rzeczpospolitej, jak również tych
nielicznych autochtonów, którzy zdecydowali się pozostać w miejscu
swojego urodzenia.
Przesiedlona młodość
Wspomnienia mieszkańców gminy
Główczyce